STO PRYCHNIĘĆ STAREGO KOCURA

 

Stanisław Kotowski

 

Wydawca zbioru felietonów w wersji elektronicznej, w standardzie DAISY

Fundacja Klucz

Warszawa 2016

 

 

Informacje wstępne

 

Felietony podpisywane pseudonimem Stary Kocur pisałem w latach 2005-2014 i publikowałem je w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" pod wspólnym tytułem "Z całą powagą" i później w "Wiedzy i Myśli" w cyklu pod tytułem "Mruczę i prycham". Łącznie napisałem ich 116. Odrzuciłem incydentalne, które nie pasowały do żadnego z siedmiu rozdziałów oraz mniej wyraziste i pozostało sto, które zamieszczam w tym zbiorze. Pod każdym tytułem, w nawiasie, podaję datę opublikowania felietonu. Ułatwi to zrozumienie treści felietonu.

Zbiór dedykuję delegatom na XVII Krajowy Zjazd Delegatów Polskiego Związku Niewidomych, który odbędzie się w kwietniu 2016 r. w Ustroniu Morskim.

Nie twierdzę, że mam receptę na przezwyciężenie piętrzących się trudności. Obawiam się nawet, że nie ma i nie może być recepty na przywrócenie Związkowi dawnej roli, dawnego znaczenia, dawnego zainteresowania niewidomych i słabowidzących członkostwem w tym stowarzyszeniu. Warunki się zmieniły i nie ma na to rady.

PZN nie będzie już szafarzem dóbr wszelakich, a legitymacja PZN nie będzie już dokumentem uprawniającym do korzystania z uprawnień. Działalności PZN-u nie będzie w całości finansowało Ministerstwo Zdrowia ani żadne inne.

W zaistniałych warunkach nie jest możliwa działalność na taką skalę i tak różnorodna, jaka możliwa była w przeszłości. Nie można jednak przyjąć, że moje twierdzenia są prawdziwe i nic nie robić. Przede wszystkim Związek powinien skupić zdecydowaną większość swoich sił na pomocy osobom całkowicie niewidomym i niewidomym ze złożoną niepełnosprawnością. Niestety, według mojej wiedzy, tak się nie dzieje.

Kiedy został ogłoszony konkurs dla kół PZN na działalność na rzecz całkowicie niewidomych, zgłosiły się "aż" trzy koła - czyli mniej niż jeden procent ogniw podstawowych - i to, jak się wydaje, nie wykazały się one bogatą działalnością, która była przedmiotem konkursu.

O tym, że całkowicie niewidomi nie czują się dobrze w "swoim Związku" świadczą ich wypowiedzi na różnych forach i w różnych okolicznościach. Wypowiedzi te jednak można uznać za subiektywne i nie poświęcać im uwagi. Niestety, statystyki sporządzane przez PZN są bardzo wymowne. Kilkadziesiąt, a nawet kilkaset, opinii mogłoby świadczyć o postawach roszczeniowych, malkontenctwie i podobnych cechach krytykantów. Jeżeli jednak dotyczy to tysięcy, a przy tym proporcjonalnie dużo więcej całkowicie niewidomych niż słabowidzących, jest to zobiektywizowanie problemu i nie może być lekceważone.

Przedstawię syntetycznie zmniejszanie się liczby członków PZN od 1998 do 2014 r.

Spadek liczby członków Polskiego Związku Niewidomych rozpoczął się w 1999 r. Różne były i są tego przyczyny. Nie będę ich tu analizował. Robiłem to kilka razy, ale chyba na nikim moje wnioski nie wywarły wrażenia. Tymczasem spadek liczby członków postępuje. Myślę, że już czas najwyższy, żeby delegaci na Krajowy Zjazd PZN-u rzetelnie zastanowili się nad sytuacją stowarzyszenia.

Chcę z całą mocą zaznaczyć, że przyczyny istniejącego stanu rzeczy w znacznej mierze leżą poza naszym środowiskiem. O tym również pisałem wielokrotnie. Jednak władze Związku wszystkich szczebli mają również swój udział w utracie znaczenia Związku dla niewidomych i słabowidzących.

Problem, który moim zdaniem, powinien stać się przedmiotem troski wszystkich społeczników naszego środowiska, a zwłaszcza delegatów na Krajowy Zjazd i członków władz centralnych, ziluttruję kilkoma danymi liczbowymi.

 Na koniec 1998 r. Polski Związek Niewidomych zrzeszał 83973 zwyczajnych i podopiecznych członków, a na koniec 2014 r. - 55020, ogólna liczba członków zmniejszyła się więc o 28953 osoby, czyli o 34,48 proc.

Na początku tego okresu całkowicie niewidomych zwyczajnych członków PZN-u było 5848, a na koniec 2789. Ze Związku ubyło 3059 osób, spadek wyniósł więc 52,31 proc.

Liczba członków ze znacznym stopniem niepełnosprawności przez 16 lat spadła z 50663 do 27624, czyli o 23039 osób - tj. o 45,48 proc.

Z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności w 1998 r. było 26736, a 16 lat później - 23112 - ubyło 3624, czyli 13,55 proc.

Być może, zmiany demograficzne, postępy okulistyki i inne okoliczności mają wpływ na omawiane zjawisko. Niezależnie od tego, są to niepokojące liczby, świadczące o tym, że PZN staje się coraz mniej atrakcyjny dla wszystkich osób z uszkodzonym wzrokiem, a najmniej atrakcyjny dla całkowicie niewidomych. Staje się coraz bardziej stowarzyszeniem osób słabowidzących. Może więc prawdziwe są głosy osób całkowicie niewidomych, że nie czują się dobrze w PZN-ie, że są dyskryminowani.

Faktu tego nie wolno lekceważyć, fakt ten powinien być przedmiotem troski delegatów na okręgowe zjazdy i na Zjazd Krajowy, zarządów Związku wszystkich szczebli, komisji rewizyjnych wszystkich szczebli oraz ogółu działaczy środowiska niewidomych i słabowidzących.

 Przedstawiam sto felietonów Starego Kocura, kpiarskich, przesadnych, przewrotnych w nadziei, że jeżeli nawet nie do serc, trafią one do umysłów, przynajmniej kilku osób znaczących w naszym środowisku.

Stanisław Kotowski

I. Niewidomi i słabowidzący zwani niewidomymi

 

 

 

1. Królowa wszystkich niepełnosprawności

 (listopad 2014)

 

Pewnikiem zastanawiacie się, co to za monarchini, nad kim i czym to ona panuje, i dlaczego została ukoronowana. Muszę Wam to wyjawić, boć nigdy sami nie zgadniecie. Dodam, że to ukoronowanie, to panowanie, to królowanie wynika również z Waszego człowieczego, maleńkiego rozumku. Żaden kot nie wymyśliłby takich niedorzeczności. Gdyby mój protoplasta, naczelny "Wiedzy i Myśli" zamieściłby taką niedorzeczność i kazałby jej szukać, nikt by jej nie znalazł, bo wszyscy uznaliby ją za rzecz normalną, prawdziwą i prawidłową, naturalną, miłą i pożądaną.

Ale dosyć tego nawijania. Do rzeczy, bo nikt tego do końca nie doczyta.

Ślepota jest najgorszym kalectwem, królową wszystkich niepełnosprawności i wszystkich nieszczęść. Jest tak srogą panią, władczynią, tyranką, imperatorką, że dominuje nad wszystkim. Jak już gdzieś się pojawi, nic innego nie widać, tylko ją właśnie. I wszyscy dwunodzy uważają to za prawidłowość i prawdę.

Konkretne rozważania zacznę od prawa obowiązującego w naszym kraju i tego, które obowiązywało do niedawna.

Otóż w 1989 r. zmienił się ustrój Polski. Jak się zmienił ustrój, musiało zmienić się wszystko inne, tylko człowiecza głupota pozostała niezmieniona.

Otóż w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej inwalidzi podzieleni byli na trzy grupy inwalidzkie. I było to bardzo złe, komunistyczne, kojarzyło się z minioną epoką. Trzeba więc było usunąć ten nonsens, tę niedorzeczność, tę głupotę socjalistyczną czy komunistyczną.

Kiedy więc zmienił się ustrój, inwalidów przemianowano na osoby niepełnosprawne, a grupy inwalidzkie na stopnie niepełnosprawności. I to prześwietni reformatorzy uznali za wielką zmianę, za postęp, za zerwanie z niechlubną przeszłością. A że poza nazewnictwem w prawie nic się nie zmieniło, to drobna szczegóła. Kto by się przejmował merytoryką. Wystarczy, że jest zmiana, i że termin "niepełnosprawny" lepiej brzmi niż "inwalida", bo jest czysto polski, to i chwała Bogu.

Skupię się na grupie pierwszej inwalidzkiej, czyli znacznym stopniu niepełnosprawności, bo tu jest najwięcej człowieczej głupoty, niedorzeczności albo bezmyślności.

Jak się rzekło, zmieniło się tylko nazewnictwo, a reszta pozostała w socjalistycznym stylu, formie, bezsensie.

Do pierwszej grupy kwalifikowano inwalidów niezdolnych do pracy zawodowej i do samodzielnej egzystencji. Po kapitalnej reformie ustrojowej i prawnej do znacznego stopnia niepełnosprawności kwalifikowane są osoby niezdolne do pracy zawodowej i do samodzielnej egzystencji. Jak się Wam podoba ten prawny wyczyn reformatorski?

Mnie się wcale nie podoba, bo była i jest ta sama głupota, ten sam bezsens, ta sama niedorzeczność. Pomyślcie jeno, jeżeli Was stać na myślenie.

Pierwszą grupę orzekano w przeszłości, a obecnie orzekany jest znaczny stopień niepełnosprawności w stosunku do osób:

- całkowicie niesprawnych fizycznie i umysłowo, w stu procentach niezdolnych do niczego, do wykonania jakiegokolwiek celowego ruchu, do wypowiedzenia choćby jednego słowa, osób, które trzeba karmić, przewijać, myć, ale nie trzeba dbać o ich bezpieczeństwo, bo ani sobie, ani innym krzywdy zrobić nie mogą,

- osób dość sprawnych fizycznie, ale całkowicie niesprawnych umysłowo i przy tym agresywnych, które atakują siebie i innych i nic o tym nie wiedzą, np. jeżeli się im na to pozwoli, zadają sobie głębokie rany nożem, wyją z bólu, ale nie przestają kaleczenia własnego ciała, potrafią zjeść własny kał i kwiat z doniczki razem z ziemią, trzeba je karmić, przewijać i dbać, żeby sobie albo komuś z domowników krzywdy nie zrobiły,

- osób niesprawnych umysłowo i fizycznie, ale zdolnych do sygnalizowania swoich potrzeb, które same potrafią jeść i załatwiać potrzeby fizjologiczne, chociaż do żadnej pracy nie są zdolne, nie są też niebezpieczne dla siebie i dla innych,

- osób z ciężką, złożoną niepełnosprawnością, ale ze sprawnym umysłem, które mogą wykonywać wybrane prace, chociaż potrzebują pomocy, ale nie są niebezpieczne, np. niewidomi bez rąk, niewidomi poruszający się na wózkach inwalidzkich, głuchoniewidomi,

- całkowicie niewidomych bez dodatkowych niepełnosprawności, którzy są zdolni do radzenia sobie w sytuacjach życiowych, do pracy zawodowej, do życia rodzinnego itd., chociaż potrzebują różnorodnej pomocy osób widzących,

- słabowidzących, których ostrość widzenia nie przekracza 5 procent normalnej ostrości, którym wzrok pozwala na wykonywanie wielu czynności pod jego kontrolą i funkcjonowanie prawie podobne do funkcjonowania osób widzących.

Czy widzicie w tym jakiś sens? Ja nie widzę.

Oczywiście, nie wdawałem się w mnóstwo szczegółów, np. zawężone pole widzenia, dziury w polu widzenia, światłowstręt. To byłoby zbyt dużo tego dobrego.

A teraz najsmaczniejszy kąsek. Jeżeli gdziekolwiek pojawi się ślepota, wszystko inne staje się mniej ważne. Bywałem kiedyś z moim protoplastą w Rudołtowicach, gdzie jest zakład leczniczo-rehabilitacyjny dla niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością. Przebywają tam również młodzi ludzie leżący, niechodzący, niemówiący, niemyślący i ponoć niewidomi. Na dobrą sprawę nawet nie wiadomo, czy osoby te widzą, czy nie, albo ile widzą. Ślepota w ich przypadku jest niepełnosprawnością najlżejszą. Można powiedzieć, że brak wzroku w stosunku do pozostałych niesprawności ma się tak, jak katar do złośliwego raka. Ale jest to zakład dla niewidomych, bo ślepota wyparła pozostałe niepełnosprawności i króluje. O powstanie tego zakładu zabiegał Polski Związek Niewidomych, który go powołał do życia i prowadzi. Widzicie w tym sens?

Pisałem o osobach sprawnych fizycznie, ale całkowicie niesprawnych umysłowo, a przy tym agresywnych, niebezpiecznych dla siebie i dla innych. Uważam, że w tym przypadku, ślepota jest wręcz dobrodziejstwem, a nie obciążeniem. Gdyby ludzie ci widzieli, byliby bardziej niebezpieczni i trudniej by im było zapewnić bezpieczeństwo. Ale te osoby są również przede wszystkim niewidome. Tu też ślepota króluje, panuje, dominuje nad całą resztą.

Życie niewidomych bez rąk, głuchoniewidomych, niewidomych z uszkodzonym narządem ruchu jest o wiele trudniejsze od życia nawet całkowicie niewidomych bez tych przyjemności. Osoby te jednak traktowane są głównie jako niewidome i są pakowane do tego samego przedziału, co osoby tylko niewidome.

Powiem więcej, człowieki są tak mądre inaczej, że do tego samego przedziału wpychają również osoby słabowidzące i nazywają je niewidomymi. Tak nawet statut głównego stowarzyszenia niby niewidomych stanowi - PZN zrzesza osoby niewidome i słabowidzące zwane dalej niewidomymi.

Mówię Wam z całą odpowiedzialnością i zgodnie z moją wielką kocią mądrością, że osoby słabowidzące nie są niewidomymi, które trochę widzą. Są one osobami widzącymi, które widzą gorzej niż inni ludzie, a to wielka różnica. Osoby te funkcjonują prawie tak, jak ludzie widzący, tak czują i myślą, jak ludzie widzący i ślepotę uważają za najgorsze kalectwo, również jak ludzie widzący. Chcą jednak, żeby ich zwać niewidomymi, bo to się im opłaci, bo to brzmi poważnie. Niewidomy - ho, ho to nie słabowidzący!

Jeżeli u osoby z głębokim niedorozwojem umysłowym zostanie stwierdzony jakiś uszczerbek wzroku, od razu jest ona traktowana jak osoba niewidoma ze złożoną niepełnosprawnością, chociaż ten uszczerbek widzenia jest pestką w porównaniu z głębokim niedorozwojem umysłowym.

Dodam, że gdybyśmy porównali tych wszystkich z osobami zaliczanymi do umiarkowanego stopnia niepełnosprawności albo i do lekkiego, to dopiero mielibyśmy rozpiętość od stuprocentowej niepełnosprawności pod każdym względem do osób, które nawet na co dzień nie pamiętają, że są niepełnosprawne, a przypomina się im to wtedy, kiedy można z tego powodu coś zyskać. Wtedy też słabowidzący bardzo chętnie mianują się niewidomymi.

Chyba Was przekonałem, że polskiemu prawodawcy, polskiemu reformatorowi i zdecydowanej większości ludzi widzących, a także niepełnosprawnym, w tym niewidomym, nie staje rozumu, a nawet zdrowego rozsądku, żeby sprawy te uporządkować zgodnie z logiką i faktami. A ja, w swej kociej mądrości doszedłem do wniosku, że królową wszystkich niepełnosprawności jest głupota, a nie ślepota.

Ślepy, ale nie głupi Stary Kocur

 

 

 

2. Zawrót głowy

(listopad 2011)

 

Tak, tak drodzy Czytelnicy! Mój protoplasta, naczelny "WiM" i wydawca tegoż miesięcznika dostaje zawrotu głowy od liczb dużych, bardzo dużych, wielkich, ogromnych i większych od ogromnych. No i przez to traci resztki zdrowego rozsądku.

Z zachwytem mruczałem nad tworzeniem liczbowych możliwości rozwoju Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym, ale ten baran, mówię o naczelnym redaktorze "WiM", tego nie zrozumiał. Czytelnikom, którzy mają większą sklerozę od mojej, przypominam, że było to w felietonie "Mało nas do jedzenia chleba" opublikowanym w kwietniowym numerze "WiM" z br. pod pozycją 12.5.

Myślałem, że nikt już nie sprawi mi tak wielkiej radości, jak to było uczyniło TPG. Myliłem się, oj, myliłem.

W sierpniowym numerze "WiM" z br., pozycja 3.7, w artykule "Bankowość po polsku" przeczytałem: "W Polsce żyje ok. 200 tys. osób niewidomych, z czego jednak tylko ok. 7 proc. zna alfabet Braille'a". Co do znajomości alfabetu, dobrze, że nie języka Braille'a, to pewnikiem prawda, Zna go może nawet i więcej niż 7 procent, ale głównie z widzenia, a że mówimy o widzeniu niewidomych, to i ta z xnajomość jest odpowiednia do ich widzenia. Ale dlaczego u wszystkich kundli świata tylko 200 tysięcy niewidomych w Polsce?

Najważniejsza z osób, które znają się na rzeczy, osoba godna szacunku, bo znakomita, najznakomitsza, ale bardzo skromna, w artykule "Godny jubileusz", opublikowanym w "Pochodni" Nr 3 (882), czerwiec 2011 r., a przedrukowanym w sierpniowym wydaniu "WiM" z 2011 r. pod pozycją 7.1, napisała:

"Zrzeszamy około 65 tysięcy osób niewidomych i niedowidzących. Wydaje się, że to dużo, ale liczby szacunkowe wskazują na to, że w Polsce żyje około 500 tysięcy osób z poważnymi schorzeniami narządu wzroku. Czy wszystkie one wiedzą o istnieniu PZN? Zapewne nie... Mimo, że żyjemy w dobie informacji i cyfryzacji, a oferta naszych usług realizowana jest w sposób różnorodny, to nie dociera ona do wszystkich zainteresowanych członków naszego stowarzyszenia. Może jest też tak, że nie dla wszystkich jest ona interesująca".

Mój protoplasta twierdzi, ale jak zwykle głupio twierdzi, że nie jest. Mówi: "Oj, nie jest, nie jest, bo ci naprawdę niewidomi wieją z PZN-u jak tylko mogą. Przez ostatnie 12 lat ubyło ich aż ponad dwie piąte. Wieją i słabowidzący, ale w mniejszym stopniu, procentowo ubyło ich znacznie mniej niż tych całkowicie niewidomych. Ale o tym, ta znakomita osoba, nawet się nie zająknęła”.

Tak twierdzi naczelny "WiM", mój protoplasta, żeby go pokręciło, aż wstyd o nim wspominać. No, bo i co to jest nie całe trzy tysiące, którym się PZN nie podoba? A czy to znowu tak wiele, że z PZN wystąpiło przez 12 lat tylko ponad dwadzieścia tysięcy (niespełna jedna czwarta) niewidomych i słabowidzących? To przecież pestka! Jak to się ma do tych pięciuset tysięcy, które nie wiedzą, co tracą, nie wiedzą o PZN-ie i nie korzystają z jego przebogatej oferty?

No, żeby te 500 tysięcy wstąpiło do PZN-u, byłoby parę groszy przychodów ze składek członkowskich, a jak władzom można by w oczy świecić tymi setkami tysięcy... Przecież to wyborcy... Dodam, że ta liczba nie wzięła się znikąd. To GUS podaje takie statystyki.

Mój protoplasta twierdzi, że osoby te, nie tylko nie wiedzą o PZN-ie, ale nawet nie chcą wiedzieć, bo on im do niczego nie jest potrzebny. Twierdzi nawet, że to nie są osoby niewidome, a nawet nie słabowidzące, tj. posiadają orzeczony lekki stopień niepełnosprawności albo zupełnie nie posiadają odpowiedniego orzeczenia. Słyszeliście coś takiego? Głupi i tyle!

Cały artykuł tej znakomitej osoby, "WiM" przedrukowała w sierpniowym numerze z 2011 r., pod pozycją 7.1. Każdy z Państwa może się zapoznać z tą publikacją, a warto.

Muszę Wam w zaufaniu powiedzieć, że osoba, na którą się powołuje jest tak wielka, jak skromna. Bo imaginujcie sobie, że ona osoba pisze o pięciuset tysiącach, a przecie jest ich znacznie więcej.

Niektórzy wybitni znawcy liczb wielkich, ogromnych i jeszcze większych twierdzą, że osób z uszkodzonym wzrokiem w stopniu, które potrzebują pomocy przy różnych okazjach, np. przy wyborach jest od 500 do 700 tysięcy. Oj! Nie jest tego wcale dużo i liczby te są wyraźnie niedoszacowane.

Na potwierdzenie tej opinii powiem, że wyczytałem w jakiejś gazecie, że tego towarzystwa mamy półtora miliona. A to już znacznie lepiej i bliżej prawdy. Bo i kto wie lepiej niż prasa? Gdyby PZN ich wszystkich zrzeszył - a to ci byłaby organizacja!

W artykule "Krecie społeczeństwo" - wrześniowe wydanie "WiM" z 2011 r., pozycja 3.1 możemy przeczytać, że: "Problemy ze wzrokiem ma ponad połowa Polaków - blisko 60 proc. osób od 16 roku życia wymaga korekcji wzroku". I to są właściwe liczby. Toż to mniej więcej 20 milionów! Gdyby ich wszystkich zapisać do PZN-u, to dopiero byłoby prawdziwe mocarstwo.

Droga Wielka Osobo! Nie żałuj sobie! Czort bierz kilka tysięcy naprawdę niewidomych. Nie ma się co nimi przejmować. Ostatecznie tysiące to nie miliony. I nie przejmuj się Droga Wielka Osobo twierdzeniami mojego protoplasty, według którego słabowidzący to nie niewidomi i nie im należy najbardziej pomagać. Według tego głupka, o swoim protoplaście mówię, nie każdy, kto nosi okulary potrzebuje pomocy PZN-u. Ba, mój protoplasta twierdzi, że nawet z tych sześćdziesięciu pięciu tysięcy członków PZN-u, tylko kilka procent to niewidomi, a co najmniej kilka tysięcy osób nie kwalifikuje się do PZN-u, bo świetnie widzą. Mój protoplasta gotów byłby się założyć o moją wyliniałą skórę, że zdarzyło się tej wspaniałej i wielkiej osobie, i to pewnie nie jeden raz, jechać samochodem, którego kierowcą był zwyczajny członek PZN, to znaczy niewidomy.

A niech pociska takie farmazony, znaczy się mój protoplasta. Bo to niby co? Według tego osła to źle, że ludzie widzą? A Ty Znakomita Osobo, nie przejmuj się tym. Widzący niewidomi świetnie czują się w Twoim Związku, cenią go i dla nich warto pracować. A NIEWIDOMI, po staropolsku, a może tylko po lwowsku - ciemni, są właśnie ciemni i jest ich mało, więc mały z nimi problem.

 Pełen uznania Stary Kocur

 

 

3. Z osobami niepełnosprawnymi same kłopoty

(lipiec 2009)

 

Ludkowie najmilsi! Przecież Wy się macie za istoty rozumne, panów świata i macie rację. Powiedzcie więc mi, czy Wy rozumiecie wszystko, co tyczy się osób niepełnosprawnych, a w szczególności niewidomych i słabowidzących? Ja muszę się przyznać, że mało co rozumiem. Może to ze starości? Może z innych przyczyn mózg mi szwankuje? A może byłem i jestem mądry inaczej? Ocenicie to sami.

Wyobraźcie sobie ludkowie, że niejaki Oscar Pistorius nie ma obydwu nóg, czyli stu procent, bo przecie jest stworzeniem dwunożnym. Ja mam cztery łapy, czyli nogi. Gdybym dwie stracił - żadnej myszki już na pewno bym nie złapał, a gdybym wszystkie cztery stracił, to już tylko na jakiegoś Burka mógłbym liczyć, że mnie rozszarpie i skróci beznadziejność. A ten to Afrykańczyk, o mało na olimpiadę się nie zakwalifikował i to nie na żadną paraolimpiadę, jeno z pełnosprawnymi sportowcami miał współzawodniczyć. I to w jakiej dyscyplinie - w biegach. Wyobrażacie to sobie? A czy pojmujecie, jako że jesteście mądrzy?

Ale co tam po Afryce szukać. Natalka Partyka, tutejsza, Polka i na olimpiadę się zakwalifikowała, również nie na paraolimpiadę, tylko na olimpiadę bez żadnych dodatków. Co nie znacie jej? Niewiasta ta nie ma jednej ręki, a w tenisa stołowego gra, że aż miło popatrzeć. Co jest u wszystkich kundli świata, czy są to osoby niepełnosprawne, czy nie są?

No właśnie, osoby bez nóg biegają jak szatany, bez ręki grają w tenisa, który wymaga niesamowitej zręczności i sprawności. Niewidomi widzą i to wcale dobrze, jeżdżą rowerami, motocyklami, samochodami i to jeszcze jak. Plotka głosi, że taki jeden niewidomy, a jakże, przed laty załadował całe Prezydium Zarządu Głównego PZN do mikrobusa i powiózł ich na jakąś konferencję, która odbywała się w Niemczech. Zawiózł i przywiózł bez przeszkód i bez trudu. Czy to nie dzielny człowiek? Jest on niepełnosprawny z tytułu utraty wzroku, czy nie jest? Ale nie wszystkim idzie tak dobrze. Niewidomy pracownik biura ZG PZN wyjeżdżał z ulicy Włodzimierza Dolańskiego na ulicę Konwiktorską i zderzył się z innym samochodem. Pewnie wina była tego drugiego kierowcy, bo nasz niewidomy kolega żadnych konsekwencji nie poniósł. Znam rowerzystę, który wpakował się pod samochód, ale to też nie jego wina. Też nikt nie wziął go za kuper i nie kazał płacić za wyrządzone straty i za długie leczenie w szpitalu. To chyba dlatego, że wszyscy wiedzą, że niewidomych stać na wiele, a jak im się coś złego przytrafi, winni są inni.

Tak więc niewidomi widzą, prowadzą pojazdy mechaniczne i czytają gazety. Osoby bez nóg świetnie biegają. Osoby niezdolne do pracy wspaniale pracują. To jak jest z tą ich niepełnosprawnością? Pojąć tego nie mogę. A Wy?

 Ze słowami szacunku

 Stary Kocur

 

4. Familianci

(luty 2006)

 

W felietonikach tych zajmuję się głównie śmietanką Familijnego Domu. Wiadomo, koty lubią mleko, a tym bardziej śmietanę. Ale czasami trzeba odstąpić od swoich upodobań i zająć się czym innym. Przecież i szeregowi Familianci mają to i owo za uszami. Im też trzeba poświęcić trochę uwagi.

 

Wszystko możemy i nic nie możemy

 

Niewidomi są wspaniałymi ludźmi, wszystko potrafią, wszystko umieją, wszystko robią bardzo dobrze, a wiele czynności wykonują lepiej od ludzi widzących. I to jest święta prawda. Nie należy jednak od nich nic wymagać, bo są przecież niewidomi i nic nie mogą, nic nie potrafią i wszystko wychodzi im gorzej. I to jest również święta prawda.

Te dwie święte prawdy zgodnie współżyją w środowisku niewidomych i słabowidzących oraz w niektórych niewidomych i w niektórych słabowidzących. No cóż? Trzeba być tolerancyjnym dla ludzi, a dla siebie tym bardziej. Tego wymaga od nas Unia Europejska.

 

Niewidomi i słabowidzący

 

Wszyscy niewidomi są tacy sami, wszyscy mają takie same prawa i wszyscy mają takie same potrzeby, nawet ci, którzy wcale dobrze posługują się wzrokiem. Wszyscy mają takie same ograniczenia i możliwości.

Oczywiście, że tak jest. Ale przecież do zarządu koła nie będziemy wybierali całkowicie niewidomych, bo sobie nie poradzą, bo to dla nich zbyt trudne, bo po co mają się tak męczyć. Niewidomi doskonale to rozumieją i sami proponują do władz osoby słabowidzące, i to im mniej słabo, tym lepiej.

A jak jest z tymi potrzebami? A no, z całą pewnością są jednakowe. E! Co tam jednakowe - słabowidzący mają większe potrzeby. Bo to i lekarstwa na schorzenia swoich oczu muszą kupować, bo i okulary są im potrzebne. Na to nie muszą wydawać całkowicie niewidomi. Nie muszą też kupować gazet, bo ich nie czytają, a "Pochodnia" kosztuje tylko 2 zł na miesiąc. Nie muszą chodzić do kina, na wystawy kwiatów i psów. Bo i po co? Przecież nie widzą i nic nie skorzystają.

Nie muszą też ubierać się elegancko. Siedzą w domach, to po co?

 

Zatrudnienie niewidomych

 

W dawnej spółdzielni niewidomych brygadzista mówił: "Dajcie mi odpowiednie maszyny, to samoloty produkować będziemy. Niewidomi są wspaniałymi pracownikami. Pracują lepiej, niż ludzie widzący. Nic ich nie rozprasza, siedzą i robią." No, ale maszyn nie było i niewidomi produkowali szczotki, sprężynki do weków i kapsle.

No właśnie, jesteśmy wspaniałymi pracownikami. Potrzebujemy tylko dodatkowych dni urlopu, skróconego czasu pracy, zmniejszonych wymagań, pomocy ludzi widzących i dobrych zarobków. Wówczas z pewnością dorównamy pracownikom widzącym, a nawet będziemy od nich znacznie lepsi.

Oczywiście, są niewidomi naukowcy, artyści, prawnicy, politycy, pisarze, którzy umiejętnościami przewyższają większość ludzi widzących. A że nie korzystają oni z taryfy ulgowej...? Mój Boże, to ich sprawa. Ja, jak tylko będę miał kogoś, kto za mnie zrobi wszystko to, co jest dla mnie trudne - ho, ho! To ja wam pokażę.

 

Życie rodzinne niewidomych

 

Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby niewidoma kobieta była dobrą żoną i dobrą matką. Nic też nie stoi na przeszkodzie, żeby niewidomy mężczyzna był dobrym mężem i ojcem. No, ale jeżeli mam widzącego męża, jeżeli mam widzącą żonę, to przecież jej/jemu łatwiej jest posprzątać, wyprać, wyprasować, zrobić zakupy, zająć się dziećmi i zarobić na ich utrzymanie. Im łatwiej, a mnie trudniej. Niechaj oni więc zajmą się tym, co im łatwiej przychodzi. Powinni jeszcze mi pomóc, pójść ze mną na spacer, poczytać mi gazetę. Przecież ślubowali... No nie?

Nie znaczy to jednak, że jestem mniej wartościowym członkiem rodziny. Co to, to nie? Ja przecież jestem zdolny, mądry, oczytany i tyle, tyle potrafię...

 

Niewidomi wszystko wiedzą

 

Tak, wszystko wiedzą. Dlatego bardzo nie lubią wszelkich porad. To im ubliża. Przecież oni wszystko wiedzą o sobie i o swojej niepełnosprawności. Kto może powiedzieć im coś nowego. Doświadczenia innych, opracowania naukowe, wiedza instruktorów, zwłaszcza widzących, jest diabła warta. Ja najlepiej wiem, czego mi potrzeba, co mogę i jak to zrobić. Nikt, a już szczególnie widzący, nie musi mi nic radzić, nic podpowiadać, niczego uczyć.

 

Ja i inni

 

Ja jestem pełnoprawnym i pełnowartościowym członkiem społeczeństwa. Temu zaprzeczyć nie można.

A inni? Inni są, oczywiście, po to, żeby mi pomagali. Przecież jestem niewidomy. Wszelkie prawa ludzkie i boskie im to nakazują.

Tak samo wszystkie instytucje, organizacje i wszystkie prawa są po to, żeby mi życie ułatwiać. A jeżeli tego nie robią, są diabła warte i powinny się zmienić. Należy potrząsnąć wszystkimi instytucjami, poprzerabiać prawa, dać mi więcej przywilejów. Ode mnie natomiast, nie należy wymagać nic, co nie jest łatwe i przyjemne, nic co jest uciążliwe. Nawet w stowarzyszeniu, do którego należę, nie powinni nic ode mnie wymagać. Przecież płacę składki, aż 36 zł na rok. Czy to nie wystarczy? Czy to nie jest dużo? Bo i co ja z tego mam?

Niechaj pracują widzący, słabowidzący i kto tam chce. Ja najwyżej wypiszę się z tego towarzystwa. Zaoszczędzę na tym trochę forsy.

 

I po co to piszesz Stary Kocurze?

 

Czy po to, żeby dokuczać biednym niewidomym? A może uważasz, że nic im się od życia nie należy?

Nie. Piszę po to, żeby zmusić do zastanowienia się. Często wypowiadamy różne sądy, niekiedy sprzeczne, niekiedy absurdalne i nie zastanawiamy się nad tym, co mówimy. Często też tak myślimy, chociaż tego nie mówimy.

Takie ostre, przesadne postawienie sprawy, może zeźli co poniektórych i zmusi w końcu do myślenia. A jak już zaczniemy myśleć, okaże się, że trzeba zweryfikować nasze poglądy, inaczej podejść do tego i owego, a już z całą pewnością należy zmienić stosunek do ludzi widzących. Jeżeli zdenerwuję Was i wywołam, najpierw złe myśli na mój temat, a później zastanowienie i przewartościowanie utartych poglądów, z pewnością na tym skorzystacie. Skorzystają też osoby z Waszego otoczenia, członkowie rodzin, przyjaciele, koledzy, współpracownicy i znajomi. A ja będę zadowolony.

 Ze słowami szacunku

Stary Kocur

 

 

5. Wstydliwy przedmiot czci

 (listopad 2013)

 

15 października niewidomi i osoby zwane niewidomymi obchodziły uroczyście Międzynarodowy Dzień Białej Laski. Ależ to granda, jakich mało!

Święto to proklamowane zostało przez Kongres Stanów Zjednoczonych i ogłoszone przez prezydenta Lyndona S. Johnsona. Podobało się to Zarządowi Głównemu Zgromadzenia Ogólnego Międzynarodowej Federacji Niewidomych, która następnie przekształciła się w Światową Unię Niewidomych. Podobało się też Europejskej Unii Niewidomych, Polskiemu Związkowi Niewidomych oraz polskim niewidomym i niby-niewidomym. Bo wszystko, co wymyślą Amerykanie musi się Polakom podobać: Walentynki, Halloween, hot dogi, hamburgery, cisburgery i inne cholery, a także zaśmiecanie języka polskiego. Dlaczego więc Dzień Białej Laski miałby się nie podobać?

 Jak się wydaje, celem obchodów jest zaprezentowanie opinii publicznej dorobku środowiska osób niewidomych i przedstawienie ich potrzeb. Osoby z uszkodzonym wzrokiem chcą za pośrednictwem mediów przekazać władzom rządowym i samorządowym różne postulaty i zapoznać je z problematyką tej grupy osób niepełnosprawnych. Dla niewidomych i słabowidzących jest to okazja do spotkań, do wspólnej zabawy, do uroczystego demonstrowania środowiskowej jedności.

 

Duża część niewidomych i chyba zdecydowana większość para-niewidomych, którzy obchodzą Dzień Białej Laski, przedmiotu tego, czyli białego kija, boją się bardziej niż diabeł święconej wody, ale go czczą. Ciekawe dlaczego?

 

"Celem obchodów jest zaprezentowanie opinii publicznej dorobku środowiska osób niewidomych..."

 

Jakiego dorobku? Czy dorobku niewidomych zdobywców najwyższych szczytów górskich? A może niewidomych kierowców, tych co to zasiadają za kierownicą pod czujnym okiem dobrego, widzącego kierowcy oraz tych, którzy świetnie radzą sobie za kierownicą przy pomocy własnego czujnego oka? A może niewidomych rowerzystów, tych co to śmigają po ulicach naszych miast w pojedynkę, a nie tylko tych, którzy pełnią funkcję silników na tandemach? Bo to, że niewidomi latają samolotami, motolotniami i balonami w charakterze pasażerów, to zrozumiałe. W takim charakterze to i w kosmos lecieć mogą.

Oj, coś mi zaświtało. To chyba chodzi o osiągnięcia niewidomych pracowników, których wydajność pracy jest na poziomie trzydziestu procent normalnej wydajności. Rzeczywiście jest to niewątpliwy sukces, który wymaga szczególnego czczenia. Wydajność trzydziestoprocentowa to nie byle co! Przecież mogłaby być zerowa, a nawet ujemna. I tak, dzięki PEFRONOwi pracodawcy zpch nieźle by zarabiali, a większość niewidomych i mało-niewidomych by się przeciwko temu nie buntowała. Nie buntowałyby się też władze PZN-u i innych stowarzyszeń, które czerpią zyski z tej patologicznej motywacji zakładów pracy chronionej. A co to za różnica 30 czy 3 procent? I tak nie ma to nic wspólnego z ekonomią i ekonomiką pracy.

 

"Osoby z uszkodzonym wzrokiem chcą za pośrednictwem mediów przekazać władzom rządowym i samorządowym różne postulaty i zapoznać je z problematyką tej grupy osób niepełnosprawnych".

 

I znowu ogarnia mnie ciekawość. A jakież to wspólne potrzeby mają niewidomi i pseudoniewidomi? Rozumiem, że quasi-niewidomi mają potrzebę korzystania z pomocy przewidzianej dla niewidomych, ale odwrotnie... Nie wiem, co to mogłoby być takiego. Ciekawy jestem, czy ktoś to wie. Z pewnością nie potrzebują oni, oczywiście ich zdaniem, białych lasek, których to święto obchodzą. Nie potrzebują też pisma punktowego ani mówiących komputerów, ani przewodników, ani lektorów. Potrzebują natomiast pomocy optycznych i pieniędzy na leki zapobiegające całkowitej utracie wzroku.

A niewidomi - a oni nie potrzebują tego, czego potrzebują rzekomi-niewidomi, ale potrzebują tego, czego niewidomi inaczej nie potrzebują. No i jakie to są te wspólne potrzeby?

 

"Dla osób niewidomych i słabowidzących jest to okazja do spotkań, do wspólnej zabawy, do uroczystego demonstrowania środowiskowej jedności".

 

Co do zabawy, co do spotkań to zgoda, ale o jaką jedność tu chodzi?

Jakbyśmy się zaczaili pod lokalami, w których zbierają się osoby z uszkodzonym wzrokiem dla uczczenia Międzynarodowego Dnia Białej Laski, czyli przedmiotu, od którego ich odrzuca, którego się wstydzą, i którego się boją, że będą kiedyś może musieli brać go do ręki, to co byśmy zobaczyli? A no, zobaczylibyśmy osoby, które pojedynczo i w grupkach, bez białych lasek, często w okularach, raźnym krokiem podążają w kierunku docelowego lokalu. Po drodze z daleka się nawołują, kłaniają się sobie i pozdrawiają przez szerokość ulicy, a także zręcznie wymijają nieliczne osoby, które podążają do tego samego lokalu stukając białymi laskami. Tych zgrabnie wymijają i nawet nie pozdrawiają, bo i po co. Taka to jedność środowiska. I jak ją demonstrować społeczeństwu i sobie nawzajem?

 

Ej, zdziebko się zagalopowałem. To wszystko nie wygląda aż tak „dobrze”, jak to przedstawiłem. Zdarza się, że osoba słabowidząca pomaga dojść do lokalu koła całkowicie niewidomemu. Nie powiem, to się zdarza i wcale nie tak rzadko, ale znowu nie tak często, jak jest tego potrzeba.

Ździebko pszesadziłem i w innych punktach. Wydajność pracy niektórych niewidomych osiąga 130 procent przeciętnej wydajności, albo i więcej. No, bo i kto tak łatwo dorówna w pracy pewnej niewidomej pani profesor socjologii, pewnemu niewidomemu panu przedsiębiorcy i pewnie setkom niewidomych masażystów, którzy pracują na półtora etatu, albo i na dwóch zgoła.

Moja przesada jednak była zamierzona. Ludzie to nie koty - mają wielkie trudności z samodzielnym myśleniem, obserwowaniem różnych zjawisk i wyciąganiem wniosków. Takie postawienie sprawy natomiast może skłoni ich do zastanowienia, do oburzenia, że nie jest aż tak źle, ale to i owo należy poprawić. Może ktoś pomyśli, że niewidomym rzeczywiście potrzebna jest pomoc. Oczywiście, pomoc potrzebna jest i słabowidzącym, ale nie tak wielka i inna od tej, której potrzebują niewidomi, całkowicie niewidomi.

Ciekawy jestem, czy tak będzie, czy moja nadzieja okaże się płonna. Może sprawdzi się porzekadło, że nadzieja jest matką głupich, w tym przypadku moją matką. To naprawdę jest ciekawe.

Czczący Stary Kocur

 

 

6. Jak dla debili, z obrazkami

(sierpień 2009)

 

W dniu 5 czerwca br. w radiu usłyszałem, że w Polsce instalowane będą paczkomaty. Mają umożliwić samodzielne nadawanie i odbieranie paczek przez całą dobę. Urządzenia takie funkcjonują już w niektórych krajach i świetnie zdają egzamin.

Reporter zadał kilku osobom pytanie, co o tym myślą. Jak zwykle, otrzymał różne odpowiedzi. Jedna osoba wyraziła zadowolenie, a druga wyraziła wątpliwości. Stwierdziła, że to dla młodych, że starzy sobie nie poradzą, bo i z bankomatami sobie nie radzą. No chyba - dodała - że będzie bardzo dobra, prosta instrukcja obsługi, jak dla debili, z obrazkami.

No, nie będę używał tak szpetnych słów. Debil, to przecie obraźliwe określenie, niepolityczne, nienowoczesne i do niczego nie jest podobne. Zamiast debil, będę więc używał określenia eleganckiego, poprawnego politycznie, które wszystkim się bardzo podoba, tj. mądry inaczej. I tak będzie dobrze.

Zastanawiacie się, co w tej informacji, oprócz tego archaicznego określenia, zwróciło moją uwagę? Powiem Wam, boć to rzecz ważna. Jest wielu, bardzo wielu, mądrych inaczej. Są osoby mądre inaczej w stopniu lekkim, są mądrzy inaczej w stopniu umiarkowanym i w stopniu znacznym. Są też mądrzy inaczej w stopniu wybitnym. Mądrych inaczej spotkać można wszędzie, nawet na najwyższych szczeblach drabiny społecznej. No i niechaj sobie są - zawsze byli, są i będą. Życzę im wszystkiego najlepszego. Ale życzę też niewidomym wszystkiego najlepszego. I tu mój problem - jak te życzenia pogodzić?

Osoby niepełnosprawne są wszystkie jednakowe. Nie można ich różnicować, bo to podejście świadczące o srogim zacofaniu. Nie można, a co zrobić, jak te osoby same się różnicują? A co zrobić, jak mają przy tym rację? Przecie trudno wymagać, żeby wózkowicz wchodził po drabinie i firany wieszał w wysokich mieszkaniach. Trudno też wymagać, żeby mieszkania te malował niewidomy, który wcale nie boi się wchodzić na drabinę i nie sprawia mu to żadnej trudności - firany może wieszać bez większych problemów. No i czy są takie same osoby niepełnosprawne?

Wózkowiczom przeszkadzają krawężniki, a niewidomym przeszkadza brak krawężników. Głusi chcą w urzędach, w telewizji i w radiu języka migowego, a niewidomi chcą napisów w brajlu na towarach w sklepie. Słabowidzącym przeszkadza to, że trochę widzą i uważają, iż im więcej należy pomagać niż niewidomym, bo muszą kupować drogie lekarstwa, pozwalające zachować te resztki wzroku, które im tak przeszkadzają. Mądrzy inaczej potrzebują obrazków w instrukcjach, a niewidomi, nie wiem dlaczego, ale nie cierpią obrazków, strzałek, wykresów, ikonek ani podobnych ilustracji. Jak to pogodzić?

Jak zrobią dobre instrukcje z obrazkami dla mądrych inaczej, niewidomych obrzydzenie będzie odrzucało od paczkomatów.

Oj, niełatwo wygodzić osobom niepełnosprawnym, niełatwo. Niełatwo też uważać, że wszyscy są jednakowi, wszyscy mają jednakowe problemy, wszystkim trzeba jednakowo pomagać. Nie jest to łatwe, ale przecież tak trzeba, tak jest sprawiedliwie, słusznie, poprawnie politycznie i tak chce Unia Europejska i nasze władze. Nie jest łatwe, ba, nawet niemożliwe, ale tak ma być i basta... A na psa urok! To nie na moją głowę. Żeby to zrozumieć, trzeba być mądrym inaczej w stopniu znacznym albo lepiej, od razu w stopniu wybitnym.

Sfrustrowany Stary Kocur

 

 

7. Europejski Dzień Walki z Dyskryminacją

(czerwiec 2011)

 

Mój protoplasta, pryncypał i chlebodawca, w dniu 5 maja Roku Pańskiego 2011, obudził się jak zawsze, i jak zawsze, włączył radio. No i co usłyszał? Dyć, gdyby było to byle co, nie zainteresowałbym się tym. Zainteresowałem się, a więc sprawa ważna i poważna, więc Was też zainteresuje.

Otóż dzień 5 maja jest Europejskim Dniem Walki z Dyskryminacją, czyli o równe traktowanie. Znaczy się, wszystkich należy traktować jednakowo, ale mnie i mojego pryncypała wszyscy nie interesują. Interesują nas osoby niepełnosprawne i ich równe traktowanie, bo przecie pryncypał, znaczy się naczelny "Wiedzy i Myśli", jest osobą ślepą jak nowo narodzone kocie, to co go ma zajmować, interesować, obchodzić? Tak naprawdę to interesuje go wiele spraw, ale dla "WiM" - tylko niewidomi i słabowidzący.

Ale do rzeczy. Wysłuchał tej to wiadomości i pomyślał: "Dobra nasza, trzeba to wykorzystać".

Wstał, umył się, ogolił, ubrał i przystąpił do egzekwowania równego traktowania.

Śniadanie już było na stole. Zabrał się do jedzenia i buńczucznie żonie zapowiedział: "Dzisiaj musisz mnie równo traktować. Jest to Twoim obowiązkiem, bo dzisiaj jest dzień równego traktowania".

Patrzcie jeno, stary a głupi. Zamiast siedzieć cichutko, jak mysz pod miotłą, zachciało mu się dopominać o równe traktowanie. Zdawało się baranowi jednemu, że z babą wygra. Jak myślicie, co usłyszał?

"Wspaniale, zaraz zrobię Ci listę zakupów i zasuwaj do "Biedronki". Słyszał kto coś takiego? Przecie równo znaczy tylko w jedną stronę. Jak mu wygodnie, to równo, a jak niewygodnie - równo znaczy nierówno. I to jest dopiero równo.

Po śniadaniu powiada, znaczy się mój pryncypał, powiada do żony: "Zrób mi kawę". Odpowiedź padła natychmiast: "To Ty mi zrób". Ale paskudna baba. Czy ona ma pojęcie o równym traktowaniu? Szczerze wątpię. Niech mi by się jaka kocica tak postawiła... Tak przejechałbym jej pazurami po grzbiecie, że do śmierci zostałaby pręgowata. A ten safanduła uśmiechnął się, w żart obrócił. Podobne sytuacje powtarzały się do wieczora. Z ulgą, że się dzień ten skończył, spać poszedł.

A przecież wszyscy niewidomi wiedzą, a słabowidzący wiedzą to jeszcze lepiej, że wymaganie od nich tego samego, czego wymaga się od innych, jest dyskryminacją, a nie równym traktowaniem. Tak się ma ze skróconym czasem pracy, z ortografią, z podpisami i z czym tam chcecie. Niewidomi i słabowidzący są dobrymi pracownikami, bardzo dobrymi, lepszymi od pracowników widzących, ale pracować powinni krócej, a odpoczywać dłużej i godzą się na twierdzenie, że ich wydajność w pracy wynosi 30 procent wydajności pracowników widzących. I takie traktowanie jest dopiero równe.

Nie widzą tego, co piszą, więc nie muszą stosować zasad ortografii. Bo przecież gadacze "żaba" i "rzaba" czytają tak samo. Nie należy więc od nich wymagać zwracania uwagi na takie drobiazgi, bo będzie to dyskryminacja, a ma być równe traktowanie.

To samo dotyczy ich podpisów. Kiedy chcą coś załatwić, np. w banku - są pełnoprawnymi obywatelami i ich podpis ma być honorowany tak, jak pozostałych klientów. Jasne, że tak ma być. Jeżeli jednak zdarzy się, że trzeba odpowiadać za swój podpis, bo np. prokurator do zadka się dobiera... Przecie oni nie widzą... Ich wódz nawet kiedyś dziennikarzom powiedział, że niewidomemu można wszystko podsunąć do podpisu. Wtedy prokurator powinien traktować ich równo, znaczy się nierówno, żeby było równo.

I powiedzcie, że nie należy honorować ich podpisów - będzie to dyskryminacja. I powiedzcie, że powinni odpowiadać za to, co podpisują. To również będzie dyskryminacja, a ma być równe traktowanie.

A ten mój protoplasta, jak się rzekło, jest stary a głupi. Czy on musiał zwracać uwagę na ten dzień równego traktowania? Powinien wiedzieć, że może wygrać z bankiem, z urzędem, z koleją, ale nie z żoną.

Przecież według przewrotnej logiki jego żony, on codziennie jest równo traktowany. Tymczczasem wprawdzie ma obowiązków domowych dwadzieścia dziewięć razy mniej niż jego żona, ale za to innych zajęć ma wielkie mnóstwo. Zajmuje się pracami redakcyjnymi, czyta książki, słucha radia, czyta gazety, serwuje po internecie, listy dyskusyjne śledzi, chodzi na spacery. To chyba nie jest mało.

A jego żona tylko: sprząta, gotuje, pierze, prasuje, kupuje, czasami wnukami się zajmuje, gości przyjmuje i przy redagowaniu "Wiedzy i Myśli" współpracuje, a także prowadzi domową buchalterię, rachunki reguluje i karty świąteczne wypisuje. Czy to jest dużo?

I to jest naprawdę równe traktowanie. Tylko żona pryncypała, zaślepiona babskim szowinizmem, tego nie rozumie. Dziwne to i niesmaczne.

Zniesmaczony Stary Kocur

 

 

8. Na piękne oczy

 (wrzesień 2011)

 

O, piękne oczy to rzecz wspaniała. Piękne oczy to skarb prawdziwy. Na piękne oczy można otrzymać pożyczkę i pomoc, na piękne oczy mogą Ci uwierzyć, na piękne oczy...

No tak, ale przecież nie każdy ma piękne oczy. Niektórzy mają mniej piękne oczy, a niektórzy mają wcale nie piękne, a są i tacy, którzy mają oczy piękne inaczej.

No i wtedy to już klops. Oczy wyłupiaste, oczy pokryte bielmem, jedno wytrzeszczone, a drugie malutkie albo tylko zapadnięte i zarośnięte oczodoły. Przepraszam za te makabryczne obrazy, ale chcę, żeby to, co chcę powiedzieć, zrozumieli nawet mądrzy inaczej.

No, nie jest to nic nowego. Chyba już o tym gdzieś pisałem, a może to pisał mój protoplasta, a z pewnością pisali też inni autorzy. Tak czy owak, sprawa ważna i wciąż aktualna.

Występują niewidome dzieci. Pięknie grają i śpiewają. No i te oczy... Do wszystkich zapchlonych kundli! Przecież ktoś te dzieciaki przygotowywał do występów w telewizji, w teatrze czy w świetlicy. Toż do wszystkich psich synów i córek, te cholerne spece z telewizji powinni wiedzieć, że konieczne są ciemne okulary. Przecież wiedzą, że polityka należy upudrować, bo będzie świecił, a przecież polityk to nie święty i nie powinien mieć aureoli. Przecież wiedzą, jakie kolory najlepiej się prezentują na ekranie! Myślę, że zgagi te i tyfusy wiedzą również, że dzieciaki lepiej wyglądałyby w ciemnych okularach. No tak, lepiej, ale mniej podobne byłyby do niewidomych, robiłyby mniejsze wrażenie. A tak? Ano, robią wielkie wrażenie, aż ludzi od telewizorów odrzuca. Ale to przecie o to chodzi, o to wrażenie.

A pies z nimi tańcował, to znaczy z tymi telewizyjnymi specami. Ale co z wychowawcami ze szkół dla niewidomych? Czy i im chodzi o takie wrażenie?

No tak, im też może chodzić o wrażenie. Bo może, jaki sponsor się wzruszy, może kiesą potrząśnie, może 1 procent podatku, może wdowi grosik da się wycisnąć razem ze łzami.

Niewidomy, z wyższym wykształceniem, a jakże, występuje w jakimś filmiku, którego celem jest popularyzacja spraw osób niewidomych. No, reżyser wie, bo widzi, że niewidomy ten ma oczy piękne inaczej i wie, że należy ustawić go na fioletowym tle. Tak uwypukli się jego oczy piękne inaczej. Brawo! Panie reżyserze, brawo! Żeby cię gęś kopnęła, kaczki zdeptały i świnia powąchała! Niechaj cię za to wszystkie psy obszczekają i za nogawki poszarpią!

Niewidomy ekspert wypowiada się w telewizji. Chłop jak się patrzy, wykształcony i rzeczywiście ekspert w dziedzinie, w której się wypowiada. Wszystko jest, jak być powinno, jeno ma oczy piękne inaczej i nie ma okularów.

Rozumiem osoby bardzo słabowidzące. Im ciemne okulary wielce przeszkadzają. Dla nich każdy promil widzenia jest niezmiernie ważny, więc niechętnie oczy, nawet, jeżeli są zeszpecone, przesłaniają ciemnymi okularami. Ale całkowicie niewidomi? No, tego to już pojąć nie mogę.

No tak, ale są widzący wychowawcy, współpracownicy, koledzy, przyjaciele i wreszcie żony, mężowie, dzieci i rodzice. Dlaczego oni na to pozwalają? Czy są na tyle mądrzy inaczej, że tego nie rozumieją?

Myślę, że to tylko niektórzy są właśnie tacy. Dlaczego więc nie rozmawiają o tym ze znajomymi i bliskimi niewidomymi?

A może sedno sprawy kryje się w wypowiedzi żony pewnego niewidomego o jego koledze. Powiedziałabym mu, że to wdzianko było eleganckie przed dwudziestoma laty, ale on nigdy nie pyta o coś takiego. Przecież może się obrazić. Może mu będzie przykro. Wolę nic nie mówić.

No tak, lepiej milczeć, bo rzeczywiście może się obrazić, a poza tym, nie jest on osobą samotną. Niech więc powie mu jego żona, syn czy wnuczka.

Słuchajcie mądrzy, inteligentni i zrehabilitowani niewidomi! Do Was mówię, psia wasza w te i wewte ganiana! Wyglądacie pięknie inaczej, robicie inaczej dobre wrażenie i podobacie się ludziom również inaczej. Zastanówcie się nad tym. Przecież was na to stać, przecież nie lubicie, jeżeli ktoś mówi o was ślepy, ciemny, ułomny czy kaleka. To wy rozumiecie i odczuwacie, a oczy piękne inaczej prezentujecie światu całemu. Korona wam z głowy nie spadnie, jeżeli od czasu do czasu zapytacie, czy w waszym wyglądzie coś nie należy aby zmienić. Zastanówcie się nad tym, jak wielką rolę w życiu kobiety pełni lustro. Każda obserwuje inne kobiety na ulicy, w sklepie i w kościele. Obserwuje też swoje oblicze, swoją sylwetkę i swoje stroje w lustrze. Mężczyźni też to robią, chociaż może nie tak namiętnie. A wy co? Wy nie widzicie ludzi, nie widzicie siebie w lustrze i nie widzicie swoich oczu pięknych inaczej. Jak nie chcecie być mądrzy inaczej, zastanówcie się nad tym, bo się zeźlę i naprawdę wam powiem, co o was myślę.

A wy - koledzy, znajomi, przyjaciele, żony, mężowie, babcie i ciocie - zastanówcie się, czy aby rzeczywiście jesteście życzliwi dla swoich znajomych i bliskich niewidomych. Zastanówcie się, bo warto, bo wy macie oczy, no może nie zawsze piękne, ale takie, które widzą doskonale te oczy piękne inaczej. Nie odwracajcie od nich swoich oczu, ale spróbujcie pomóc.

Wiem, że nie jest to łatwe, wiem, że nie wszyscy niewidomi chcą takiej pomocy, ale wiem też, że jest ona diablo potrzebna. Nie mogę wam nic poradzić, bo każdy przypadek jest inny, bo każdy człowiek jest inny, bo z każdym łączy was i dzieli co innego, a wszystko to jest ważne. Mogę tylko prosić, zastanówcie się, a może coś wymyślicie.

Rozsierdzony Stary Kocur

 

 

9. Wiekopomne odkrycie

(luty 2012)

 

Mnóstwo lat chodzę po tym bożym świecie i ciągle mnie coś dziwi, coś zdumiewa, coś wprawia w konsternację. A muszę Wam powiedzieć, że najbardziej nadziwić się nie mogę człowieczej głupocie. O głupich człowiekach różnie mówią, a to mądrzy inaczej, a to niespełna rozumu, a to niepełnomądrzy, to znowu mało mądrzy. Tak czy owak, jak zwał, tak zwał, a głupota jest głupotą. I jest jej wszędzie pełno.

Ot, chociażby polityka - wszyscy i zawsze narzekają na ich głupotę, na złe ustawy, złe decyzje itp., chociaż sami ich wybrali, a przecież uważają się za mądrych człowieków. To jak to jest? Mądrzy ciągle głupich wybierają i powierzają im kierowanie państwem? Czy to się da zrozumieć? Oczywiście, połowa z nich nie idzie wybierać, ale za to mądruje się i krytykuje, że aż strach.

Albo inny przykład - zawsze "my" jesteśmy dobrzy, mądrzy, szlachetni, a źli, głupi itd. zawsze są "oni". Z kim by nie rozmawiać, kogo by nie słuchać, jest on np. bardzo dobrym pracownikiem, urzędnikiem, nauczycielem, rodzicem, człowiekiem, a inni? Lepiej nie mówić! Wśród innych, oprócz obecnych w czasie rozmowy, zupełnie nie ma dobrych pracowników, mądrych dyrektorów, uczciwych człowieków - same draństwo. Kiedy zmienia się skład rozmówców, okazuje się, że ci, którzy właśnie wyszli. przestali już być idealnymi, przestali być "my", a stali się "oni". Czy da się to pojąć?

Dodam, że mimo ograniczonych możliwości umysłowych, dwunogi jeszcze je sobie obniżają, przez zażywanie narkotyków i picie alkoholu. Tego również pojąć się nie da.

Ale wracajmy na grunt bliższy mi z powodu doświadczeń życiowych i zawodowych. Otóż niewidomi i słabowidzący są równie głupi jak pozostałe dwunogi. Pod tym względem mogą skutecznie z nimi rywalizować. Tak naprawdę to tylko koty są mądre.

Czyście spotkali koty, które nazywają swoich pobratymców ślepymi albo niewidomymi, chociaż ci pobratymcy potrafią wypatrzeć wróbla pod strzechą albo gołębia spacerującego po gzymsie szóstego piętra? Ja nie spotkałem. A człowieki...

Tosiek umówił się z Krysią w mieście, bo miał z nią jakąś drobną sprawę do załatwienia. Po załatwieniu onej sprawy, zaprosił ją na kawę. Poszli do kawiarni niedaleko gmachu ZG PZN, tj. na rogu Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej. Pogadali, powspominali dawne czasy i do Krysi zatelefonował Ziutek. Kiedy mu powiedziała, gdzie i z kim jest, oświadczył, że zaraz tam będzie.

Tosiek jest osobą ze znacznym stopniem niepełnosprawności z powodu całkowitej utraty wzroku. Pani Krystyna jest osobą widzącą, a Ziutek niewidomą ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Wszyscy znają się od lat.

Po kwadransie w kawiarni pojawił się Ziutek i podszedł prosto do stolika, przy którym siedział Tosiek z Krysią. Tosiek pomyślał, jak on tak łatwo ich znalazł. Może Krysia dała mu jakiś znak? Ale przecie ten znak też trzeba widzieć, bo żadnego sygnału głosowego nie słyszał. Pogadali chwilę i Krysia odeszła, bo miała pilną pracę do wykonania, a panowie zostali. Kiedy już się nagadali, Ziutek zapytał Tośka, czym jedzie do domu. Tosiek mieszka na Tarchominie. Odpowiedział więc, że autobusem 503 z przystanku przy Bonifraterskiej, zaraz za Konwiktorską.

Wyszli. Ziutek oświadczył, że odprowadzi Tośka na przystanek. Dodał, że chyba jest zmiana, bo widział, jak 503 skręcał w lewo zamiast jechać prosto. Szybko, sprawnie poszli na przystanek przy Muranowskiej, zamiast przy Bonifraterskiej. Ziutek spojrzał na rozkład i powiedział: "Tak, jest zmiana, 503 stąd odjeżdża", a za chwilę: "Mamy 503". Tosiek wsiadł i pojechał, a po drodze pomyślał o pewnym zdarzeniu sprzed dwudziestu lat. On i Ziutek ponieśli wtedy do urzędu wniosek o forsę. Trzeba Wam wiedzieć, że taki wniosek to całkiem gruby plik uzasadnień, zaświadczeń, poświadczeń i innych załączników. Urzędnik nie mógł doszukać się jakiegoś załącznika. Twierdził, że go nie ma, a Ziutek twierdził, że jest. Po dłuższej chwili poszukiwań, Ziutek wyrwał temu urzędnikowi papierzyska z ręki, coś zaszeleściło i po dwóch sekundach wykrzyknął: "O proszę, jest!".

Tosiek jechał 40 minut i rozmyślał, że to nawet dobrze być niewidomym, który tak świetnie sobie radzi. I jemu pomógł...

No i co Wy na to? Czy jakiś kot pociskał Wam kiedyś takie głupoty? To tylko dwunogi potrafią mówić, że Ziutek jest niewidomy i to taki sam, jak Tosiek. Oczywiście, obaj korzystają z takich samych uprawnień i mogą liczyć na taką samą pomoc państwa, PFRON-u i PZN-u.

Długo rozmyślałem, zastanawiałem się i szukałem przyczyn człowieczej głupoty. Skąd ona im się bierze? Jaka jest jej przyczyna?

W trakcie tego rozmyślania przypomniałem sobie, że człowieki czasami mówią o innych, wyjątkowo głupich dwunogach, że mają ptasie mózgi. Coś mnie tknęło - ptaki i człowieki głupie, a ssaki, szczególnie koty, mądre. Może tu należy szukać wyjaśnienia tego zjawiska? W prawdzie człowieki to też ssaki, ale raczej butelkowe, a to co innego. Poza tym sami się uważają za coś innego, niech więc im będzie.

Zacząłem się zastanawiać nad różnymi cechami ptaków, ssaków i człowieków. Pióra - nie, bo mają je tylko ptaki, sierść też nie, bo mają ją tylko ssaki, włosy - tylko człowieki. Nie w tym więc tkwi wyjaśnienie. Więc co? Głowy - mają wszystkie te stworzenia, uszy też, tak samo oczy, nogi... O, właśnie nogi... Też mają je ptaki, ssaki i człowieki, ale tylko ssaki mają ich cztery.

Pomyślałem, a jako że jestem mądry, byłem już na tropie i sprawa stała się jasna. Nie jest łatwo chodzić na dwóch nogach. Co innego na czterech - tu sprawa bardzo łatwa. No tak, ptaki i człowieki muszą zużyć cały potencjał mózgu na utrzymanie równowagi i na niewiele więcej mogą sobie pozwolić. Stąd ich ograniczone możliwości umysłowe. Dlatego mogą twierdzić, że Ziutek i jemu podobni są niewidomymi.

Po sformułowaniu tej tezy postanowiłem ją sprawdzić. Zacząłem chodzić na dwóch nogach, czyli łapach. Próbowałem najpierw na prawych - ni czorta, na lewych - tak samo. Pomyślałem, że na przednich warto spróbować. Okazało się, że jeszcze gorzej. No, to może na tylnych? Teraz było nieco lepiej, ale nadal bardzo kiepsko. Oj, pokracznie to wyglądało, było na co popatrzeć! No i żadna myśl w czasie tych prób w mojej głowie się nie ostała. Miałem tak pustą głowę, jak człowiek.

Jestem bardzo z siebie dumny. Tym oto sposobem teorię potwierdziłem empirią i dokonałem wiekopomnego odkrycia naukowego, udowodniłem je. Wykryłem źródło i przyczynę głupoty. Bez wątpienia zasługuję na nagrodę Nobla. Stałem się więc wybitnym naukowcem, czyli uczonym.

I jeszcze jeden dowód, który pojawił się już po dokonaniu tego odkrycia. Otóż Blinda Blindowska, człowiek płci żeńskiej, wystosowała protest do redakcji "WiM" przeciwko mnie. Nazwała mnie seksistą, na co dowód znalazła ponoć w moim felietonie "Przedwyborcza gorączka", opublikowanym w styczniowym wydaniu "WiM" (w 2012 r.) i zażądała sprostowania. Ciekawe, co tu można prostować.

Protest Blindy Blindowskiej można przeczytać w lutowym numerze "Wiedzy i Myśli" z 2012 r., pod pozycją 9.2., a w nim argumenty godne człowieka.

Jak u kata można pomylić szacunek dla dwunogów płci żeńskiej z seksizmem?

Pisałem o środowiskowych politykach. Przecież wiadomo, że w odczuciach większości polityk to drań, krętacz, oszust, złodziej, a synonimem słowa "polityk" jest świnia. Kindersztuba nie pozwoliła mi sugerować, że człowieki płci żeńskiej są politykami w takim rozumieniu. Poza tym zawsze lubiłem, kochałem i szanowałem koteczki białe, bure, czarne, pręgowate i łaciate. Jakże więc mógłbym nie szanować płci żeńskiej? Przecie człowieki te bardzo lubią koty, więc ja je też lubię. Pisałem dlatego tylko o człowiekach płci męskiej. A tu proszę - seksizm...

Ale czego można oczekiwać od Blendy Blendowskiej? Przecież chodzi na dwóch nogach. Nic więc dziwnego, że czepia się mnie, jak pijany płotu. Dlatego z obrzydzeniem odrzucam jej dzikie pretensje.

A ze względu na ostatnie moje dokonania naukowe, proszę wyłącznie z szacunkiem wyrażać się o mnie i zwracać do mnie. Jeżeli ktoś tego nie wiedział, to teraz już wie. I bez żadnych głupich, kategorycznych, ostrych czy tępych protestów!

 Dobrze Wychowany i Uczony Stary Kocur

 

10. Niebotyczne możliwości niewidomych

(sierpień 2012)

 

Kochani moi! Zostałem oszołomiony, kiedy przeczytałem artykuł Eweliny Kowalczyk pt. "Niewidomi na Euro" zamieszczony w numerze 7 "Biuletynu Informacyjnego Pochodni". Z niewidomymi żyję za pan brat od kilkudziesięciu lat. Jestem stary i niezwykle mądry. Wiem, że niewidomi mogą więcej niż mogą, więcej niż jest to możliwe, więcej niż by chcieli. Tak jest, mogą więcej niż ludzie widzący i jest to zrozumiałe, normalne i naturalne, ale żeby coś takiego?

Otóż przeczytałem ten artykuł i pojąć nie mogłem. Drapałem się lewą tylną łapą w prawe ucho i prawą tylną łapą w lewe ucho. Nic to nie pomogło. Dalej nic z tego nie rozumiałem.

Ale nie będziemy rozważać tak na sucho. Poczytajcie i Wy, a zapewniam Was, że też szare komórki zaczną Wam iskrzyć i przepalać się jak dawne typy bezpieczników. Pomijam informacje wstępne, gdyż dotyczą one Euro oraz informacje końcowe, które dotyczą audiodeskrypcji. Zamieszczam tylko istotę rzeczy, ale bez żadnych skrótów. Poczytajcie!

 

 "Po raz pierwszy w Polsce, a drugi w historii Euro, niewidomi piłkarze zagrają mecz pokazowy. Pierwszy taki mecz odbył się podczas ubiegłych Mistrzostw Europy. Niewidomi zagrali wówczas w Hiszpanii.

Mecz odbędzie się 22 czerwca na stadionie w Gdańsku. Zawodnicy z Chorzowa i Wrocławia staną naprzeciwko siebie, aby pokazać kibicom zgromadzonym na trybunach swoje możliwości. Jak sami podkreślają, jest to dla nich ogromne przeżycie, będzie to ich pierwszy mecz na tak dużym boisku, przy tak licznej publiczności.

Gdańska arena robi wrażenie. Stadion ma wymiary 105m x 68m i pomieści 44 tys. widzów.

Ludzie niemal z całego świata będą podziwiać zmagania niewidomych piłkarzy.

- Czujemy wielką ekscytację, ale i niemały stres. Każdy z nas chce, aby drużyna wypadła jak najlepiej. Kto wie, może po tym meczu uda się nam utworzyć polską ligę - mówi Anna Piwiecka, przewodniczka z wrocławskiej drużyny.

Dla każdego z członków drużyny przygoda z piłką rozpoczęła się inaczej: jedni od dawna grali gdzieś po podwórkach, inni zaś z powodów zdrowotnych nie mogli grać. Jak to było w przypadku Krzyśka, który we wrocławskiej drużynie jest pomocnikiem?

- Moja przygoda z piłką zaczęła się przypadkiem, po prostu nudziłem się. Dla zabicia czasu poszedłem zobaczyć, jak wygląda trening. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie trener, pan Lubomir Prask, z pytaniem czy nie chciałbym pojechać do Berlina. Zgodziłem się, pojechałem i tak zostałem w drużynie. A teraz trenuję do meczu pokazowego - wspomina Krzysiek.

Niewidomi ćwiczą na różnych boiskach po to, by oswoić się z terenem. Najczęściej boisko ma wymiary 20m x 40m. Aby dobrze przygotować się do meczu pokazowego, drużyny oprócz treningów w tygodniu wyjeżdżają na weekendowe zgrupowania".

 

No i co Wy z tego wiecie? Mnie wyobraźnia całkowicie zawiodła i dostałem kołowacizny. Jak to? Niewidomi na takim wielkim stadionie? 105m długi i 68 m. szeroki i po tym to ganiają niewidomi za piłką... A to niby jakim sposobem? Może z białymi laskami długości kilkudziesięciu metrów? Może z przewodnikami? A co z dopingiem, z hałasem, w którym to każdy niewidomy głupieje i nie wie, która jego ręka jest prawa, a która noga lewa.

Ani rusz nie chciało mi się to mieścić w łepetynie. Ale że jestem mądry, poszedłem po rozum do głowy i znalazłem wytłumaczenie. Otóż wymyśliłem, że grać będą niewidomi inaczej i to mocno inaczej, a bardzo minimalnie niewidomi.

Wpadłem w zachwyt nad swoją przenikliwością, nad sprawnością intelektualną, nad bystrością umysłu. Oj, pomyliłem się srodze pomyliłem. Okazało się, że to jednak nie niewidomi inaczej, ale niewidomi, a jeżeli nawet słabowidzący, to z zasłoniętymi oczami. Wpędziło mnie to w czarną rozpacz.

A wszystko przez mojego protoplastę, redaktora naczelnego "WiM", żeby go gęś kopnęła, kaczki zdeptały i świnia powąchała!

Otóż ten to redaktor wynalazł i zamieścił w lipcowym numerze "WiM" z 2012 r., pozycja 1.4., rozmowę Tomasza Przybyszewskiego z Lubomirem Praskiem - trenerem niewidomych piłkarzy. Z tej to rozmowy dowiedziałem się, jaka to gra, jakie są jej zasady i znowu doznałem szoku. Ale o tym za chwilę. Najpierw jeszcze słów kilka o publikacji z "BIP". Otóż czytamy m.in. "Po raz pierwszy w Polsce, a drugi w historii Euro, niewidomi piłkarze zagrają mecz pokazowy". No właśnie, po raz pierwszy w Polsce, a jeżeli tak, czy nie należało napisać, na czym ta gra polega? A może wszyscy czytelnicy w Polsce doskonale to wiedzą, tylko ja nie?

No, ale znowu błysnąłem intelektem i doszedłem do wniosku, że "BIP" zamieścił informację inaczej i trochę się uspokoiłem. Wiadomo, że wszystko, co jest określone przysłówkiem "inaczej", staje się karykaturą samego siebie, w tym przypadku informacji.

Teraz wracamy do rozmowy z "WiM". Podałem, w którym numerze "WiM" i pod którą pozycją się ona znajduje, ale dla lepszego uświadomienia sobie problemu, warto przypomnieć z niej kilka informacji.

 

"Piłka nożna osób niewidomych to kontaktowy sport...

 I to okrutnie. Jak zaczynaliśmy, a to było ze dwa lata temu, pojechaliśmy do Niemiec popatrzeć na tamtejszą ligę. Obserwowaliśmy ich grę, jak się rozgrzewają, jakie mają ćwiczenia. Pierwsze nasze próby zrobienia tego, co oni, kończyły się złamanymi nosami".

 

Ale mi sport! Złamane nosy! I po cholerę to?

 

"Można tak wyćwiczyć grę, by kontuzji było mniej?

 

Tak, przez odpowiedni sposób poruszania się. Przede wszystkim ręce jako takie czujki są lekko wysunięte do przodu, ale nie sztywne. Jak czegoś dotkną, to wiadomo, że jest jakaś przeszkoda. Są trochę jak biała laska. Do tego odchylona głowa, na którą są specjalne ochraniacze, niektórzy nawet grają w kaskach bokserskich. Niektórzy Niemcy mają np. takie gąbki wystające po 10 cm przed czoło, żeby nos był chroniony. Oczy są zasłonięte, zaklejone opatrunkami okulistycznymi, na to są jeszcze gogle lub opaski, wyrównujące szanse zawodników, by każdy nic nie widział. Widzą tylko bramkarze. Piłka ma w środku dzwoneczki, żeby piłkarze słyszeli, gdzie jest".

 

 A czy to nie wygląda pokracznie?

 

 "To bramkarz jest biedny.

 

 Takie życie. W Berlinie jest taki były piłkarz; z połowy strzela tak mocno, że poprzeczkę wygina. Dlatego bramkarze mają ochraniacze. Na uda, kolana, genitalia, ale też na klatkę piersiową. Szyją je sobie albo adaptują z różnych dyscyplin, bo uderzenie piłki naprawdę boli. Widziałem kiedyś, jak bramkarz niemiecki dostał - jeszcze nie upadł, a już prosił o czas. Wiedział, że jest źle. Bo zawodnik nie wie dokładnie, gdzie strzela, tylko tak mniej więcej lokalizuje głos przewodnika, który stoi za bramką".

 

Czysty kosmos! Ależ widzowie muszą patrzeć na to dziwowisko!

 

"Połamane nosy, kontuzjowani bramkarze. Taka urazowość nie odstrasza?

 

 To jest gra dla twardych. Nie ma się co oszukiwać. Zawodnicy są co prawda wyposażeni w ochraniacze goleni, kolan, na głowach mają kaski... Piłka kształtuje charakter. Grają nie tylko mężczyźni. Jest jedna dziewczyna z Wrocławia, w Chorzowie są trzy dziewczynki. Jedna z nich to dopiero miała przypadek podczas sparingu! Bramkarz się położył, przewróciła się przez niego i uderzyła głową w słupek. Miała 16-centymetrową ranę ciętą głowy! Ale co? Grzywkę zapuściła, rana się ledwo zabliźniła, dziewczyna wciąż trenuje. Tak że naprawdę to jest mecz dla twardych ludzi, którzy się nie boją i są na to przygotowani. Bo zawodnik nie wie, czy trafi w piłkę, czy w piszczel przeciwnika, bo piłka akurat odsunie mu się albo ktoś mu ją zabierze. Co prawda ten, który nie ma piłki, musi mówić "Voy!", jest w miarę lokalizowany i zadaniem tego, który ma piłkę, jest go ominąć, a nie szukać z nim kontaktu, ale to różnie bywa. Więc to jest gra dla twardych, urazy są, jest to nieodzowna rzecz, wielu zawodników nie jest w stanie dokończyć meczu, zawsze są zmiany".

 

A ja myślałem, że dziewczyny są zdziebko mądrzejsze od facetów, a tu się okazało, że też są mądre inaczej.

 

"Najważniejsze zasady gry

 

Drużyny składają się z czterech osób niewidomych lub słabowidzących plus widzący bramkarz. Aby wyrównać szanse zawodników z pola, grają oni w opaskach zasłaniających oczy. Kibice muszą być cicho, jako że piłkarze lokalizują piłkę za pomocą słuchu. Piłka ma w środku dzwoniące elementy. Za bramką przeciwnika stoi przewodnik, który podpowiada atakującym kierunek. Broniącym podpowiada bramkarz. Po bokach boiska są bandy, więc piłka nie wyleci na aut. Aby zawodnicy nie wpadali na siebie, każdy, kto jest w pobliżu piłki, prócz prowadzącego ją, musi krzyczeć "Voy!". To znaczy: "Idę!".

 

Oj, i chyba i ja muszę powiedzieć "Voy!". To znaczy: "Idę!" i iść na emeryturę. Jestem tak skołowany, że już nic nie rozumiem. A może jestem zbyt stary, żeby rozumieć takie nowości jak ślepe krowy, teatry w ciemnościach z niewidomymi aktorami, murale z oczami, niegryzący niewidomi i wreszcie piłka nożna niewidomych?

 To możliwe, że się już do niczego nie nadaję. A może to nie tylko ja?

Zajrzyjmy więc na Typhlos, jako platformę niezależnej opinii niewidomych. Niewiele tam znalazłem na ten temat, ale przecież coś znalazłem. Poczytajmy.

 

Baśka - Ja natomiast czytając to poczułam odrazę. Może to kwestia tego, że to co oni nazywają piłką nożną niewidomych, ja odbieram jako rodzaj dewiacji. Może jednak to tylko mój brak otwarcia na taką prezentację meczu piłki nożnej, ale zwyczajnie jako osoba widząca nie chciałabym czegoś takiego oglądać.

Luci - A co powiedziałabyś na mecze piłki ręcznej, czy to też dewiacja? Gdy zawodnik zawodnikowi potrafi wybić oko, myślę o Karolu Bieleckim, to chyba smaczne nie było i widzącym osobom również nie powinno się podobać, a jednak, na piłkę ręczną chodzi wielu kibiców i wcale im nie przeszkadza brutalność i kontaktowość tego sportu.

W przypadku piłki nożnej dla niewidomych, myślę, że to bardzo odważne pociągnięcie, chociaż mnie rozśmieszył kosmiczny wygląd tych biednych piłkarzy, bo pewnie bardzo komicznie muszą wyglądać tak uzbrojeni. Gdyby zmienić i dostosować przepisy do możliwości niewidomych piłkarzy, to myślę, że mogłoby z tego coś interesującego wyjść, może by to była gra mniej kontaktowa. Natomiast na chama pokazywać, że niewidomy może grać w piłę - nie ma sensu.

Ja kiedyś kochałam football ponad wszystko, graliśmy, tak jednostronnie, na jednego biednego bramkarza, ale fajnie było pobiegać za piłką, pokopać ją, próbować kiwania itd. a kontuzje też się zdarzały, ale taki jest sport. A przecież mamy piłę toczoną, czy golbal, i to spokojnie można by światu pokazać, bo to jest nasza brajlacka gra nieudziwniona, ale taka z prawdziwego zdarzenia, tylko nie jestem pewna czy ludziom by się podobała? Ale granie to wspaniała rzecz, cudowne emocje, nawet gdy przegrywa się i człowiek beczy ze złości, kto tego nie mógł przeżyć, to stracił.

 

Baśka - To, że mi to się nie podoba i tego sportu nie popieram, nie oznacza, że Ty także musisz mieć zdanie podobne do mego. Nie przekonuje mnie w niczym Twoje porównanie. Czy czytałaś jak wyglądają zawodnicy i co ze sobą robią? Widziałam mecze piłki ręcznej jako osoba widząca i nie ma tu porównania, mimo że podczas meczu ktoś może komuś wybić oko. Zawodnicy jednak nie robią z siebie transformersów i nie biegają jak dziwolągi z wyciągniętymi rękoma i zaklejonymi oczami, w maskach bokserskich. Ja nie mam nic przeciwko temu, jeśli ktoś to lubi, jednak mam prawo mieć własne zdanie na ten temat i je wypowiedziałam. Zatem mamy odmienne zdania i to wszystko.

 

J.P. - W imię czego ludzie potrafią aż tak pozwolić na kaleczenie swojego ciała? Czy to chęć przeżycia ekstremalnych emocji, czy coś innego? Jak dla mnie takie troszku hmmm, no nie wiem, niesmaczne? No i jeszcze dziewucha i te buty z blachą na nosku!

 

J.G. - A ja zwyczajnie, jako były praktyk, nie chciałbym w tym brać udziału. Zawsze piłka nożna wiązała mi się z umiejętnością myślenia i sprytu, a tu bardziej to wygląda na "rombankę", a nie grę. W ogóle nie nazwałbym tego piłką nożną.

 

Była jeszcze wypowiedź dotycząca reakcji donatorów działalności na rzecz niewidomych, ale mi się gdzieś zapodziała. W każdym razie, osoba wypowiadająca obawiała się, że ci niewidomi piłkarze i im podobni mogą zniechęcić do udzielania nam pomocy.

 

A radźcie sobie z tym problemem, jak potraficie. Ja jestem oszołomiony, skołowany, wygłupiony i zdegustowany.

 

Zagadka

 

Na koniec zadam Państwu zagadkę. Kto potrafii rozpoznać ten tekst? Jest to fragment większej publikacji.

"Świat niewidomego stanowi dla widzących zawsze pewnego rodzaju zagadkę. Zarówno jego wyobrażenia o świecie otaczającym, jak i jego możliwości w dziedzinie pracy, jak i zakres jego samodzielności i samowystarczalności, podobnie jak i ciężar psychiczny kalectwa - wszystko to są dla widzącego rzeczy niezrozumiałe, a nawet, jeśli chodzi o laika, tajemnicze, nadające się z łatwością do wyzyskania w kierunku sensacji. Od czasu do czasu na łamach czasopism spotyka się wiadomości z tej dziedziny, które swoją sensacyjnością uderzają wyobraźnię czytelnika i nieraz są jedyną jego wiedzą o niewidomych. Te, powiedzmy po prostu, "kaczki dziennikarskie" stanowią niezmiernie pociągający środek rzekomej propagandy sprawy niewidomych. Różne publikacje instytucji dla niewidomych, które przeważnie - jak dotąd - raczej zaśmiecają naszą publicystykę z tej dziedziny, niż służą sprawie niewidomych, nie robią sobie żadnych skrupułów z używania jako narzędzia rzekomej propagandy tego rodzaju właśnie sensacji dziennikarskiej. Wiadomości o niewidomych szoferach, lotnikach itp. budząc przelotną ciekawość czytelników, na dłuższą metę przynoszą niepowetowaną szkodę sprawie pracy niewidomego, podkopując zaufanie krytycznych widzących do wszelkich wiadomości podawanych o możliwościach pracy niewidomych. Instytucja dbająca o dobro sprawy, nigdy nie może się zgodzić na współpracę w dziedzinie propagandy z instytucjami, które używają tak szkodliwej i myślowo nieuczciwej sensacji dla obudzenia zainteresowania sprawą".

 

 Kto prawidłowo rozpozna ten tekst, w nagrodę, jeżeli zechce, przez cały rok będzie bezpłatnie otrzymywać po dwa egzemplarze "Wiedzy i Myśli".

 Skołowany Stary Kocur

 

Ps. Zagadka może okazać się zbyt trudna, dlatego Wam zdziebko podpowiem. Otóż ten fragment tekstu pochodzi stąd:

MEMORIAŁ w sprawie możliwości Komitetu Porozumiewawczego

 Matka Czacka, s. Teresa Landy

Laski, 4 sierpnia 1938 r.

 

 I pomyśleć, że już wtedy coś niecoś o popularyzacji spraw niewidomych wiedzieli. I co? I nic. Nadal różni dobrodzieje dla sobie znanych celów lecą za sensacją i robią jakoweś mętne interesiki kosztem wizerunku niewidomych.

 

 

11. Nie mylić "sz" z "p"

(styczeń 2013)

 

W grudniowym wydaniu "WiM" (2011 r.) mogli Państwo przeczytać aż trzy publikacje o Festiwalu "Widzący duszą" - - nie mylić "sz" z "p" Była to już druga edycja tego Festiwalu. Festiwal jak festiwal, ale ta nazwa - "Widzący duszą" - nie mylić - "sz" z "p".

W ubiegłym roku odbyła się pierwsza edycja tego festiwalu. W "Pochodni" nr 6 z 2011 r. możemy przeczytać artykuł Roberta Stadnickiego pt. "Oni naprawdę widzą duszą" - - nie mylić "sz" z "p", a ten dodatek to już mój. Nie wolno podejrzewać p. Stadnickiego o taką błyskotliwość. Co innego ja. Ja jestem stary i mądry, więc wiem czego z czym mylić nie należy.

Zacząłem się zastanawiać i wpadłem w popłoch. We "WiM" panuje równość wszystkich ludzi. No właśnie, czym widzą niewidomi ateiści?

Przecie oni, jak twierdzą, nie mają duszy. Może w tym przypadku warto pomylić "sz" z "p"? Przecież lepiej jest widzieć byle czym niż niczym.

Z artykułu p. Stadnickiego dowiedziałem się też, że niewidomi nie gryzą. Na bydgoskim Festiwalu były koszulki z napisem: "Nie widzę, nie gryzę". Myślę, że przez pomyłkę pominięty został jeszcze jeden trzon tego napisu. Powinno być: "Nie widzę, nie gryzę, nie myślę".

Faktem jest, że w Polsce jest kilka tysięcy ludzi, którzy nie widzą i pewnie kilka milionów takich, którzy nie myślą. Obawiam się natomiast, czy są ludzie, którzy nie gryzą, oczywiście z wyjątkiem osesków. Bo i jak u kata bez gryzienia można jeść? Ja bym nie potrafił, przecież całej myszki połknąć się nie da. No, ale niewidomi są dzielnymi ludźmi, więc może to potrafią.

W zachwyt wpadłem, kiedy doczytałem się, że na "Festiwalu Widzących Duszą" - nie mylić "sz" z "p" "Muzyka otwiera oczy". Nie wiem tylko, czy komuś je otwiera, czy swoje. Ale widocznie jestem zbyt mało inteligentny, żeby to wiedzieć.

I to jest szczera prawda. Jak się znalazła osoba o wybitnej inteligencji, bez trudu doszła do właściwego wniosku. Dyrektor SKOKU Stefczyka, Grażyna Sławik-Kamińska powiedziała na I Festiwalu: "Jak założyłam te gogle, poczułam się kompletnie zagubiona. Zrozumiałam, że my, widzący, odbieramy świat w sposób o wiele bardziej ubogi. W zasadzie tylko wzrokiem. To chyba my jesteśmy w jakiś sposób niepełnosprawni. Jestem pełna podziwu dla osób niewidomych, które doskonale radzą sobie, chociaż nie widzą. To dla mnie bardzo ważne, całkiem nowe doświadczenie - mówiła".

Ale ja również nie jestem w ciemię bity i to i owo pojąć potrafię. Z wypowiedzi pani dyrektor wywnioskowałem, że skoro ludzie widzący odbierają świat "W zasadzie tylko wzrokiem", to podobnie jak ateiści, też dusz nie mają.

A tym to bym znowu się tak nie przejął. Nie mają, to nie mają, ale czy koty mają? Muzyka mi oczu nie otworzyła i nie zauważyłem, żebym widział czymś innym. Oj, kiepsko.

To refleksje na temat pierwszego Festiwalu "Widzących duszą" - nie mylić "sz" z "p", który odbył się w 2011 r. Ale w 2012 roku nie było inaczej - też wspaniale, cudownie i świat był oglądany duszą - nie mylić "sz" z "p". Niestety, nie wszyscy się na tym poznali. Ot, ciemna masa... I na to nie ma rady...

Na liście dyskusyjnej Typhlos znalazłem takie oto wypowiedzi:

 ***

 Sławomir:

No, ciekawe czym jeszcze można widzieć.

 ***

 Domra:

A co to za festiwal. Napisz szerzej na ten temat, bo tytuł ciekawy.

 ***

 Danuaria:

http://zrodlowciazbije.pl/fwd.html

Nieważne czy duszą, czy czymś innym, ale chciałam sobie pośpiewać, a tu, że tak powiem wielkie g.

 

Domra:

Weszłam na tę stronę i smaczek jest pyszny. Ludzie w goglach byli prowadzeni na salę. Natomiast egzaltowane panie rozczuliły się na temat, jak to jest nie widzieć i jakie to są różnice obu światów. A tak niedawno wystawiony w Płocku w ciemności Maeterlinck wzbudził ogromne emocje na liście. A tu festiwal "Widzieć duszą" i nikt nie protestuje przeciwko temu tytułowi ani egzaltacji paniuś.

 

Danuaria:

Dyskutowaliśmy o tym rok temu, bo wtedy odbyło się to widowisko w goglach. Chyba nie wzięłabym udziału w tym czymś, gdyby nie fakt, że w tym roku są piosenki z lat 80-tych, czyli z mojego okresu szkolnego. Chciałam więc sobie pośpiewać, a tu, że tak powiem...

 

Giordino:

A mnie tam się już tych idiotyzmów nie chce komentować, bo to nie ma sensu. Trzeba się od tego trzymać z daleka i mieć spokój.

 

 

No i jak tym ludziom dogodzić? Mimo że widzą duszą - nie mylić "sz" z "p", rozumu nie mają i nic się im nie podoba. Nie zgadzam się z nimi, bo nie lubię czepiania się byle czego. Może jeszcze te indywidua zaczną pytać:

- Kiedy u diabła przestaniecie udziwniać to, co i tak dla ludzi widzących jest wielce dziwne?

- Dlaczego jeszcze widzicie, skoro tak dobrze być niewidomym, bo się widzi duszą - nie mylić "sz" z "p"?

Ale co tam zadawać głupie pytania? Lepiej zgłosić coś konstruktywnego. Stać mnie na to!

Wymyślono już ślepe krowy, wystawy i spektakle w ciemnościach, oczy na murze, a dawniej to nawet polowanie niewidomych z okutymi pałami w garściach na świnie na arenie, teraz niewidomi ubrani jak kosmonauci grają w piłkę nożną na pełnowymiarowym stadionie, wymyślono tytuły i nazwy: "Głosy z ciemności", "Ciemność przezwyciężona", "Latarnia", "Gwiazda zaranna", "Pochodnia", "Promyczek", "Światełko", "Światłownia", co by biednym niewidomym świat oświecały, teorię, że kiedy się traci jakiś zmysł - pozostałe stają się doskonalsze, że niewidomi mają słuch muzyczny, że mogą być jasnowidzami i wiele innych mądrości na ich temat.

Muszę więc zaproponować coś równie wspaniałego i to czynię.

Propozycja 1

Mamy już oczy na murze. Każdy może je obejrzeć w Warszawie, na gmachu ZG PZN przy ul. Konwiktorskiej 9. Niestety, niewiele osób je tam obejrzy. Stąd moja propozycja.

(Oczy na murze zniknęły w czasie odnawiania elewacji w 2015 r., ale kiedy Stary Kocur pisał ten felieton, jeszcze były - przypis autora.)

Proponuję śliczne, estetyczne kapelusiki dla niewidomych pań i panów. Kapelusiki te byłyby tuż nad rondem, wysadzone oczami - tak ze dwadzieścia oczu, wielkich i małych, piwnych, czarnych, niebieskich i siwych, naokoło głowy. Jakby tak te setki tysięcy polskich niewidomych (niektórzy twierdzą, że tylu ich jest) wyszły na świat w takich kapelusikach, a to byłaby wspaniała popularyzacja, wspaniałe zwrócenie uwagi na fakt, że "ślepota nie jest najgorszym kalectwem", "że lepiej ręki, nogi albo rozumu nie mieć, byle widzieć", "że świat oglądany duszą - nie mylić "sz" z "p", jest bardzo interesujący". Nie samym pięknem jednak żyje człowiek. To teraz coś dla ciała, czyli rzecz będzie o zatrudnieniu, które to daje pieniądze.

Propozycja 2

Niewidomi świetnie nadają się do tańca. Mogą więc tańczyć kozaka w lokalach na stołach. Zarobią sobie trochę nieboraki, a klientela będzie miała uciechę. Ludziska będą mogli robić zakłady:

- Spadnie czy nie spadnie?

A jak spadnie, to po sekundach czy po minutach?

- A czy sobie coś złamie, czy nie złamie?

Propozycja 3

Proponuję zorganizować gabinety piękności w zupełnych ciemnościach. Zatrudnić w nich niewidomych fryzjerów, niewidome kosmetyczki i manicurzystki i kogo tam trzeba, byle fachowiec był niewidomy.

Jak w dym będą waliły do tych gabinetów piękne panie i eleganccy panowie. Oczywiście, lustro będą mogli obejrzeć dopiero po powrocie do domu. Oj, domownicy i ludzie na ulicy będą mieli uciechę, będą mieli. No i przecież o to chodzi. Niewidomi będą mieli pracę, a widzący uciechę.

Propozycja 4

Dla tych, którzy lubią silne przeżycia, dreszczyk emocji, adrenalinę we krwi, proponuję gonitwę niewidomych z bykami. To ci będzie wspaniała impreza! Ludziska tylko gęby otwierać będą, a będzie ich tysiące. Nawet z Hiszpanii turyści będą tłumnie walić do Polski, by obejrzeć popisy niewidomych w kapeluszach wysadzanych dwudziestoma oczami z białymi laskami zaiwaniających co sił w nogach, a za nimi rozjuszone byczyska. Czy ktoś potrafi wyobrazić sobie coś piękniejszego? Ja nie.

Opatentowałem te wynalazki, i będę miał stałe, niemałe dochody. Jestem mądrym, Starym Kocurem i wiem, że z głupotą to jest tak:

- na cudzej można świetnie zarobić,

- na swojej można tylko stracić.

Nie chcę nic tracić, dlatego zgłaszam tak wspaniałe propozycje.

Widzący duszą - nie mylić "sz" z "p" Stary Kocur

 

 

 

 12. Nagroda Kalego

(luty 2007)

 

Kali zapytany, co to jest zło, odpowiedział: "Jak plemię Samburu zabrać krowy Kalemu". A co to jest dobro? - "Jak Kali zabrać krowy plemieiu Samburu".

 

Grzmot

 

Nie zawsze byłem Starym Kocurem, nie zawsze. Był czas, że bieganie po dachach sprawiało mi wielką frajdę, a łowienie myszy było treścią mojego życia. No, bo i co może być przyjemniejszego od zaczajenia się przy dziurze i czekania aż myszka się pokaże? Można przy tym obserwować i myśleć.

W młodości łowiłem więc myszki w zakładzie rehabilitacji w Chorzowie. To były piękne czasy. Z rozrzewnieniem myślę o nich.

W chorzowskim zakładzie przygotowywano dorosłych niewidomych do samodzielnego życia i do pracy zawodowej. Zakład był przeznaczony dla dorosłych nowo ociemniałych, ale większość szkolonych stanowili młodzi, głównie słabowidzący.

Kursanci buntowali się przeciwko wycieczkom, zwiedzającym zakład. Twierdzili, że są ludźmi, a nie małpami w zoo. Często też narzekali, na niewłaściwy stosunek społeczeństwa do niewidomych, dawali mnóstwo przykładów i byli bardzo rozżaleni. Jak można zadawać niedelikatne pytania? Jak można robić głupie dowcipy, kawały, psikusy? Jak można dokuczać niewidomym, nazywać ich ślepymi itd.

W zakładzie pojawiła się dziewczyna, całkowicie niewidoma, gruba, krzynkę niedorozwinięta umysłowo, kłótliwa. No i zaczęło się.

Chłopaki nazwali ją "Grzmot". Płatali jej najrozmaitsze figle, drażnili i mieli frajdę, gdy się kłóciła. Chodziła na skargę do wychowawców i dyrekcji. Oczywiście, najczęściej nie było tych, którzy jej dokuczali. Niech żyje koleżeńska solidarność! Nie pomagały prośby ni groźby, perswazje ni kary. Ubaw był po pachy, a dziewczyna cierpiała.

I co? Dziwicie się? Przecież to była jej wina. Gdyby była inna... Gdyby była ładna, zgrabna, inteligentna, miła, nikt by jej nie dokuczał. Wszyscy by ją lubili, ba nawet kochali. A tak...? Rzecz jasna, że była sama sobie winna!

 

Niewidomi powinni korzystać z...

 

Oczywiście, że powinni. Nie mogą pracować 8 godzin. Muszą mieć dłuższe urlopy, ale zarabiać powinni tyle samo, ile zarabiają pozostali pracownicy, a nawet więcej. Tak uważa wielu niewidomych i słabowidzących, tak uważa wielu działaczy, również tych z najwyższego szczebla. Inaczej przecie nie można. Bo i jak? Może ktoś chciałby, żeby niewidomy pracował tak, jak inni i tyle samo zarabiał? To niesprawiedliwe i głupie!

Powiem Wam, że i w Ciechocinku myszki dobrze smakują. Łowiłem je tam co najmniej na kilku turnusach. A jak się rzekło - jest przy tym czas na obserwacje i na myślenie.

W Ciechocinku, w ośrodku, od niedawna o pięknej nazwie "Eden", pracują fizjoterapeuci i masażyści. I dobrze, bo są ludziom potrzebni. Ale są to same osoby widzące. Miauknąłem więc w zadumie, pomruczałem i zapytałem panią dyrektor Wacławę Kaczmarek, dlaczego nie zatrudnia niewidomego masażysty. Odpowiedź była jasna, klarowna, wyczerpująca i przekonująca.

Niewidomi masażyści pracują 6, a nie 8 godzin dziennie, korzystają z dziesięciu dodatkowych dni urlopu, no i nie wszystko mogą robić, nie są dyspozycyjni. Nie mogą zastąpić fizjoterapeutki przy aparatach, wanien na balneologii też myć nie będą ani sprzątać pomieszczeń, w których pracują. A widzący? Widzący wszystko to robią i jeszcze więcej. Cały budynek wysprzątają i w ogrodzie krzewy ozdobne poprzycinają, wygrabią, posadzą, wyplewią. Czy to może robić niewidomy masażysta? Muszę dbać o wyniki finansowe, żeby strat nie było, żeby odłożyć na remonty...

Pomyślałem, pomruczałem i przypomniałem sobie, że przecież domagałem się, na różnych spotkaniach i na łamach "Pochodni", zrezygnowania z takich uprawnień pracowniczych, z których nie korzystają pozostali zatrudnieni. Oj! Psami mnie wtedy wyszczuto i o mało nie zlinczowano.

Pomyślałem, że mam prawo uznać argumenty pani dyrektor Kaczmarek. Sam przecież domagałem się od kilku lat rezygnacji z różnych głupich uprawnień. I bez nich niewidomi nie mogliby obsługiwać wszystkich aparatów fizykoterapeutycznych i pielęgnować ogrodu. A tak, nie tylko że nie mogą, to jeszcze więcej wypoczywać muszą. Poza tym nie mogłem powiedzieć, że chociaż to się nie opłaci, należy zatrudnić niewidomego. Równałoby się to zwolnieniu pani dyrektor od odpowiedzialności za finanse ośrodka.

Ale co na to inni wielcy działacze? Jak to co? Sprawa jest prosta. Woleli udawać, i chyba wolą, że nie wiedzą, że nikt im nie powiedział, że jest wszystko w należytym porządku. Niechaj niewidomi korzystają gdzie indziej z uprawnień, które się im słusznie należą. U nas nie będziemy męczyć niewidomych pracą. Po prostu, nie będziemy ich zatrudniali i tyle. Ale z uprawnień nie zrezygnujemy! Wara im i wam od tego!

 

Art. 80

 

Prawodawca w Kodeksie cywilnym przewidział, że oświadczenie woli osoby, która nie może czytać, musi być złożone w formie aktu notarialnego. Przepis ten sprawia niewidomym sporo kłopotów. Przez wielu uważany jest za przejaw dyskryminacji. I słusznie, do wszystkich nieszczęść! Jak tak można! Jesteśmy tacy sami, jak inni ludzie i należy nas tak samo traktować.

(Przepis ten już nie obowiązuje - przypis autora.)

I tu od razu powiem, że i ja tak uważam. Przyjmuję do wiadomości, że prawodawca przepis ten wprowadził, żeby chronić niewidomych przed wykorzystaniem, przed oszustami, przed nadużyciami. To prawda, ale trzeba by problem ten rozwiązać w sposób mniej uciążliwy i mniej upokarzający.

Wielki wódz, gdy jego matactwa, krętactwa, i "genialne" koncepcje ekonomiczne wyszły na światło dzienne, publicznie oświadczył, że niewidomemu można wszystko podsunąć do podpisania, a on podpisze. Bo i skąd ma wiedzieć, co podpisuje.

Prezydium Zarządu Głównego, w XIII kadencji, w 2003 r. w walce ze skutkami działalności wyżej wymienionego wielkiego wodza powołało się na sławetny art. 80 Kodeksu i sprawę wygrało. Bank musiał uznać swoją porażkę. Kilkaset tysięcy złotych zostało uratowane. Bo faktycznie, poręczenie zostało udzielone bez udziału notariusza. PZN był więc w prawie.

A jak to się ma do dyskryminacji, do odpowiedzialności, do pracy na odpowiedzialnych stanowiskach, do podpisywania setek dokumentów, zobowiązań, decyzji wypłaty itp.?

Miauczałem, jakby mnie ze skóry obdzierano. Protestowałem przeciwko wykorzystywaniu tego przepisu, argumentowałem, domagałem się odnotowania mojego odrębnego zdania w tej sprawie. Jak się później okazało, protestowałem bez skutku, bez sensu i potrzeby. Byłem po prostu głupi. Popierał mnie tylko ówczesny radca prawny ZG PZN mec. Władysław Gołąb. Ponieważ głosiłem głupotę, zostałem przegłosowany. Wszyscy uważali, że skoro istnieje taki przepis, należy go wykorzystać. Inaczej niewidomi by nam nie darowali. Można było wybronić się od spłaty bezsensownego zobowiązania, a nie zrobiono tego. No i wykorzystaliśmy.

O stanowisku Prezydium poinformowałem Zarząd Główny na plenarnym posiedzeniu, ale to niczego nie zmieniło. Bo i po co? Przecie to Kali zabrał krowy, a nie Kalemu zabrali.

 

Wniosek

 

Niechaj mi kto powie, że Kali nie był genialnym teoretykiem moralności. Niechaj mi kto powie, że jego moralność jest zła, niemoralna. Niechaj mi kto powie, że my jesteśmy inni. Niechaj coś podobnego powie, dostanie w papę bez ostrzeżenia. Przecie każdy, kto ma chociaż trochę oleju w głowie wie, że Kali miał i ma rację, że sformułował fundamentalną zasadę moralności, która sprawdziła się w różnych sytuacjach i nadal się sprawdza.

Dla uczczenia pamięci Kalego i jego dorobku w dziedzinie moralności, a także żeby się zrehabilitować za wcześniejszą głupotę wnioskuję ustanowić nagrodę jego imienia na wzór Nagrody Nobla. Myślę, że wszystko, o czym napisałem wyżej i o czym nie napisałem, a można by napisać, w pełni uzasadnia mój wniosek. Może od razu nie da się go w pełni zrealizować. Można więc zacząć od osób niepełnosprawnych, albo tylko od niewidomych i słabowidzących. Jakby skrzyknęły się stowarzyszenia niewidomych i te działające na ich rzecz, mogłyby ustanowić nagrodę, co się zowie. No i mogłyby przyznawać ją wszystkim, którzy w praktyce na dużą skalę stosują zasadę ustanowioną przez Kalego. Zapewniam, że kandydatów, tych maluczkich i tych wielkich, nie zabraknie, że będzie ostra konkurencja.

 Stary Kocur

 

 

13. Marzenia

(grudzień 2007)

 

(Felieton napisany w grudniu 2005 r. - przypis autora.)

Ułożyłem się wygodnie na półce nad kaloryferem i zacząłem marzyć. Na dworze zimno, ponuro, wieje. A tu cieplutko, miło, przytulnie. Kaloryfer to nie słońce, ale też grzeje. A koty, zwłaszcza stare kocury, lubią ciepło.

Jest zima. Oznacza to, że będzie wiosna, a na jej początku marzec. Zacząłem myśleć o młodych kotkach. E! Gdzie tam w moim wieku do kociaków, chociażby najbardziej uroczych... Lepiej pomyśleć o Świętach i o Nowym Roku. No i Święta. Aż mi się sierść na grzbiecie zjeżyła. Co u licha? W żadnej szopce, na żadnym obrazku nie spotkałem, żeby w tej betlejemskiej był kot. Przecież w szopach są myszy, to i koty muszą tam zaglądać. W betlejemskiej szopce, z całą pewnością był kot, albo i dwa koty. Co innego pies. Pfu! Do licha! Psa to na pewno tam nie było.

A jak Święta i Nowy Rok, to i myśli zaczęły układać się w barwne obrazy, piękne marzenia, optymistyczne wizje. Nastrój uległ poprawie i machnąłem łapą na wszystkie psy!

Zacząłem marzyć o Familijnym Domu, w którym familianci czują się wspaniale, w którym jest miska pełna mleka i kilka tłustych myszek. Przecież dobrze jest łączyć przyjemne z pożytecznym. Przecież wszyscy wiedzą, że tępienie myszy jest pożyteczne, a polowanie nad wyraz przyjemne. To jest dopiero dla wszystkich korzystne!

Zacząłem marzyć o tym, że wśród familiantów jest wielu obdarzonych taką wyobraźnią, tak rozumiejących potrzeby niewidomych, takich ludzi, jakim był Ludwik Braill`e (twórca pisma punktowego).

Myślałem z wielką lubością, że wśród niewidomych i słabowidzących można spotkać wielu o tak niezłomnej woli, jaką obdarzony był January Kołodziejczyk (ociemniały, ze zesztywniałymi wszystkimi stawami, niechodzący naukowiec). Pomyślałem, że ich przykład będzie zaraźliwy, że ich optymizm i chęć życia oraz pracy dla ogółu udzieli się innym niewidomym, że znikną z tego środowiska malkontenci, zniesmaczone życiem niedowiarki, ludzie małego ducha i małej wiary.

Myślałem też o tym, że w środowisku polskich niewidomych i słabowidzących jest wielu, którzy odnoszą tak wielkie sukcesy zawodowe, którzy dysponują taką wiedzą i umiejętnością pracy, jakie cechowały Stanisława Bukowieckiego (ociemniały prawnik, minister sprawiedliwości, prezes generalnej prokuratorii).

Ech! Marzenia popłynęły wartkim potokiem. Marzyłem o niewidomych i słabowidzących tak utalentowanych, jak utalentowany był Tacha Husain (niewidomy, największy pisarz świata arabskiego, minister Oświecenia publicznego Egiptu, rektor uniwersytetu w Aleksandrii), Franciszek Huber (szwajcarski ociemniały naukowiec) czy Edwin Kowalik (polski niewidomy pianista, laureat konkursu szopenowskiego).

Marzyłem o ludziach, którzy potrafili przezwyciężać wielkie trudności, jak wspomniany już January Kołodziejczyk, a także Helena Keller (głuchoniewidoma działaczka społeczna, pisarka, doktor filozofii), czy Michał Kaziów (ociemniały pisarz bez obydwu rąk).

Marzyłem o tym, że w Familijnym Domu pojawi się wielu działaczy tej miary co mjr Edwin Wagner (ociemniały żołnierz, poseł na Sejm RP dwóch kadencji, jeden z głównych organizatorów Związku Ociemniałych Żołnierzy RP), kapitan Jan Silhan (ociemniały żołnierz, działacz ruchu niewidomych, jeden z głównych twórców Ośrodka w Muszynie), Włodzimierz Dolański (pianista, tyflolog, współtwórca pierwszej, ogólnopolskiej organizacji cywilnych niewidomych - Związku Pracowników Niewidomych RP i pierwszy jego przewodniczący), Modest Sękowski (działacz PZN-u i spółdzielczości niewidomych, twórca Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych) i im podobnych. Marzyłem, że społecznikowski zapał będzie w całości wykorzystany dla poprawy losu niewidomych i słabowidzących. Wspomniałem też mjr Leona Wrzoska przewodniczącego ZG PZN, który będąc komunistą, zatrudniał w PZN-ie zwalnianych z więzień AK-owców.

Z czułością i wdzięcznością wspominałem ludzi obdarzonych tak wielkim sercem, jakie posiadał Józef Stroiński (działacz PZN-u i spółdzielczości niewidomych, twórca białostockiej spółdzielni niewidomych, prezes białostockiego okręgu PZN, człowiek, który znał osobiście wszystkich niewidomych dawnego, dużego województwa białostockiego). Obecnie, przy tak wielkim bezrobociu wśród niewidomych, przy wielkiej biedzie i słabości środowiska, osoby mające wielkie serce, życzliwość dla ludzi, chęć niesienia im pomocy, są bardzo, ale to bardzo potrzebne.

Z wielkim sentymentem rozmyślałem o osobach podobnych do Haliny Lubicz (aktorka, osoba, która jest współtwórcą sukcesu życiowego i literackiego Michała Kaziowa), Anny Sulivan (nauczycielka Heleny Keller, twórczyni metodyki nauczania głuchoniewidomych) czy pani Kołodziejczyk (żona Januarego Kołodziejczyka). Przecież to one były współtwórczyniami wielkich osiągnięć Heleny Keller, Januarego Kołodziejczyka i Michała Kaziowa. Marzyłem, że podobne kobiety niewidomi spotykać będą zawsze, gdy potrzebować będą nieprzeciętnej pomocy. Oczywiście i mężczyźni też wiele mogą, ale te kobiety...

Z wielką sympatią wspominałem widzące osoby tej miary co Walenty Hauy (twórca pierwszej na świecie szkoły dla niewidomych), Maria Grzegorzewska (pedagog i psycholog, twórca polskiej pedagogiki specjalnej, autorka pierwszego polskiego podręcznika psychologii niewidomych), Ewa Grodecka (autorka "Historii niewidomych polskich", w której znaleźć można wiele interesujących informacji dotyczących ruchu niewidomych w Polsce i wielu wspaniałych działaczach), Henryk Ruszczyc (dyrektor szkolenia zawodowego niewidomych w Laskach, propagator nowych zawodów dla niewidomych i ich zatrudnienia na otwartym rynku pracy), Maria Urban (założycielka i wieloletnia dyrektor krakowskiej szkoły masażu leczniczego dla niewidomych). Bez podobnych osób, w środowisku niewidomych nie mogłoby wydarzyć się tak wiele dobrego.

Dalej rozmyślałem o tym, że każda praca, każde powstające dzieło dla niewidomych rozwija się tak wspaniale, jak to utworzone przez Różę Czacką - Dzieło Lasek. Myślałem, że podobni ludzie, że ich dzieła, pragnienia i chęć pracy na rzecz niewidomych były zawsze potrzebne i są nadal niezbędne.

Marzenia przerywały mi realia cisnące się do świadomości. Odrzucałem je z niesmakiem. Wiadomo, że pomarzyć dobra rzecz, a na troski zawsze będzie czas.

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Napawa to nadzieją i wiarą, że nadzieja ta może się spełnić. No nie, nawet w przedświątecznym rozmarzeniu, w cieple kaloryfera na sto procent nie wierzyłem w realność takich marzeń. Nie można zgromadzić w pamięci kilkudziesięciu wybitnych osób, które żyły i działały na całym świecie w ciągu dwustu lat i wierzyć, że tyle ich i takiego formatu pojawi się w jednym kraju i w jednym roku. To nie jest możliwe. Ale przecież możliwe jest, że u nas, w naszych czasach, znajdzie się człowiek, który dokona równie wielkich dzieł. To jest możliwe i wierzę, że wcześniej czy później pojawi się.

Realne jest też marzenie, że polscy niewidomi będą mieli coraz więcej powodów do zadowolenia i coraz mniej powodów do strapień. Realne jest, że część energii, którą obecnie tracą na jałowe narzekania, twórczo wykorzystają dla wspólnego dobra. Realne jest marzenie o tym, że kraj nasz będzie rozwijał się szybko, że jego obywatelom żyć się będzie lepiej, i że potrzeby niewidomych oraz słabowidzących zaspokajane będą w coraz większym stopniu. Realne jest marzenie o zmniejszaniu się bezrobocia i zatrudnianiu niewidomych na stanowiskach, które dotąd nie były dla nich dostępne. No i realne jest marzenie, że niewidomi nie będą spotykali na swych drogach otwartych studzienek, słupów postawionych na środku chodnika, niezabezpieczonych wykopów, reklam sterczących w kierunku chodnika na wysokości twarzy. To jest realne.

Marzmy więc o wielkich dziełach. Niechaj źródłem siły będą dokonania i postawy naszych wielkich poprzedników. Zabiegajmy również o sprawy mniejszej wagi i cieszmy się tym, co przynosi nam każdy dzień, tym co możemy osiągnąć. No i nie przejmujmy się drobiazgami. Ja też nie przejmuję się wszystkimi kundlami. Przecie zawsze można wskoczyć na jakiś płot, na drzewo albo w ostateczności pazurami nos przeorać.

 DO SIEGO ROKU ŻYCZY WAM

STARY KOCUR

 

 

14. Pod wigilijnym stołem

(grudzień 2006)

 

Przed rokiem, w grudniowym numerze miesięcznika "BIT", snułem marzenia o wielkich niewidomych, którzy żyli i działali na całym świecie na przestrzeni wieków. I były to piękne marzenia, bo dotyczyły ludzi o wielkich sercach, wspaniałych charakterach, wybitnych umysłach. To naprawdę jest optymistyczne i budujące. Dowiodłem też, że koty miały swoje miejsce w betlejemskiej szopce, a żadnego psa tam nie było. To jest również miłe.

Minął rok. Ech! To już 19 miesięcy jestem z Wami. Ech, Starego Kocura znają w kraju. Nie kochają go, nie, ale to jest zrozumiałe. Przecie kot to nie pies, nie merda ogonem i nie znosi potulne wszystkich fanaberii swojego pana. Kot, a i owszem, pomruczy, połasi się, ale tylko wtedy, gdy ma na to ochotę.

Kończy się roczek i nadchodzi nowy, zbliża się Wigilia, Boże Narodzenie, sylwester... No, nie znalazłem prezentów pod choinką. Ale też i wiele nie potrzebuję. Trochę ciepła, mleka, kawałek rybki, czasami myszkę pogonić czy wróbla nastraszyć i żyje się.

Teraz pod wigilijnym stołem, wśród niewidomych i słabowidzących, przy choince i kolędach pomruczę sobie i pomarzę, jak przed rokiem, jeno że o zwykłych ludziach, a nie o wielkich tego środowiska. Marzyć będę o zaspokajaniu ich potrzeb i wykorzystywaniu możliwości. Wiedza i doświadczenie mówią mi, że i z jednym i z drugim nie jest najlepiej, ale co mi tam... Są święta. Pod stół czasami ktoś kawałek ryby rzuci. Oj, lubię rybki. Jest ciepło i miło.

Marzę więc, że nie rodzą się niewidome dzieci, a jak już się urodzi - otaczane jest mądrą miłością, a nie małpią, opieką, która pozwala mu rozwijać się prawidłowo, nie ogranicza, nie hamuje, nie tłamsi. Marzę o rodzicach, którzy potrafią swoim niewidomym dzieciom pokazać cele życiowe i sposoby ich osiągania, potrafią wybrać odpowiednią szkołę.

Myślę z wdzięcznością i rozmarzeniem o nauczycielach, którzy potrafią, nie tylko uczyć, ale i wychowywać, wyposażać w wiedzę i kształtować charaktery. Myślę o niewidomych i słabowidzących uczniach oraz studentach, którzy z obrzydzeniem odrzucają taryfę ulgową, którzy potrafią i chcą wykorzystywać swoje możliwości i uczestniczyć w życiu społecznym.

Marzę o ciekawych, dobrze płatnych pracach wykonywanych przez niewidomych, ociemniałych i słabowidzących. O zajmowanych przez nich stanowiskach kierowniczych i takich, które wymagają wysokich kwalifikacji. Myślę też o pracach dostępnych dla zwyczajnych, przeciętnych osób, które to orłami nie są i spokojnie można ich pozostawiać przy otwartych oknach, bez obawy, że polecą. Myślę o niewidomych i słabowidzących artystach, literatach, naukowcach i społecznikach. Chcę dla nich wszystkich, by wykorzystywali swój potencjał intelektualny i moralny dla dobra własnego, dla dobra swoich rodzin, dla społeczności osób z uszkodzonym wzrokiem i dla społeczeństwa.

Głęboko wierzę, że możliwe jest lepsze życie niewidomych i słabowidzących niż to, które mieli w mijającym roku i latach poprzednich. Wierzę, że niewidomi i ociemniali będą w przyszłości dążyli do większej samodzielności i zaradności. Wierzę, że rehabilitacja niewidomych nie będzie ograniczała się do udziału w wątpliwej jakości imprezach integracyjnych i turnusach rehabilitacyjnych. Wierzę, że ambicją niewidomego i tracącego wzrok będzie osiągnięcie umiejętności samodzielnego chodzenia i podróżowania, opanowanie zawodu i bezwzrokowych metod codziennego bytowania. I wierzę, że ci, którzy nie będą mogli tego osiągnąć, zostaną otoczeni pomocą i miłością swoich bliskich.

Marzeniem moim i życzeniem jest, żeby niewidomi i słabowidzący, kiedy przejdą na zasłużone emerytury, kiedy skończą działalność społeczną, kiedy staną się mniej zaradni, nie zostaną pozostawieni sami sobie. Wierzę, że będą o nich pamiętały stowarzyszenia działające na ich rzecz.

Prawdą jest, że z jakim kto przestaje, takim się staje. Przez kilkadziesiąt lat sprawy niewidomych i słabowidzących były mi bliskie. No i teraz, zamiast myśleć o ciepłym kącie dla siebie i o pełnej misce, troszczę się o niewidomych i słabowidzących. I nie dbam o to, że oni wcale tego nie chcą. Cóż, można by powiedzieć: "stary a głupi". Pewnie to prawda, ale niewidomi i słabowidzący, jeżeli tylko mocno zechcą, mogą osiągnąć dużo, mogą żyć pełnią życia. To ja Stary Kocur im to mówię i tego im życzę na Święta, na Nowy Rok i na przyszłość.

 Stary Kocur

 

 

II. Czy na pewno działacze?

 

 

15. Jakich działaczy wybierać

(sierpień 2007)

 

Trwa akcja sprawozdawczo-wyborcza w kołach PZN. Zbliżają się wybory władz okręgów i władz centralnych PZN-u. Warto wydarzeniom tym poświęcić trochę uwagi, nie za wiele, bo to wymaga wysiłku i jest nudne, ale trochę. Przecie to nie nasz Związek, jeno onych, ich, takich siakich i owakich.

 

Wybory w kołach

 

Nie warto tam iść i wybierać. No i zdecydowana większość, jako ludzie mądrzy, nie idzie, bo i po co? Przecież my nic nie możemy. E! Ależ skąd! My możemy narzekać, krytykować i wymagać. Ale niechaj, broń Boże, ktoś nie pomyśli, że od siebie ma wymagać. Co to, to nie. Wymaganie od siebie jest wielce niemiłe, paskudne i niepotrzebne. Co innego od innych... A to już można robić z wielką lubością i zapałem. Pamiętajmy o tym, bo to ważne. Nikt z nas nie jest masochistą i od siebie wymagać nie ma potrzeby, ale od innych... Zawsze można i należy.

Jak twierdził Tadeusz Kotarbiński: "Bywają specjaliści od pilnowania własnych praw i cudzych obowiązków". To przecie o nas myślał ten wielki filozof. Nasze postawy więc mają podbudowę filozoficzną, naukową, podpartą uznanym autorytetem.

Uwagi te dotyczą kół, a nie wyższych szczebli związkowej hierarchii. Bo na dobrą sprawę, zwykli członkowie tylko w kołach mogą narzekać do woli i nic nie robić. Inaczej jest z działaczami. Jeżeli zarząd koła i jego przewodniczący niewiele robią, i tak więcej napracują się niż niektórzy członkowie zarządu okręgu i większość członków Zarządu Głównego. Dlatego miałbym psi pysk, żebym coś złego powiedział na działaczy kół PZN. Nie oznacza to, że wszystkie zarządy kół pracują dobrze. Pracują tak, jak mogą, jak potrafią i bardzo często nie mają żadnej pomocy ze strony zwykłych członków ani władz okręgu. Ale za to zwykli członkowie narzekają na zarządy kół, ile trzeba i dużo więcej. I jest to ich prawo. I tak ma być.

A co do wyborów, jeżeli w kole mamy wyrobiony aktyw, wybierzemy sprawdzonych działaczy. Jeżeli zaś nie mamy, wybierzemy z łapanki. Na nich też będziemy mogli narzekać do woli.

 

Wybory do władz okręgów i do władz centralnych

 

Potraktuję je łącznie, bo po co się rozdrabniać.

Mamy trochę kół bardzo dobrych, dużo dobrych i sporo kiepskich. Co innego zarządy okręgów - te wszystkie są bardzo dobre, bo spełniają swoją rolę, głównie formalnie. Rzeczywistą władzę dzierży przewodniczący zarządu okręgu albo dyrektor, jak popadnie. A zarządy okręgów - najczęściej ich chwalą. Czasami ktoś popyskuje ździebko, zrobi grandę, ale i tak zarządy okręgów nie sprawują rzeczywistej władzy.

No, a Zarząd Główny? Zarząd Główny jest wręcz idealny. Tak, tak wszelkiej maści niedowiarkowie! ZG jest idealny, wspaniały, pierwszorzędny, niebywale zaangażowany, w kuluarach dyskutuje, a na zebraniach bez zastrzeżeń, bez dyskusji, bez wnikania w istotę rzeczy popiera swoich władców - czytaj władczynie. No i przecież o to chodzi. Członkowie Zarządu Głównego mają tylko prawa, zbierają chwałę, cieszą się splendorem. Nie ponoszą natomiast żadnej odpowiedzialności i nie poczuwają się do odpowiedzialności. I dobrze. I tak ma być.

 

Zjazdy okręgowe i Krajowy Zjazd Delegatów

 

W zebraniach sprawozdawczo-wyborczych kół PZN uczestniczą wszyscy, kto tylko chce. Ponieważ jednak niewielu chce, ci co przyjdą, przedstawią swoje bolączki, sprawozdanie ich nie interesuje, nad programem się nie zastanawiają, wybory traktują jak zło konieczne i dobrze jest.

Co innego okręgowe zjazdy, coby nie wspomnieć już o krajowym zjeździe. A tu, to już co innego. Tu mamy do czynienia z delegatami, osobami wyselekcjonowanymi, wybranymi, dobranymi, śmietanką towarzyską. Tak jest na zjazdach okręgowych, ale nie w pełni. Czasami wkradnie się jakaś czarna owca, osoba niezależna, która wiele nie rozumie.

Całkiem inaczej jest na zjazdach krajowych. A tu, działacze wiedzą, że powinni być ulegli wobec władz, jakby zjazd nie był władzą, i to najwyższą władzą. Ale czort z nim! Przecie taki krajowy zjazd potrwa 2 dni i koniec, a prezes, a prezydium, a dyrektor - zostają na wiele lat. Trzeba się z nimi liczyć. Związek mogą wziąć diabli, Związek może stracić, czort ze Związkiem, ale przecież ja nie mogę się narażać. Ja muszę głosować tak, jak chce prezes, jak chce dyrektor, jak ustalą działacze o błękitnej krwi. I delegaci o tym wiedzą. I delegaci głosują tak, jak należy głosować. No, chyba że diabeł namiesza. Wówczas głosują tak, że potem sami nie wiedzą, dlaczego tak głosowali. Ale to nie problem. I tak nikt nigdy rozliczać ich za to nie będzie.

 

Kilka przymiotów, jakie powinny cechować członków Zarządu Głównego i członków jego Prezydium

 

Na wstępie zaznaczam, że niżej wymienione cechy nie dotyczą prezesa i dyrektora. Ci są zawsze wybitni i nie znam tak wspaniałych przymiotników, którymi mógłbym ich określić. Nie będę więc nawet próbować. Powiem tylko, że oni są mądrością i sumieniem Związku, a nawet całego środowiska. I to pod ich potrzeby należy dobierać członków Zarządu Głównego. Tylko wówczas, gdy dobierzemy im właściwy skład Zarządu Głównego i jego Prezydium, będą mogli błyszczeć pełnią blasku i decydować wedle własnego rozumu. I o to chodzi.

A więc działacza szczebla centralnego powinno cechować to, co ułatwia błyszczenie, lśnienie i rządzenie bez przeszkód wybranym władcom, lepiej władczyniom.

a) Przede wszystkim, działacz szczebla centralnego nie powinien myśleć. Robi to za niego kto inny i robi to o niebo lepiej. Niechaj tak pozostanie do końca świata i jeden dzień dłużej.

b) Jeżeli jakaś oferma w żaden sposób nie może powstrzymać się od myślenia, jest to tragiczne, ale można się z tym pogodzić, pod warunkiem jednak, że nie będzie mówiła tego, co pomyśli. Pamiętajmy, że od mówienia są władcy, albo lepiej władczynie. One potrafią mówić dużo, długo, mądrze i pięknie. I niechaj tak pozostanie na wieki wieków.

c) Działacz szczebla centralnego powinien być mądry. Jego mądrość powinna polegać, nie tylko na tym, że nie będzie myślał i mówił, ale również na tym, że będzie pamiętał:

- najpierw o własnych interesach,

- następnie o interesach swojego okręgu, czytaj osób znaczących w jego okręgu,

- nie będzie pamiętał o interesach Związku jako całości.

 Tak z pewnością będzie dobrze dla władców, lepiej dla władczyń, no i dla niego.

d) Ale nie jest tak, że nasz działacz zupełnie nic mówić nie może. Otóż może i nawet powinien. Powinien mówić: tak jest, wspaniały pomysł, świetny plan, teraz dopiero jest tak, jak być powinno, dopiero teraz są prawdziwi działacze, czytaj działaczki. Może też mówić: dopiero teraz coś się dzieje, dużo dobrego się dzieje, jesteśmy pełni uznania, wdzięczności, podziwu, miłości.

Broń Boże, nie wolno mówić o błędach, o niedociągnięciach, o tym, że coś można zrobić lepiej. Nie można, bo nie ma żadnych błędów, żadnych niedociągnięć i nic lepiej zrobić nie można, bo wszystko robi się najlepiej.

To powinni wiedzieć członkowie Zarządu Głównego i to oni wiedzą i tym się kierują. I niech tak pozostanie na tysiące lat.

 

Czy tak będzie zawsze?

 

Tak. Tak będzie zawsze. Od czasu do czasu diabeł ogonem zamiesza i władcy zostaną odesłani do lamusa związkowej historii. Ale to niczego nie zmienia. Nowi władcy, automatycznie staną się najlepsi, najmądrzejsi, godni uznania, poparcia i podziwu. I tak będzie dopóty, dopóki nie ożywią się ciemne moce, dopóty coś nie wyknuje się w kuluarach, w szeptanej propagandzie, ze zjednoczenia interesów kilku znaczących osób. Wówczas sytuacja się powtórzy.

Członkowie Związku jednak nic, a nic, z tego nie rozumieją i rozumieć nie mogą, chociaż "Pochodnia" rozjaśnia im w głowach, jak może. Ja też nic nie rozumiem, ale to nic dziwnego. Jestem kotem i to starym. Cóż więc mogę rozumieć?

 Ale nisko pokłonić się Państwu mogę.

Stary Kocur

 

 

 16. Rozmowa Starego Kocura z działaczem społecznym

(październik 2007)

 

Kocur - Na walnym zebraniu koła zostałeś wybrany delegatem na okręgowy zjazd delegatów i członkiem zarządu okręgu. Jest to wielkie wyróżnienie. Serdecznie Ci gratuluję.

Działacz - Ja to też rozumiem jako wielki zaszczyt, cieszę się i jestem wdzięczny koleżankom i kolegom. Obiecuję, że będę godnym reprezentantem naszego koła.

Kocur - Czy również do władz koła zostałeś wybrany?

Działacz - Namawiali mnie, najpierw żebym zgodził się kandydować na przewodniczącego zarządu koła, ale odmówiłem. Potem, żebym został członkiem zarządu koła, wreszcie - członkiem komisji rewizyjnej koła. To było bardzo miłe i jestem wdzięczny za to koleżankom i kolegom.

Kocur - Rozumiem, że nie zgodziłeś się. Dlaczego?

Działacz - Jestem człowiekiem zajętym, mam wiele obowiązków, rodzina, działka, kontakty towarzyskie, gram w brydża. Nie mogłem się zgodzić. W kole trzeba pracować, dyżury, chodzenie do władz, sporządzanie wniosków o pieniądze, organizowanie wycieczek, pielgrzymek, trzeba wysłuchiwać ludzi, którzy lubią się żalić, wygadać i potrzebują słuchacza. To nie dla mnie. Mam zbyt dużo innych obowiązków.

Kocur - Z czym udasz się na okręgowy zjazd delegatów? Co zechcesz tam załatwić?

Działacz - No, będziemy wybierali władze okręgu i delegatów na Krajowy Zjazd. Trzeba przy tym być, każdy głos się liczy.

Kocur - Masz już upatrzonych kandydatów? A może Ty będziesz kandydować?

Działacz - E! Tu wiele zrobić nie można. Prezydium zarządu okręgu działa od lat, prezes jest pewniakiem w wyborach. Z pewnością nie będzie miał kontrkandydatów.

Kocur - A czy prezydium dobrze pracuje? Czy dobrego macie przewodniczącego zarządu okręgu?

Działacz - Powiem Ci Kocurku w tajemnicy, tylko nie trąb o tym na lewo i prawo, że kiepsko to wygląda. Towarzystwo skostniałe, samolubne, interesują ich tylko zaszczyty, zwykłych członków gdzieś mają.

Kocur - To chyba powinieneś im na zjeździe wygarnąć. Taki stan nie może trwać. To trzeba zmienić.

Działacz - Sam nic nie zrobię. Nie będę się wychylał. I tak mnie nie posłuchają, a po zjeździe będę się miał z pyszna. Wolę milczeć. Co wiem, to wiem, ale świata nie mam zamiaru zbawiać.

Kocur - A może Ty byś wystartował na przewodniczącego zarządu okręgu?

Działacz - Nie. O tym nie może być mowy. Nie będę narażał się dotychczasowemu prezesowi. On bardzo czegoś takiego nie lubi i nie toleruje. Poza tym przewodniczący musi mieć czas, a ja go nie mam. Co innego wiceprzewodniczący, sekretarz czy skarbnik. Raz na miesiąc mogę wziąć udział w zebraniu. Ale tak na co dzień, to nie. Do prezesa ciągle się ktoś czepia, a wiceprezes, a sekretarz, a skarbnik - ludzie nawet nie wiedzą, że oni istnieją i kto te funkcje pełni. Jak trzeba reprezentować, jakąś imprezę obskoczyć, na turnus wyjechać w charakterze kierownika, to zawsze można, ale po co pchać się na afisz?

Kocur - Jak już jesteśmy przy wyborach, myślę, że zechcesz zostać delegatem na Krajowy Zjazd Delegatów oraz członkiem Zarządu Głównego.

Działacz - Jak mi zaproponują, czemu nie? Mam nadzieję, że mnie wybiorą.

Kocur - A może na Krajowym Zjeździe dałbyś się wybrać na przewodniczącego ZG PZN?

Działacz - O, co to, to nie. Nawet nikomu o tym nie wspominaj. To dopiero trzeba czasu, a ja go nie mam. No i co? Mam walczyć z panią prezes? Nie ma głupich. Co innego do Prezydium ZG PZN. Też ważne i zaszczytne funkcje, a nie ma takiej odpowiedzialności. Myślę, że mógłbym zostać wiceprzewodniczącym ZG, Sekretarzem Generalnym albo skarbnikiem i godnie Związek reprezentować. Praca społeczna jest moją pasją. Mam bogate zainteresowania, ale pracę społeczną dla dobra niewidomych stawiam na pierwszym miejscu.

Kocur - Twoja postawa jest powszechnie znana, jesteś uznanym działaczem, mam więc niemal stuprocentową pewność, że zostaniesz wybrany do pełnienia tych funkcji, które Cię interesują w zarządzie okręgu i w Zarządzie Głównym. Zostaniesz też delegatem na Krajowy Zjazd. Pomówmy więc trochę o programie działania Związku, najpierw na szczeblu okręgu. Co chciałbyś widzieć w tym programie? Co będziesz starał się do niego wprowadzić?

Działacz - No, z programem nie ma problemów. Jak zawsze, przygotują go pracownicy okręgu i będzie dobrze. Ostatecznie za coś pieniądze biorą. Ktoś, kto na co dzień w sprawach tych nie siedzi, ma trudności z opracowywaniem programów.

Kocur - Przeczytasz program, ocenisz i pewnie zaproponujesz jakieś zmiany, uzupełnienia, poprawki?

Działacz - To nie ma sensu. Oczywiście, dla przyzwoitości zabiorę głos, coś pochwalę, coś zawnioskuję, ale nie warto się tym przejmować. Programy działania robi się co 4 lata i leżą w szufladach. Wyciąga się je tylko pod koniec kadencji, żeby napisać, że wszystko zostało wykonane, a jeżeli nie zostało wykonane, to z przyczyn obiektywnych. Nie warto się tym przejmować.

Kocur - Mam nadzieję, że na Krajowy Zjazd pojedziesz z jakimiś przemyśleniami? Jest wiele ważnych problemów, którymi należy się zająć. Trzeba wybrać nowe władze itd.

Działacz - E! To tylko tak wygląda. W rzeczywistości nie ma sprawy. Zbiorą się delegaci naszego okręgu, ustalą, za czym należy głosować, kogo wybierać, kogo skreślać i sprawa prosta.

Kocur - Jednak trzeba wybrać dobre władze, trzeba ocenić, co jest dla niewidomych najważniejsze, co realne i uchwalić program działania całego Związku na 4 lata. Masz chyba własny pogląd na podobne sprawy?

Działacz - Oj! Kocurze! Nie bądź naiwny. Program przygotują pracownicy biura ZG. Jest ich od cholery, nie będzie z tym problemu. Prezydium ZG wniesie go pod plenarne obrady ZG, a ten na Zjazd i po krzyku.

Kocur - Czy jednak nie warto by tego i owego przemyśleć, coś zmienić, z czegoś zrezygnować, coś rozpocząć?

Działacz - Nudny jesteś! Już mówiłem, że wszystko to ustalimy na spotkaniu przedzjazdowym naszych delegatów. Z pewnością będą mówili to, co ustalimy i głosowali tak, jak ustalimy. Co Ty się tak tym martwisz?

Kocur - Są przecież problemy bardzo ważne, które wymagają rozwiązania. Chociażby kwestia zatrudnienia niewidomych, czy pomoc niewidomym w podeszłym wieku i niezaradnym, którzy mieszkają sami i nie mają nikogo, kto by im pomagał. Nie mogą oni wyjechać na turnus, bo nie mają przewodnika, nie mają z kim iść na zakupy czy do lekarza. Co ty na to?

Działacz - To są ważne sprawy i z pewnością znajdą się w programie działania. Ile razy mam powtarzać, że wszystko zostanie ustalone na spotkaniu przedzjazdowym?

Kocur - Rozumiem, że u Was o wszystkim decyduje prezes. To on ustali, kto co ma mówić, jakie wnioski zgłaszać, jak oceniać i kogo wybierać, a pozostali delegaci przyjmą to za swoje i będą realizowali. Czy tak to należy rozumieć?

Działacz - Oczywiście, że tak. To chyba naturalne, przecież u nas decyzje podejmowane są demokratycznie.

Kocur - Coś mi wygląda na to, że Wasi delegaci rezygnują z własnego rozumu i własnego sumienia. Ich rozumem i sumieniem jest prezes. Co on postanowi, tak jest i tak będzie. Czy się mylę?

Działacz - No, wstrętny, wyliniały Kocurze! Nie dziwię się, że na ostatnim Krajowym Zjeździe odpowiednio Cię potraktowano i nikt Cię słuchać nie chce. Poprosiłeś mnie o rozmowę i jak się zachowujesz? Jednak masz wredną, kocią naturę i tylko czepiać się potrafisz, no może jeszcze mącić, mądrzyć się i filozofować. Zapewniam Cię, że więcej nie będę z Tobą rozmawiać, ani Cię słuchać i kończę z Tobą znajomość.

Kocur - Mimo to dziękuję za rozmowę.

 Stary Kocur

 

 

17. Przedwyborcza rada

(sierpień 2011)

 

Napisał do mnie Działaczomir Działaczyński

 

Drogi Stary Kocurku!

 

Jesteś stary i ja jestem stary, więc mnie zrozumiesz. Przeczytaj więc i poradź.

Jak wiesz, od dwudziestego roku życia jestem we władzach PZN-u. Pełniłem różne funkcje, a wszystkie z pożytkiem dla niewiadomych i słabowiedzących. Teraz kończę osiemdziesiąty rok życia i chciałbym jeszcze podziałać na ich rzecz przynajmniej przez jedną kadencję.

Udało się, w kole wybrali mnie na delegata na zjazd okręgu. Chciałbym być wybrany do prezydium zarządu okręgu i na delegata na krajowy zjazd. Co mam robić, żeby to osiągnąć?

Wierzę, że dobrze mi poradzisz - jesteś mądry, dużo widziałeś, masz bogate doświadczenia i jesteś mi życzliwy, więc na kogo mam liczyć, jak nie na Ciebie?

Ze słowami szacunku

Działaczomir Działaczyński

 

Drogi Działaczomirze!

 

Sprawiłeś mi wielką przyjemność zwracając się do mnie o radę. Aż sobie pomruczałem z zadowolenia. Moja przyjemność jest tym większa, że bardzo łatwo mogę spełnić Twoją prośbę.

Drogi Działaczomirze! Pytasz o radę, ale przecież doskonale wiesz, co masz robić. Gdyby tak nie było, nie wybieraliby Cię do władz aż na piętnaście kadencji. Rób więc nadal to samo, a będziesz wybrany na szesnastą kadencję.

Może jednak już trochę pamięć Cię zawodzi, dlatego przypomnę, co masz robić i jak masz postępować.

Rób dokładnie to, co dotąd robiłeś, czyli nic poza braniem udziału w różnych zebraniach. Jest to najpewniejsza metoda, żeby ponownie znaleźć się we władzach. Każdy, kto robi cokolwiek, może popełnić błąd, zrobić coś nie tak, jak należy. A jak nie robi nic... Nie zrobi też nic złego i wybór pewny. Tak działałeś całe życie i tak działaj nadal, a będzie dobrze.

Pytasz, jak masz postępować, to proste - tak jak dotąd.

Wypowiadaj się bardzo ogólnie, bez wchodzenia w szczegóły, używaj często słów: "to się nam należy", "niewiadomi i słabowiedzący powinni otrzymywać", "to skandal, że na niepełnoprawnych oszczędzają", "wszystkie niepowodzenia przez wiedzących pracowników" i tym podobnych. Mów zawsze to, co ludzie chcą słyszeć. Chwal działaczy mniejszych od siebie. Nie szczędź pochwał i nie obawiaj się, że przesadzisz. Oni to kupią, chodziażbyś swoje pochwały szył bardzo grubymi nićmi. Krytykuj działaczy większych od siebie, ale tak, żeby tego nie słyszeli, a w oczy - ich również chwal. Przecież wiesz, że to zawsze się sprawdza.

Broń Boże, nie wymagaj nic od działaczy mniejszych od siebie. Oni bardzo tego nie lubią. Wymagaj tylko od tych z wyższego szczebla, ale tak, żeby oni o tym nie wiedzieli. Mów dużo o interesach osób niewiadomych i słabowiedzących, ale dbaj, jak dotąd, tylko o własne. Zapewniam Cię, że będzie dobrze.

No i pamiętaj, że masz wielką przewagę nad niektórymi innymi działaczami - widzisz na tyle dobrze, że do każdego możesz podskoczyć, rękę uścisnąć, rzucić miłe słówko, pochwalić, powiedzieć coś szpetnego na przeciwnika. To również się liczy. Takich atutów nie ma działacz całkowicie niewiadomy.

Tak czyń i tak postępuj, a będziesz wybierany dopóki zechcesz, czego życzę Ci z całego serca. No i prycham na Twoich przeciwników.

Mądry i życzliwy Stary Kocur

 

 

18. Rozmowa z wiceprzewodniczącym zarządu okręgu Panem Funkcjomirem Działaczyńskim
Rozmawia Stary Kocur

(czerwiec 2010)

 

Kocur - W czerwcu br. mija 59 lat od powstania Popularnego Zrzeszenia Niewiadomych. Jest Pan wiceprzewodniczącym zarządu okręgu PZN oraz członkiem zarządu głównego tej firmy. To ważna i poważna funkcja. Jest Pan więc działaczem pierwszego szeregu walki o dobro niewiadomych i słabowiedzących. Dlatego jestem przekonany, że czytelnicy "Wiedzy i Myśli" dowiedzą się od Pana dużo o działalności tego stowarzyszenia.

Działacz - Muszę zacząć od sprostowania. Nie jestem działaczem pierwszego szeregu. Działaczem pierwszego szeregu jest Pan Przewodniczący Zarządu Okręgu, czyli Pan Prezes.

Kocur - A więc pierwszy szereg to Pan Przewodniczący. Drugi to zapewne członkowie prezydium ZO, członek ZG i przewodniczący OKR?

Działacz - Błąd.

Kocur - Jak więc wygląda ta hierarchia?

Działacz - W pierwszym szeregu walki o sprawy niewiadomych i słabowiedzących stoi Pan Przewodniczący ZO PZN, a członkowie prezydium ZO, członek ZG i przewodniczący OKR stanowią trzeci szereg.

Kocur - To nie ma drugiego szeregu?

Działacz - Pewnie, że nie. Musi być przecież zachowany dystans i właściwa hierarchia. Inaczej nie dałoby się nic zrobić.

Kocur - Ma Pan stuprocentową rację. To jest naprawdę myśl godna upowszechnienia.

Działacz - Idea ta jest już powszechnie stosowana w naszym stowarzyszeniu.

Kocur - Po tych wstępnych ustaleniach proponuję porozmawiać o działalności, sprawach merytorycznych, planach oraz potrzebach osób niewiadomych i słabowiedzących.

Działacz - Bardzo chętnie.

Kocur - We władzach PZN-u jest Pan już 40 lat.

Działacz - 55 lat.

Kocur - A, to niemal tyle, ile istnieje PZN. Proszę powiedzieć, co Pan robił przez prawie 60 lat w służbie niewiadomych i słabowiedzących?

Działacz - Różnie się to układało. Dużo by o tym mówić, powiem jednak w wielkim skrócie. Byłem przez kilka kadencji członkiem ZG PZN, przez kilka kadencji członkiem prezydium ZG PZN, przez 4 kadencje działałem w GKR, no i cały czas w prezydium zarządu okręgu.

Kocur - To rzeczywiście imponujące osiągnięcia. Proszę nam powiedzieć, jak Pan tego dokonał? Wszystko na tym świecie ulega zmianom, a tu...

Działacz - Bo, mówiąc może nieskromnie, ale prawdziwie, jestem wytrawnym działaczem.

Kocur - Co więc trzeba robić i czego nie robić, żeby być wytrawnym działaczem?

Działacz - Trzeba:

a) Mówić "Tak, Panie Prezesie", "Pan Prezes ma rację", "To jest słuszne i bardzo dobre, co Pan Prezes proponuje" i podobne. Oczywiście, tak należy mówić, dopóki Pan Prezes jest Panem Prezesem.

b) Trzeba wyczuć, kiedy kroją się jakieś zmiany na stanowisku prezesa i w porę przyłączyć się do obozu, który je przeprowadzi. Po wykonaniu takiego ruchu trzeba zacząć mówić, że obecny Pan Prezes się zestarzał, że stracił kontakt z rzeczywistością i już nie może kierować stowarzyszeniem. A kiedy upadnie, należy rozpowiadać, że wszystko, co robił, było złe dla stowarzyszenia niewiadomych i słabowiedzących. No i trzeba zacząć stosować punkt "a".

c) Nigdy nie należy zdradzać się ze swoim zdaniem, a najlepiej nie mieć zdania. Zawsze powinno się popierać większość, czyli prezesa, chwalić go i zapewniać o wiecznym poparciu.

d) Broń Boże nie należy wyskakiwać z żadnymi pomysłami, których nie aprobuje Pan Prezes, czyli większość.

Jeśli będzie się stosowało te cztery zasady, zawsze będzie dobrze. Potwierdziłem to swoją owocną, wieloletnią działalnością na rzecz niewiadomych i słabowiedzących.

Kocur - Naprawdę, Pańskie doświadczenia są bardzo interesujące i pouczające.

Działacz - Cieszę się, że potrafisz to docenić. Mówią o Tobie, że tylko prychasz. A tu proszę, całkiem przyjemnie mruczysz.

Kocur - Cieszę się, że mogłem wyrazić swoje skromne uznanie dla tak wybitnego działacza. A teraz porozmawiajmy chwilę o tym, co w Waszym okręgu należy robić, jakie są problemy do rozwiązania, czego oczekują niewiadomi i słabowiedzący.

Działacz - Wszystko to wie Pan Prezes. Pracownicy przygotują program, wystarczy tylko pochwalić i zagłosować.

Kocur - A jaka jest rola Zarządu Głównego?

Działacz - Okręgom nie jest on potrzebny. Im mniej miesza się w nasze sprawy, tym korzystniej. My najlepiej wiemy, co jest dobre i co należy robić. Zarząd Główny powinien być tylko dekoracją, ozdobą, organem, który dodaje znaczenia terenowym działaczom. Poza tym do niczego nie jest potrzebny.

Kocur - Ale pewnie należy od czasu do czasu coś uregulować, skontrolować, pochwalić, wytknąć błędy.

Działacz - No, z podobnych spraw wchodzi w grę chyba tylko pochwała.

Kocur - Jak to? Nic nie wymaga regulowania, zarządzania, kontrolowania?

Działacz - Jasne, że nie. My w terenie najlepiej wiemy, co niewiadomym i słabowiedzącym trzeba, i na diabła nam jakieś tam ustalenia, wytyczne, polecenia, nie mówiąc już o kontrolach i wytykaniu błędów.

Kocur - Powiedział Pan, że w terenie najlepiej wiecie, co jest potrzebne niewiadomym i słabowiedzącym. Proszę więc posłuchać. Kiedyś, kiedy to jeszcze PZN przyznawał sprzęt rehabilitacyjny, dotacje na jego zakup i inne dobra, przysłuchiwałem się dyskusji dwojga wybitnych działaczy terenowych. Pani Halina Wałbrzyska stanowczo twierdziła, że sprzętem rehabilitacyjnym jest pralka z obrajlowionym programatorem. Pan Antoni Bielsko-Bialski równie stanowczo twierdził, że pralka to sprzęt powszechnego użytku, a tylko obrajlowiony programator jest sprzętem rehabilitacyjnym. Co Pan na to? Czy naprawdę tego sporu nie powinien ktoś rozstrzygnąć? Kto tu miał rację?

Działacz - Co za naiwność! Oboje mieli rację, bo działacze terenowi wiedzą najlepiej i zawsze mają rację.

Kocur - Ależ działacze ci głosili krańcowo różne poglądy na temat tego samego sprzętu!

Działacz - To Tobie się tak wydaje. Oboje mieli rację. Widocznie u Pana Antoniego wszyscy niewiadomi i słabowiedzący mieli pralki, a tylko obrajlowionych programatorów im brakowało. U Pani Halinki natomiast nie mieli oni pralek, więc niepotrzebne im były programatory, obrajlowione czy nieobrajlowione. To oczywiste, trzeba tylko trochę pomyśleć.

Kocur - Przekonał mnie Pan. Rzeczywiście, działacze terenowi zawsze wszystko najlepiej wiedzą. Ale może mi Pan jeszcze wyjaśni, jak to się stało, że pewien były wielki, wybitny, wspaniały, idealny prezes prowadził obłędną działalność gospodarczą na wielką skalę, zadłużył PZN na wielomilionowe kwoty, wyrażane w polskich złotych i markach niemieckich, zszargał jego opinię i niemal doprowadził do upadku?

Działacz - Sam, Kocurze, powiedziałeś, że był to wielki, wspaniały, idealny prezes. Wszyscy niewiadomi i słabowiedzący w całym kraju popierali go z duszy i z serca. Wszyscy - no, z wyjątkiem Zdzisława Kamińskiego, zawsze i we wszystkim głosowali tak, jak Pan Prezes chciał. To chyba o czymś świadczy?

Kocur - Ale nie odpowiedział mi Pan, jak to się stało, że ten idealny prezes wpędził PZN w taką matnię, w jakiej nigdy wcześniej ani później już się nie znalazł?

Działacz - To proste i jasne. Pojąć nie mogę, że tego nie rozumiesz.

Kocur - Proszę więc wyjaśnić mi tę kwestię.

Działacz - Proszę bardzo. Odpowiedz mi najpierw, czy Pan Prezes był tylko działaczem społecznym wielkiego formatu, czy może kimś jeszcze.

Kocur - Oczywiście, że był również posłem na Sejm RP.

Działacz - I to wszystko?

Kocur - To najważniejsze. Nie będę Panu przecież mówił, że był człowiekiem, ojcem, mężem itd.

Działacz - Nie ma takiej potrzeby. Nie powiedziałeś jednak najważniejszego. Był pracownikiem, a to wszystko wyjaśnia. Bo przecież całe zło w PZN wyrządzają pracownicy. Pan Prezes był idealnym działaczem, ale jako pracownik musiał czynić zło. Otaczał się innymi pracownikami, i co najgorsze, wiedzącymi, ich słuchał i robił na diabła. Nie mogło być inaczej.

Kocur - No, teraz rozumiem, ale proszę mi jeszcze wyjaśnić, jak to się dzieję, że obecna Pani Prezes jest również pracownikiem, a mimo to cieszy się bezgranicznym zaufaniem?

Działacz - A to proste jak drut. To zupełnie co innego. Jak pewnie wiesz, Pani Prezes jest - podkreślam teraz: jest - a nie kiedyś była, i to wszystko tłumaczy.

Kocur - A! To! A! To! To! Ależ! Bo! A! To! Tego! Ten!

Działacz - Co się tak zaciąłeś?

Kocur - ...

Działacz - A teraz milczysz. Co Cię tak zatkało?

Kocur - Poraziła mnie ta oczywista oczywistość! Że też ja na to nie wpadłem!

Działacz - No widzisz, jakie to proste?

Kocur - Ale mimo wszystko nie rozumiem. To Pani Prezes jako pracownik nie czyni zła, nie słucha innych pracowników, a szczególnie wiedzących?

Działacz - Pani Prezes słucha i chwali tylko terenowych działaczy, nic od nich nie wymaga i to jest najważniejsze.

Kocur - I tak będzie dopóki Pani Prezes będzie Panią Prezes, czy tak?

Działacz - Dobrze zrozumiałeś.

Kocur - Przez tyle lat z pewnością zgłosił Pan wiele ważnych wniosków i propozycji rozwiązywania problemów. Mógłby Pan przypomnieć nam najważniejsze z nich?

Działacz - O, to nie będzie łatwe, tyle tego było. Wymienię więc zaledwie niektóre z nich.

Występowałem z wnioskami:

* o przyznawanie w każdym roku Panu Prezesowi bezpłatnych wczasów rodzinnych dla działaczy,

* o przyznanie Panu Prezesowi dotacji na pralkę automatyczną, lodówkę, magnetofon, zwykłą maszynę do pisania, oraz przyznanie talonów na meble, samochód i inne drobiazgi,

* o odznaczenie Pana Prezesa brązowym i złotym krzyżem zasługi oraz Kawalerskim Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski, a także odznaką zasłużony dla naszego województwa i kilkoma innymi,

* i wreszcie o zatrudnienie Pana Prezesa na etacie.

Kocur - To rzeczywiście imponujący dorobek. Jest Pan skarbnicą wiedzy i doświadczeń. Gromadził je Pan przez prawie 60 lat. Życzę więc Panu oraz wszystkim niewiadomym i słabowiedzącym w Polsce, żeby działał Pan przez dalsze 60 lat.

Działacz - Zapewniam moich wyborców, że mogą na mnie liczyć i że ich nie zawiodę.

Kocur - Dziękuję bardzo za tak pouczającą, mądrą i piękną rozmowę. Życzę Panu tych dalszych kilkudziesięciu lat owocnej działalności, a niewiadomym i słabowiedzącym gratuluję mądrości podczas wszystkich wyborów, w czasie których powierzali i będą powierzać Panu tak odpowiedzialne i zaszczytne obowiązki.

 

Porażony Stary Kocur

 

 

19. Kretynus maksimus

(marzec 2010)

 

I znowu marzec... Który to już w moim życiu? Nie pomnę, tyle tego było. Ale lubię zwinąć się w kłębek w ciepłym miejscu, najlepiej na kaloryferze, i wspominać dawne, dobre czasy. Przecież teraz nie będę uganiać się po dachach za młodymi kotkami ani walczyć o ich względy z innymi kocurami. Ale marzec - skoro już nie można go przeżywać tak, jak kotom przystało - dobrze jest przynajmniej powspominać.

I wszystko byłoby w należytym porządku. Taka jest kolej rzeczy i nikt jej zmienić nie może. Jeżeli zaś nie można zmienić - trzeba się pogodzić z rzeczywistością, a najlepiej ją polubić.

Dziwicie się Drodzy Czytelnicy? Ja też się sobie dziwię. Bo pomyślcie tylko (jeżeli Was na to stać), że ja, Stary Kocur - mądry, a jakże - zamiast cieszyć się miską mleka, kocią karmą, ciepłem i od czasu do czasu złowioną myszką, martwię się tym idiotą, kretynusem maksimusem moim protoplastą. Wyobraźcie sobie - tłumaczyłem mu, jak komu dobremu, że nikt nie potrzebuje jego "mądrości", przemyśleń, publikacji i całej tej "Wiedzy i Myśli". I jak się Wam wydaje, posłuchał mnie? Jeżeli tak uważacie, to się grubo mylicie.

Kretynus ten ciągle żyje sprawami Polskiego Związku Niewidomych i całego środowiska osób z uszkodzonym wzrokiem. Niby nic w tym złego, niechby sobie żył. Ale on ciągle wierzy, że znajdą się tacy głupi jak on i zechcą coś zmieniać w Związku i w tym środowisku. A jak baran wierzy, to i podejmuje starania, które i tak do niczego doprowadzić nie mogą.

Żeby jakoś ukonkretnić moją opinię, rozważcie ze mną kilka przykładzików.

Przykład pierwszy: Nawiązał kontakt przy pomocy poczty elektronicznej ze znanym działaczem średniego szczebla. Oczywiście, piszę o działaczu Polskiego Związku Niewidomych. Ów działacz okrutnie narzekał na stosunki panujące w tej organizacji. Mój protoplasta również uważa, że "źle się dzieje w państwie duńskim". Zaproponował więc onemu działaczowi, żeby opisał swoje spostrzeżenia, fakty, oceny, wnioski. I wyobraźcie sobie, działacz ów się zgodził. Pomyślałem: cud jakowyś albo zgłupiałem z kretesem - działacz i krytyka władz Związku... Podzieliłem się nawet swoimi wątpliwościami z redaktorem, pożal się Boże, "Wiedzy i Myśli". Powiedziałem, że to chyba jakaś pomyłka, że nic z tego nie będzie. Na co usłyszałem, że bardzo się mylę. Działacz ten przysłał szkic interesującego artykułu i obiecał rozwinąć postawione tezy. No nie, cud jakowyś! Tak pomyślałem, ale już nic nie mówiłem.

Minął miesiąc i drugi, zapytałem więc, co z tym artykułem. Pan redaktor odparł, że nie wie, ale napisze do tego działacza. No i napisał, raz, drugi i trzeci. Rezultat - "dziad przemawiał do obrazu...".

No tak, działacz poszedł po rozum do głowy i poradził się działacza mądrzejszego od siebie (czytaj: większego). Nawet się domyślam, kto był jego konsultantem. Człowiek mądry, doświadczony, zaangażowany, wybił więc z głowy współpracę z "Wiedzą i Myślą".

Przykład drugi: Również działacz średniego, czyli okręgowego szczebla, ale za to czołowy. Strasznie psioczył na władze PZN-u. Panią prezes np. nazywał "drogą panią prezes". I od razu wyjaśniał (żeby nie było żadnych wątpliwości), że nie chodzi mu o uczucia, nie mówi tego w sensie kochana, ceniona, lubiana, wybitna, ale ma na myśli wysoką pensję, jaką pani prezes pobiera - dlatego jest droga, droga w utrzymaniu. Mój protoplasta zaproponował mu współpracę, zapewnił o dyskrecji, powiedział, że może używać pseudonimu, inicjałów albo tylko podrzucać informacje. Jak myślicie, co usłyszał pan redaktor "Wiedzy i Myśli"? Nie zgadniecie, więc Wam powiem. Otóż ten czołowy działacz średniego szczebla powiedział, że mój protoplasta jest w opozycji do Związku, więc on nie może z nim współpracować.

Drodzy Czytelnicy! W firmie tej ciągle panuje czystej wody socjalizm, jednopartyjność, nieomylność władzy, a każdy, kto ma inny pogląd na jakąś sprawę niż władze Związku, jest wrogiem nie tych władz, ale Związku. W PZN musi być pełna jednomyślność, a kto krytykuje jakiekolwiek decyzje władz, zwalcza Związek, szkodzi mu i jest wrogiem niewidomych.

Młodsi Czytelnicy nie pamiętają, ale starsi z pewnością tak. Za czasów Gomułki, Gierka i ich następców każdy, kto krytykował władze PRL-u, godził w interesy Polski, skreślał ją z mapy Europy, a w najlepszym wypadku był przeciwnikiem granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz wrogiem ludu i Polski.

Dla tego czołowego działacza okręgowego, który sam po cichu, pokątnie krytykuje władze Związku, współpraca z kimś, kto jest uznany za opozycję, jest zdradą, brakiem lojalności, nikczemnością. Rozumiałbym, gdyby tak uważałaby osoba święcie przekonana, że PZN ma najlepsze władze, jakie tylko mogą być. Jeżeli jednak ktoś stwierdza, że tym władzom daleko do ideału...

I na litość boską, każdy działacz powinien być lojalny w stosunku do niewidomych i słabowidzących, a nie działaczy większych od siebie.

Przykład trzeci: Pan redaktor, pożal się Boże, postanowił dać w styczniowym wydaniu "Wiedzy i Myśli" informację o wszystkich środowiskowych czasopismach. Postanowił więc je zebrać. 30 listopada 2009 r. wystąpił do znanych mu organizacji, które wydają czasopisma, z prośbą o podanie warunków prenumeraty w 2010 roku. Wystąpił też w tej sprawie do czternastu okręgów PZN, bo do dwóch nie znalazł adresów e-mail. Podaję pełny tekst tego pisma.

"Szanowni Państwo!

W styczniowym wydaniu "Wiedzy i Myśli" zamierzam zamieścić informację dotyczącą czasopism dla niewidomych i słabowidzących oraz osób zainteresowanych problematyką naszego środowiska, które wydaje PZN oraz wydają inne organizacje.

Uprzejmie proszę o informację, czy Państwa Okręg wydaje jakieś czasopismo? Jeżeli tak:

1) Jak często ukazuje się to czasopismo, w jakich wersjach wydawniczych i jaki jest jego tytuł?

2) Czy przeznaczone jest ono wyłącznie dla członków Waszego Okręgu, czy mogą korzystać z niego niewidomi i słabowidzący z całego kraju?

3) Jakie są warunki prenumeraty?

Uprzejmie proszę o informację na adres: st.k@neostrada.pl w terminie do 15 grudnia.

Mam nadzieję, że styczniowy numer "WiM" uda mi się rozesłać w dniu 27 grudnia br. Będzie więc możliwość ewentualnego korzystania z Waszego czasopisma. Jeżeli nawet nie udostępniają Państwo swojego czasopisma osobom spoza Waszego Okręgu, dobrze będzie, jeżeli czytelnicy z całego kraju dowiedzą się o Waszej działalności wydawniczej.

Jednocześnie uprzejmie proszę o podanie mi adresów e-mailowych Waszych kół oraz, jeżeli nie jest to zbyt trudne, innych organizacji z Waszego terenu, które działają na rzecz niewidomych i słabowidzących. Chciałbym wysyłać im "Wiedzę i Myśl". Dla formalności uprzejmie informuję, że wszyscy czytelnicy otrzymują "WiM" nieodpłatnie.

Wdzięczny będę za pomoc.

Ze słowami szacunku

Stanisław Kotowski"

Miał chłop nadzieję, że okręgi PZN skorzystają z okazji, żeby pochwalić się swoją działalnością wydawniczą, i zechcą ułatwić swoim działaczom korzystanie z darmowego, bogatego źródła informacji, czyli "Wiedzy i Myśli". Nic nie mówiłem, bo z głupim i tak się nie dogada. Postanowiłem poczekać, aż sam się przekona, co z tego będzie. I było. Zapytane organizacje odpowiedziały, a jakże. "Cross" na przykład, że nie wie, czy będzie miał pieniądze i czy będzie wydawał swoje czasopismo. Pozostałe przekazały niezbędne informacje - przeczytajcie w styczniowym numerze "WiM". Uprzejmie informuję, że ZG PZN nie był pytany, nie było takiej potrzeby. No, a okręgi?

Z zapytanych czternastu dwa odpowiedziały, że nie wydają czasopism, oraz jeden, że nie wydaje czasopism i że na jego terenie nie działają żadne organizacje niewidomych. To wszystko. 11 okręgów nie udzieliło informacji. Żaden z czternastu okręgów nie podał adresów kół. I słusznie. Przecież dla wszystkich ustrojów dyktatorskich, totalnych największym zagrożeniem jest niezależna myśl, wolność słowa, informacja. Tak było w naszym kraju za PRL-u. Rozgłośnie: Wolna Europa, BBC, Głos Ameryki - to było samo draństwo, działali tam zdrajcy, sprzedawczyki, ostatnie szubrawce. Tak nadal jest w PZN. A ten mój protoplasta, tfu! Tfu! Szkoda słów. Miał nadzieję, że któryś z okręgów ułatwi mu docieranie ze swoim miesięcznikiem do działaczy kół. Toż musiałyby całkiem zgłupieć jego władze. Przecież teraz prezes, dyrektor i może jeszcze ze dwie osoby wiedzą wszystko i każdemu powiedzą to, o czym chcą, żeby wiedział. Kierują się przy tym słuszną zasadą, że im ludzie wiedzą mniej, tym lepiej, tym łatwiej nimi kierować, tym łatwiej twierdzić, że wszystko, co dobre - to on, a wszystko, co złe - to inni.

Teraz widzicie, jakie mam ciężkie życie. Jak tu cieszyć się urokami marca, jak wspominać dawne wyczyny i przyjemności? Brak zdrowego rozsądku mojego protoplasty spędza mi sen z oczu i nie pozwala się cieszyć ostatnimi latami mojego życia! Jednak koty, chociaż to zwierzęta i ponoć duszy nie mają, nie są aż tak niedorzeczne jak niektórzy ludzie.

Niedurny Stary Kocur

 

 

20. O co można się kłócić?

(luty 2010)

 

Tak się składało, że myszki łowiłem głównie na wyższych piętrach pezetenowskich obiektów, czyli tam, gdzie urzędowała władza. Obserwowałem prominentnych działaczy i muszę stwierdzić, że nie zawsze byłem zbudowany poglądami, postawami i postępowaniem wielu spośród nich. Jak na mój gust, zbyt często na ustach było dobro niewidomych, słabowidzących i Związku, a w sercu i w działaniu - własny interes. Na ogół jednak udawało mi się rozumieć, kto o co zabiega, do czego dąży i o co walczy (czytaj: o co się kłóci).

W pewnym momencie mojego długiego życia postanowiłem spróbować, jak smakują myszki w pokojach na parterze, czyli jednostce podstawowej PZN-u. Dawniej łowiłem je nawet w suterenach, ale pewnie już wiele z tego zapomniałem, a i sytuacja teraz jest inna. No więc zapolowałem. Myszy jak myszy - wszędzie takie same. O dziwo, ludzie również.

Nieraz zdarzyło mi się położyć na kaloryferze lub fotelu i obserwować. Raz, drugi, trzeci i dziesiąty byłem świadkiem awantur, kłótni, że aż się sufit podnosił w tym parterowym lokalu. I to nawet nie dziwiłoby mnie zbytnio, ale powody tych kłótni...

A to teczka z dokumentami została położona na drugiej półce zamiast na trzeciej, a to papier maszynowy włożony nie do tej szuflady, a to znowu ktoś podniósł słuchawkę, a powinna zrobić to osoba godniejsza, wyższa rangą. Awantura zawsze była niewspółmiernie ostra do jej przyczyny.

Były też poważniejsze konflikty - o to, że na wycieczkę powinien jechać Wojtek, a nie Kasia, albo że na liście kilkudziesięciu osób, którym przyznano paczki, nie zgadzały się dwa nazwiska. Ktoś je zmienił, dopisał, wykreślił. No, to rozumiem, ale po co się wściekle kłócić. Przecież można sprawę wyjaśnić.

Wreszcie usłyszałem, że po nowym roku nie będzie pieniędzy i skończą się kłótnie. Zaintrygowała mnie ta informacja. Cóż takiego jest w styczniu, że nie będzie wybuchów gniewu, awantur, zapanuje pokój? A na dokładkę to wszystko w związku z brakiem pieniędzy...

Zacząłem węszyć, dopytywać, zestawiać fakty, do niczego jednak nie mogłem dojść. To, że w styczniu wszystkim brakuje pieniędzy, wiedziałem od zawsze, ale wiedziałem też, że brak pieniędzy wywołuje raczej zdenerwowanie i zły humor, a tu...

W końcu w osłupienie wprawiła mnie awantura o zakup paczek na święta Bożego Narodzenia dla członków koła. Wszystko się zgadzało. Produkty zostały kupione taniej, bo w sklepie wielkopowierzchniowym, i takie, jakie miały być. "Ki diabeł?" - pomyślałem. Wziąłem na spytki w ciemnym kącie jedną z osób, która bardzo aktywnie uczestniczyła w tej kłótni:

- Powiedz, psia twoja w tę i nazad, o co tu chodzi, bo zgłupieję do reszty i nic nie pojmę.

- A bo on z żoną poszedł na te zakupy.

"Cholera kolorowa!" - pomyślałem. - No to co, że z żoną? Tak było łatwiej. Przecież on słabowidzi.

- To nie mógł mnie poprosić? - odpowiedziała zapytana. - Wszystko musi sam?

- Dobrze, ale co w tym złego? Co on zyskał, a ty straciłaś?

- Jak to co? Przecież tam dają punkty za zakupy, a za te punkty można dostać dodatkowy towar. On kupował na swoją kartę klienta, a od tak dużych zakupów to pewnie ze trzydzieści albo i czterdzieści złotych zarobił i miał na święta.

No tak, święta świętami, a pieniądze pieniędzmi. Ale przynajmniej teraz wiem, o co te kłótnie. Wiem też, dlaczego w styczniu wszystko się uspokoi. Nie będzie pieniędzy, nie będzie żadnych paczek, żadnych zakupów i będzie spokój.

Okazuje się, że trzeba tak działać na rzecz niewidomych, żeby coś z tego mieć, ale nie należy przy tym zapominać, że inni członkowie zarządu i komisji rewizyjnej - chociaż działają bezinteresownie - też chcą, żeby i im coś kapnęło. Bo jak nie, awantura murowana. Ale jak tu obdzielić wszystkich członków zarządu koła i wszystkich członków komisji rewizyjnej, kiedy ma się do dyspozycji 30 złotych? Lizaki kupić czy co, u wszystkich zapchlonych kundli!

Okazuje się, że dobrym powodem do kłótni może być zarówno wielce ważny wyjazd zagraniczny, obsadzenie funkcji kierownika turnusu niby rehabilitacyjnego, sposób rozwiązywania środowiskowych problemów, jak i parę złotych premii w supermarkecie. Ludzie są jednak tylko ludźmi i żaden kot nie zrozumie motywów ich postępowania. Jeden ze znajomych człowieków zwykł był mówić: "Każdy ma swoją cenę i każdego można kupić, a niektórzy są bardzo tani".

No tak, to cecha ludzka i nie na kocią głowę. Bo koty, wbrew temu, co o nich mówią, są prostolinijne. Jak chcą coś mieć, biorą to, jeżeli tylko mogą. Jeżeli trzeba, swoich racji dochodzą zębami i pazurami i nie udają, że chodzi im o dobro ogólne.

Ze słowami szacunku

Prostolinijny Stary Kocur

 

 

21. Podziw i hołd

(sierpień 2006)k

A dla kogóż ten hołd? Kogo tak podziwiam? To przecie jasne - podziwiam najwybitniejszych działaczy PZN-u i składam im hołd. Wyrażam też uznanie dla ich wielkiego rozumu oraz jestem głęboko wdzięczny za ich serce dla niewidomych i słabowidzących, za ich dbałość o środowiskowe interesy, za wielkoduszność, wspaniałomyślność, za dalekowzroczność i za wszystko, co w wielkim trudzie robią pro publico bono.

Nie wiecie, co wprawiło mnie w taki zachwyt? Zaraz Wam to dokumentnie wywiodę.

Na ostatnim Krajowym Zjeździe w marcu 2004 r. statutowa komisja zjazdowa błysnęła intelektem, a delegaci przejawili wszystkie wymienione cechy i jeszcze więcej. Podjęli wiele genialnych, kapitalnych, głęboko przemyślanych decyzji. Nie będę tu zanudzał Was szczegółami, ani nie kuszę się o wyczerpujące przedstawienie całej ich mądrości. Skupię się na jednej, ale za to jakże wspaniałej decyzji.

Otóż ci reprezentanci dziesiątek tysięcy, reprezentanci środowiska, ludzie mądrzy o otwartych umysłach i szerokich sercach do Statutu wprowadzili taki oto zapis:

"6. Nie wolno łączyć funkcji w różnych organach władzy na tym samym szczeblu ani członkostwa w zarządzie lub komisji rewizyjnej jakiegokolwiek szczebla z członkostwem w zarządach lub radach nadzorczych spółek, w których Związek posiada udziały".

Czy można bardziej dobitnie sprawę tę przedstawić? Czy można lepiej zadbać o interesy niewidomych i słabowidzących działaczy?

Głupie pytania! Oczywiście, że nie można. Gdyby było można, to szacowne gremium z pewnością by możliwość tę wykorzystało.

Pomyślmy tylko. Taki działacz, niezależnie gdzie pracuje, w kole, okręgu czy na szczytach władzy, w zarządzie czy komisji rewizyjnej męczy się i trudzi dla wspólnego dobra. Nie jest to łatwa praca, nie jest. To każdy wie i nie ma powodu, żeby się nad tym rozwodzić. Warto natomiast zauważyć, że delegaci na Krajowy Zjazd, w trosce o zdrowie, siły i dobre samopoczucie działaczy, postanowili nie dopuścić, co by może komuś przyszło do głowy, powierzać im funkcje w spółkach PZN-u. To byłoby dla nich zbyt obciążające.

Prezydium ZG postanowiło naśladować tę genialną troskę o psychiczne i fizyczne siły, już nie tylko działaczy, lecz szeregowych członków. I na tym polega ich niebywała mądrość, wielkoduszność i dalekowzroczność. Nie jest czymś wyjątkowym troska o interesy utytułowanych działaczy. To przychodzi łatwo. Co innego dbać o zwykłych ludzi. No i Prezydium stanęło na wysokości zadania. Postanowiło maksymalnie ograniczyć udział w radach nadzorczych zwykłych niewidomych i słabowidzących. Uznano, że jeżeli w takiej radzie będzie jeden niewidomy, pozostali członkowie rady wykonają za niego robotę, a on nie będzie musiał zbytnio się trudzić. Jak postanowiono, tak i zrobiono. Na trzynastu członków rad nadzorczych, powołanych przez to szacowne grono, tylko sześć osób jest niewidomymi bądź słabowidzącymi. Reszta pochodzi spoza środowiska.

Dodać należy, że Prezydium ZG PZN XIII kadencji, na okres od połowy 2002 r. do połowy 2004 r., powołało również trzynastu członków rad nadzorczych. Z liczby tej tylko dwie osoby były nadzwyczajnymi członkami Związku, a jedenaście osobami niewidomymi bądź słabowidzącymi. Dodać należy, że wówczas przewodniczącymi wszystkich rad byli niewidomi lub słabowidzący, a spółki w każdym roku odprowadzały do budżetu Związku kilkaset tysięcy złotych. Teraz tylko dwiema radami kierują osoby z uszkodzonym wzrokiem. I co? Będą większe zyski?

Ciekawostką jest, że Spółka Zakład Produkcyjno-Handlowy Związku Niewidomych w Kielcach zajęła pierwsze miejsce w województwie świętokrzyskim w konkursie "Wielka Mała Firma". Spółką tą kierował ociemniały prezes, a nadzorowała rada składająca się z osób niewidomych. I czego to dowodzi? To jasne. Biedaki tak się zmęczyli, że wszystkich członków rady nadzorczej trzeba było wymienić. Myślę, że błędem jest pozostawienie Zbigniewa Czerskiego na dotychczasowym stanowisku. Po diabła ma się tak mordować?

Myślę, że ten słuszny kierunek zostanie utrzymany i błędy naprawione przy następnym rozdaniu. Żaden niewidomy ani słabowidzący nie zostanie skazany na taką mordęgę. Niewidomych nie należy eksploatować, wykorzystywać i narażać na pokusy moralne. Tak, pokusy. Przecież funkcje w radach nadzorczych są płatne. A wiadomo, że całe zło świata bierze się z umiłowania mamony. Niewidomy, jeżeli dostałby 400 złotych miesięcznie - kto wie, jakby to na niego wpłynęło. Może by się rozpił? Lepiej nie stawiać go przed takimi pokusami.

Powiecie może, że niewidomi mogą być ministrami, naukowcami, wysokiej klasy specjalistami i artystami? Oczywiście, że mogą, ale przecież nie wszędzie. Ci podli widzący mogą wymagać od niewidomych Bóg wie czego, nawet pracy, kwalifikacji i odpowiedzialności. Ale do pioruna! Władze PZN-u nie są takie. One dbają o niewidomych i słabowidzących.

Jeżeli jednak ktoś z niewidomych lub słabowidzących nie wie, kto jest jego dobrodziejem, powiem mu po cichu - po cichu, bo te szlachetne osoby są bardzo skromne i nie życzą sobie wysławiania ich szlachetności.

A oto lista członków Prezydium ZG PZN, wspaniałych dobrodziejów osób niewidomych i słabowidzących:

Zenon Bryja, Elżbieta Cieślak, Małgorzata Pacholec, Stanisław Tomaś, Jerzy Widera i Anna Woźniak-Szymańska.

Aj! Aj! To tylko układ alfabetyczny! Tu nie ma żadnej aluzji do biblijnej zasady, że pierwsi będą ostatnimi.

Jestem Starym Kocurem. Obawiam się, że może już nieprawidłowo rozumuję. A i do informacji nie mam dostępu. Jak tylko pokażę się blisko siedziby związkowych władz, zaraz zamykają się wszystkie drzwi i usta.

Z tych to przyczyn może czegoś nie pojąłem jak należy, czegoś nie zauważyłem, coś przeinaczyłem. Mogło się tak zdarzyć. Dlatego uniżenie proszę o sprostowanie moich błędów w tej kwestii. Bo może to wcale nie z troski o niewidomych zapadły takie decyzje? Może niewidomi i słabowidzący nie nadają się do tak poważnych zadań? Może wszyscy dotychczasowi członkowie rad nadzorczych się nie sprawdzili? Może okazali się diabła wartymi nieudacznikami? Bo tylko jedna osoba z poprzednich składów została ponownie powołana.

Jeżeli tak jest, proszę mnie pouczyć, uświadomić, poinformować. Wyjaśnienia te w całości, co do słowa, opublikuję w naszym miesięczniku. A gdybym nie mógł tego zrobić, gdyby redakcja "BIT-u", jego kolegium redakcyjne lub Zarząd "Traktu" się na to nie zgodziły, podam się do dymisji i pójdę na kocią emeryturę.

Z wielkim podziwem, atencją i miłością dla dobroczyńców osób niewidomych i słabowidzących

 Stary Kocur

 

 

 22. Wielka radość i duma

((wrzesień 2006)

 

Drodzy moi! Uwierzyłem w siebie. Jestem mądry, przewidujący i doskonale rozumiem potrzeby oraz możliwości niewidomych i słabowidzących. I niech się wypcha koleś, który radził mi iść na kocią emeryturę. Gdzie on drugiego takiego znajdzie? Mądrala jeden!

Pewnie chcecie wiedzieć, co wywołało tę radość i tę dumę? Podzielę się z Wami triumfem mojej mądrości, wiedzy i przenikliwości.

W sierpniowym numerze "BIT-u"z 2006 r. wychwalałem sześcioro dobrodziejów osób niewidomych i słabowidzących za ich wielką troskę o członków PZN-u. Pisałem, że delegaci na Krajowy Zjazd błysnęli intelektem i wykazali wielką dbałość o niewidomych działaczy. W trosce o ich zdrowie psychiczne i fizyczne, a także o ich morale, zakazali im pełnić funkcję w radach spółek, w których PZN ma udziały. Dobrze zrobili, dlatego ich chwaliłem.

Prezydium ZG PZN poszło jeszcze dalej w niezwykłej swej dobroci i niewielu niewidomych powołało do rad nadzorczych. Niestety, jeszcze kilku skazało na tak wielką mordęgę. I tu dochodzimy do przedmiotu mojej dumy z własnej przenikliwości.

Wyraziłem przekonanie, że błąd ten zostanie naprawiony przy następnym rozdaniu, że żaden niewidomy nie będzie skazany na tak ciężką pracę i branie za nią 400 zł miesięcznie.

No i nie trzeba było długo czekać. Jeszcze mój felieton nie został opublikowany, a już w sprawę wdał się przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej Pan Jan Sideł.

Otóż Pan przewodniczący zaproponował zmiany do Statutu Polskiego Związku Niewidomych. Doszedł do takich samych wniosków, jak wcześniej delegaci na Krajowy Zjazd i członkowie Prezydium ZG PZN oraz moja skromna kocia osoba. Zaproponował statutowe zwolnienie z trudu życia związkowego niektórych niewidomych i słabowidzących.

Podaję dotychczasowy zapis statutowy i propozycję panasidłową.

Statut - "Nie wolno łączyć funkcji przewodniczącego i wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego lub zarządu okręgu z zatrudnieniem na stanowisku odpowiednio dyrektora Związku lub dyrektora okręgu".

 J.S. - "Proponuję rozważyć możliwość wprowadzenia urzędujących przewodniczących".

 Kocur - P. przewodniczący GKR proponuje, żeby przewodniczących zatrudniać na etatach. Propozycja ta idzie pod prąd ostatnim tendencjom, ale dotyczy przewodniczących zarządów. Pan Jan nie mógł i nie chciał zrobić przykrości Pani prezes. A może to uczucie? Inaczej tego wytłumaczyć nie można, bo dalsze propozycje są już jednoznacznie wspaniałe.

 Statut - "Dyrektorem Związku może być wyłącznie zwyczajny członek Związku" i w innym paragrafie - "dyrektorem okręgu może być wyłącznie zwyczajny członek Związku".

J.S. - "Proponuję rozważyć, czy uzasadniony jest zapis, że dyrektorem może być wyłącznie zwyczajny lub nawet nadzwyczajny członek Związku".

 Kocur - Pewnie że nie musi, zwłaszcza zwyczajny. Zwyczajni członkowie to przecie niewidomi i słabowidzący. Po jakiego grzyba mają męczyć się na stanowisku dyrektora Związku czy dyrektora okręgu?

 Statut - "Zarząd Główny spośród zwyczajnych członków Związku wybiera sekretarza generalnego" i w innym paragrafie - "Zarząd okręgu spośród zwyczajnych członków Związku wybiera sekretarza zarządu okręgu".

J.S - "Rozważyć, czy sekretarzem generalnym może być tylko zwyczajny członek PZN" i dalej - "Rozważyć, czy sekretarzem okręgu musi być wyłącznie zwyczajny członek Związku".

 Kocur - Rozważyłem. Nie musi, a nawet nie powinien. Czy nie będzie mu łatwiej, jeżeli nie będzie miał zbędnych obowiązków? Przecież sekretarz generalny i sekretarze zarządów są członkami prezydiów, czyli pełnią odpowiedzialne funkcje. Jak od niewidomych lub od słabowidzących można wymagać coś podobnego? Twórcom obowiązującego statutu i statutów wcześniejszych chyba coś się we łbach poprzewracało.

Kochani Moi! Teraz chyba rozumiecie moją euforię? Przecie propozycje te złożył nie byle kto. Złożył je przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej. Wprawdzie zastrzegał się, że są one kontrowersyjne i proponuje tylko rozważenie, ale idzie w jedynie słusznym kierunku.

Jasiu! Szczęście Ty moje! Miodem mi serce posmarowałeś! Sześć batalionów myszy nie sprawiłoby mi większej radości. Żebym był młodszy, przeszedłbym na wiarę kochających inaczej i obdarzyłbym Cię prawdziwą miłością. Ale jestem Starym Kocurem. Dlatego mogę tylko ogłosić Cię siódmym dobrodziejem niewidomych i słabowidzących.

Niestety, jest i łyżeczka dziegciu w tej beczce miodu. Otóż wszystkim dotychczasowym dobrodziejom zabrakło wyobraźni. Przecie, jakby się krzynkę zastanowili, wprowadziliby do związkowego prawa i praktyki zakaz pełnienia przez niewidomych i słabowidzących jakichkolwiek funkcji oraz zakaz zatrudniania w Związku na jakimkolwiek stanowisku. Niewidomi i słabowidzący powinni być członkami podopiecznymi, którzy nie mają żadnych obowiązków. Poza tym wystarczy jeden zapis - "nie wolno". Statut stałby się o wiele krótszy.

Z nadzieją, że związkowe elity dojrzeją do takich decyzji

 Stary Kocur

 

 

 23. Marcowe rozkosze Starego Kocura

(marzec 2006))

 

Zimno, wiatr zacina, plucha. Ale przecie - co marzec, to marzec. Żaden miesiąc mu nie dorówna. Niech ludziska zachwycają się majem, babim latem czy oszronionymi drzewami. Dla mnie nie ma to jak marzec.

Ech, to już nie to, co było. Już nie dla Starego Kocura uganianie się po dachach. A szkoda. Tak czy owak, warto wyjść chociażby po to, żeby spotkać młode kotki, nacieszyć się ich urokiem i radością życia.

No i wyszedłem. A tu jakiś kundel - sierść najeżył i do mnie. A żeby cię... Patrzę, a tu drugi, trzeci i jeszcze więcej. Ruszyło na mnie chyba sześć takich sukensenów. Ale, co tam! Skoczyłem na drzewko i dawaj naigrawać się z tego towarzystwa. A że to mogą mnie pocałować, a to że tyle ich, ile się naszczekają.

Kundle jednak przystąpiły do oblężenia i nie były mi dłużne.

Jeden taki rudy, wyjątkowy paskudnik warcząc niemiłosiernie powiada: "A ty co, wyliniały Kocurze? Żadnego pożytku z ciebie nie ma. Potrafisz prychać, syczeć i zatruwać życie wybitnym postaciom z Familijnego Domu. I co komu to daje? Wstydziłbyś się zbereźniku!"

Odgryzłem się, że to niby idzie jego paniusia i zaraz smyczą po grzbiecie oberwie.

Na to burek jakiś: "Pogadaj sobie Stary Kocurze. I tak nic ci to nie da. Dla ciebie nawet smyczy żal. Wprowadzasz tylko ferment, jątrzysz i bruździsz. I co kto z tego ma?"

Ty przechero pofyrtana! Wykrzyknąłem. Staram się zmuszać ludzi do myślenia, do zastanowienia, do zajmowania stanowiska. Zwalczam bezmyślność i papuzi sposób zachowania na familijnych obradach.

Na co ta przechera: "No i kto tego chce? Komu to potrzebne i do czego?"

Pomyślałem, ma rację. Niewielu jest takich, którzy chcieliby czytać, analizować, prawdy dochodzić. Znacznie łatwiej władzy nadskakiwać, popierać, głosować tak, jak władza chce. Tak wygodniej i przyjemniej. Ale przecie nie przyznam racji takiej sobace zatraconej. Prychnąłem więc tylko i machnąłem łapą.

Czarne, spasione, błyszczące bydlę warknęło: "Dostałeś przebrzydły Kocurze po uszach na ostatnim familijnym zlocie aż kłaki się z ciebie posypały. No i teraz nie możesz się z tym pogodzić. Mścisz się na wybitnych działaczach".

Co można na taką głupotę powiedzieć. Przecie to bydlę nic nie rozumie, jeno powtarza oficjalną wersję motywów mego działania. Ale to nie tylko on. Wielu jest takich. Tak im wygodniej. Czują się lepsi, bo Stary Kocur okazał się podły, mściwy, zdolny do zniszczenia Familijnego Domu, byle zaspokoić żądzę rewanżu.

Tak myślałem, a czarne bydlę dodało: "Gdyby cię nie wychrzanili, dalej siedziałbyś wygodnie przy kominku albo na fotelu i czerpał profity. A że cię przepędzili - udajesz zatroskanego o dobro Familijnego Domu."

Wiadomo, ten czarnuch sam tego nie wymyślił. Powtarza po ludziach, którzy to niekiedy są gorsi od najbardziej złych psów. I jak tu komuś wytłumaczyć, że jest inaczej? Jeżeli ktoś już wie i to z całą pewnością wie, nie ma na to nijakiej rady. Zaprzeczanie jest dla niego dowodem winy. Wiadomo, że tylko winni się tłumaczą. Milczenie też jest dowodem winy. Milczy, bo nie ma nic do powiedzenia na swoją obronę. Ten czarnuch jeno powtarza takie bzdury. Ale przecież ludzie są ponoć istotami myślącymi... Oj, mam co do tego wątpliwości!

Łaciaty z naderwanym uchem wdał się w dysputę. "Ty Stary Kocurze!" Dlaczego to nie robiłeś tego wszystkiego wówczas, gdy zajmowałeś bardzo poczesne miejsce w Familijnym Domu? Teraz dopiero wiesz, co trzeba, a czego nie trzeba?"

No właśnie, ilu tak myśli. A co oni wiedzą na ten temat? Przecież nikt nigdzie nie publikował informacji o moich staraniach, o przeciwstawianiu się obłędnym inwestycjom, o domaganiu się postępowania zgodnego z poczuciem przyzwoitości. Nikt nie pisał, ja również nie, o sporach w łonie byłych władz, o obłędnych koncepcjach, uwarunkowaniach, o uniknięciu wielkich błędów itd. Nikt nie pisał, bo na takie tematy nie pisze się w familijnej prasie. Jeżeli jednak się nie pisze, bo to jest tabu, to skąd ludzie mogą wiedzieć, kto we władzach postępuje dobrze, a kto źle? Zmilczałem więc i tylko prychnąłem: "Uważaj, połatany szmatławcu, na kopniaki twego zapitego pana! Gotów Ci drugie ucho oberwać!"

Padały różne zarzuty. A to, że nie mogę się pogodzić z babskimi rządami, a to, że chcę się odgrywać, że jestem podły, że zmieniłem zdanie i nawołuję do rozbicia Familijnego Domu, chociaż wcześniej wzywałem do jedności. Zarzucały mi, że to niby dokumenty fałszowałem, że kłamię, że zatrudniałem znajomych i kuzynów, że się dosyć nachapałem i mógłbym już dać sobie spokój... Co który pysk otworzył, to sypnął oskarżeniem, pomówieniem, powtórzył plotkę albo opinię na mój temat najważniejszych osób. Nie muszę chyba dodawać, że opinie te nie były dla mnie pochlebne.

I tak obszczekiwała mnie ta sfora. To ci mam marzec... Pomyślałem jednak, że oblężenie to nie będzie trwało wiecznie. I miałem rację. Kundle zaczęły się nudzić i odchodzić. Kiedy łaciata łachmyta, odszedł jako ostatni, zeskoczyłem z drzewka i poszedłem szukać kociaków.

Nasłuchałem się "prawdy" o sobie tyle, że mogło wszystkiego się odechcieć. Ale nie doczekanie wasze! Nie zrezygnuję z moich planów.

Myślałem jednak, mają kundle rację. Niewielu potrzebne moje rozważania, wyzłośliwiania się, wskazywania, zwracania uwagi, podpowiadania. To wszystko psu na buty. Liczą się własne interesy, a najczęściej, śmiesznie malutkie interesiki. Przecież od takiego wojewódzkiego księcia nie można wymagać zaangażowanego działania. A nuż naraziłby się komuś i księstwo utracił. Nie można wymagać, żeby pan dyrektor przeciwstawiał się władzy, przecież od niej pieniądze bierze. Szlachetka kołowa, albo raczej jego miłość, też wiele nie może. Bo przecie ma nad sobą księcia i jego wasali. A o luminarzach ze szczytu władzy to nawet wspominać nie warto. I tak, prawie wszyscy, których powinno być stać na samodzielne myślenie, są uwikłani, uzależnieni, podporządkowani. I niestety, w mniejszym lub większym stopniu, zawsze tak było.

Ot, żeby te cholerne kundle na podobne tematy chciały szczekać! Ale gdzie tam. One też o własnej misce myśleć muszą.

No i wychodzi na to, że ja, Stary Kocur, muszę szczekać zamiast mruczeć.

Ale na koniec miałknę: kłaniam się Państwu!

 Stary Kocur

 

 

24. Okno na świat

(luty 2014)

 

Słuchałem radia, a jak się słucha, to się i usłyszy. Usłyszałem, że media dla polityka są oknem na świat i to politycy głoszą takie bzdury. Pomyślałem, jak by to okno wyglądało w Polskim Związku Niewidomych. A jak pomyślałem - o mało nie pękłem ze śmiechu. Okno, też coś...

Oknem można wyglądać na szeroki świat i oknem można zajrzeć z szerokiego świata do lokalu, w którym przebywa polityk. Wyobraźmy sobie takiego pezetenowskiego polityka. Po jakiego diabła ma on wyglądać na świat? Przecież i bez tego wszystko wie doskonale, a to, czego nie wie, wcale wiedzieć nie chce. Po jakiego dorsza np. ma oglądać przez to okno tysiące niewidomych, którzy uciekli z PZN-u i tysiące, które jeszcze uciekną? Toż by był głupi, żeby to oglądać i może jeszcze tym się przejmować. A niech sobie idą! Mniej ludzi, mniej kłopotów!

A może uważacie, że powinien oglądać tych członków Związku, którzy twierdzą, że PZN nic im nie daje? No i niby po co ma na nich patrzyć? Podobnie z kłopotami w dziesiątkach kół PZN, z niektórymi okręgami, z utraconymi Wydawnictwami (dawniej ZNiW) i Biblioteką.

Lepiej nie wyglądać, nie patrzyć i nie psuć sobie humoru.

Nie inaczej wygląda sprawa zaglądania do lokali, w których urzędują pezetenowscy dygnitarze. Przecież w PZN-ie wszystko, ale to dokładnie wszystko, objęte jest tajemnicą. Członkowie nie powinni nic wiedzieć i nic nie wiedzą. Tak właśnie jest dla nich najlepiej i dla władców PZN-u tak jest najlepiej. A przecież nie może być lepiej niż najlepiej. Nie ma więc potrzeby zaglądania do tych lokali, ani z nich wyglądania.

Z tej to przyczyny to medialne okno w PZN-ie jest na głucho zabite dechami o grubości dwóch cali.

Usłyszałem też, że rząd powinien być jak dobrze wymyta szyba - niewidoczny. Prawda, tak być powinno i w PZN-ie tak właśnie jest. Członkowie nie widzą swojego zarządu, nie chcą go widzieć i widok ten nie jest do niczego im potrzebny. Poza tym są to osoby niewidome i słabowidzące. Niewidomi nie widzą, bo nie mogą widzieć przez te dwucalowe deski, a także z tej racji, że są niewidomi. Słabowidzący, jak sama nazwa wskazuje, słabowidzą nawet przez okulary, a co dopiero przez dwucalowe dechy.

Dzięki tym dechom władze PZN-u są całkowicie niewidoczne, a niewidomi i słabowidzący żyją w błogiej nieświadomości i jest im z tym bardzo dobrze. Ich władze natomiast żyją w świadomości swojej wszechmocy, wszechzadowolenia, wszechpoczucia znaczenia, chwały, prestiżu, splendoru, w którym się pławią. A splendor ten daje im chybotliwe, blade światło "Pochodni". A że w takim świetle niewiele widać, nic im humoru nie psuje. I tak to wygląda w PZN-ie to medialne okno i ta przejrzystość dobrze wymytej szyby.

Zamyśliłem się nad tymi problemami. Ponieważ jestem stary, zmęczyłem się tym dumaniem i zasnąłem. No i wtedy się zaczęło.

Przyśniła mi się Monika Olejnik. Może nie wiecie, ale jest to wielce zażarta dziennikarka. Jak kogoś chwyci w swoje rączęta, to biedaczysko jak piskorz wije się, żeby wykręcić się od niewygodnych odpowiedzi na dociekliwe pytania. Pani redaktor jest zawsze przygotowana, ma wybrane cytaty, potrafi przypomnieć wypowiedzi nieboraka sprzed kilkunastu lat. Aż się dziwię, że durni politycy chcą z nią rozmawiać. Jestem kotem, więc los ludzi w ogólności, a polityków w szczególności, jest mi obojętny, ale jak to słucham, litość mnie ogarnia nad tymi politykami i szczerze im współczuję.

Otóż przyśniło się mi, że pani redaktor Monika Olejnik w "Kropce nad i" dorwała, no powiedzmy wielce szanowną, zasłużoną i ważną Osobę z Polskiego Związku Niewidomych.

Zaczęło się niewinnie. Pani redaktor zapytała, jakie problemy musi rozwiązywać ZG PZN. Szacowna Osoba odpowiedziała, że żadne, że w PZN-ie nie ma problemów.

Na to, ta wścibska baba Olejnik - jak to nie ma? Cała Polska ma problemy, a Wasz Związek nie ma?

Szacowna Osoba na to - my też mamy problemy, ale ich rozwiązanie nie zależy od nas, więc nie musimy się kłopotać.

A od kogo zależy rozwiązanie tych problemów?

Oczywiście, że od Rządu, od Parlamentu, od Prezydenta, od PFRON-u, od...

Ta paskudna baba - to od Waszego Zarządu nic nie zależy?

No, nie. Bo i co my możemy? Przecież jesteśmy niewidomi.

Nie macie problemów, ale sukcesy pewnie macie?

Oczywiście, że mamy.

A jakie?

Uznają nas w całej Europie i na świecie, piastuję odpowiedzialne funkcje w naszym Związku i nie tylko.

Wiem, że Szacowna Osoba tu i tam działa, że stoi na czele, że się z Szacowną Osobą liczą. Ale co niewidomi z tego mają?

Jak to co? Są członkami największej, najstarszej, najsilniejszej organizacji niewidomych w Polsce.

I to im powinno wystarczyć?

Oczywiście, że to najważniejsze.

To dlaczego tysiącami oddają legitymacje?

Bo są ciemni i nie rozumieją, gdzie leży ich dobro.

Rozumiem, ale jeżeli tak jest, trzeba ich uświadamiać, informować, przekonywać, pomagać.

I to robimy.

W jaki sposób? Przecież nie macie dziennikarzy, prasy z prawdziwego zdarzenia, radia ani telewizji.

Jak to nie mamy? A "Pochodnia" to niby co? A "Biuletyn Informacyjny Pochodni" to niby co?

Przeglądałam te czasopisma. Niewiele w nich takich informacji, które interesują zwykłych ludzi, a już trudnych spraw to z pewnością te Wasze media nie poruszają.

I słusznie. Niewidomi i tak mają ciężkie życie. Po co więc im trudne problemy, trudne sprawy? Czy trudności nie mają dosyć w codziennym życiu?

No, ale jeżeli członkowie PZN-u nie mają informacji, nie są im przedstawiane różne poglądy, różne oceny, propozycje, stanowiska to nie mogą mieć wpływu na bieg spraw w Związku, na wybór jego władz, nie mogą sprawiedliwie ich oceniać.

Ależ mogą, mogą i to wcale dobrze. Na ostatnim Zjeździe bardzo dobrze mnie ocenili. Bez trudu kolejny raz mnie wybrali, czyli mają wpływ.

A jak wypadli Pani konkurenci?

Jacy konkurenci? Nie było żadnych. Przecież nie można konkurować ze sobą?

No tak, bez konkurencji łatwo się wygrywa. Ale czy u Was nie ma żadnej opozycji?

Ależ jest i to niemała. Przecież to ja stanowię dla siebie najsilniejszą opozycję. A jeżeli pani redaktor wydaje się, że łatwo jest ze sobą zwyciężać, to się Pani grubo myli.

Rozumiem, ale wróćmy jeszcze do tych Waszych problemów, których nie macie. Czy fakt zmniejszania się liczby członków PZN-u nie jest niepokojący? Przecież niewidomych i słabowidzących nie ubywa, a liczba członków się zmniejsza. Nawet ostatnio Pani mówiła, że jest ich milion i osiemset tysięcy.

Czy mam powtarzać, że ciemna masa nie wie, co dla niej jest dobre. Nie chcą, niech nie należą. Nam to nie szkodzi. Chociażby tylko jedna osoba, np. ja została w tym Związku, Związek będzie istniał, a jego władze będą cieszyły się mirem, powszechnym szacunkiem, uznaniem i dobrobytem.

Dobrze, ale co robicie dla niewidomych?

Ależ bardzo dużo?

Może trochę konkretów.

Proszę bardzo - wymieniam je tylko z nazwy:

- przemianowaliśmy biuro na Instytut Tyflologiczny,

- wymalowaliśmy piękny mural na frontowej ścianie gmachu w Warszawie przy Konwiktorskiej, a na tym muralu mnóstwo oczu, zawieszaliśmy brajlowskie tabliczki na ulicach Warszawy, które szybko znikały, takie były ładne, białe postacie z białymi laskami paradowały ciemną nocą, a ludzie zastanawiali się ki czort, czy to anioły, czy śmierci?

- odbywają się krajowe zjazdy, plenarne posiedzenia Zarządu Głównego i posiedzenia jego Prezydium,

- wydajemy "Pochodnię" i "BIP",

- mamy pięknie biura urządzone,

- mamy ośrodki rehabilitacyjno-wypoczynkowe, w których rehabilituje się wielu ludzi widzących, bo niewidomi są już zrehabilitowani.

Przepraszam, ale co z tego mają zwykli członkowie?

Proszę wybaczyć Pani Redaktor, ale to prymitywne pytanie, żeby nie powiedzieć, że prostackie. Ja mówię o sprawach ważnych i poważnych, a Pani o członkach.

Przepraszam. To może inaczej, a czy problemem nie jest upadek Wydawnictw Związku, przekazanie komuś tam Biblioteki Centralnej?

Oczywiście, że to nie problem, przeciwnie, to wielki sukces.

Jak to należy rozumieć?

Spółka Wydawnictwa Związku przynosiła straty, a więc pozbycie się jej jest czystym zyskiem. BC natomiast była powodem naszych zmartwień przez ostatnie kilkanaście lat, a teraz zmartwienia ma kto inny, nie my.

To jasne - powiedziała pani redaktor Monika Olejnik z przekąsem i dziwnym uśmieszkiem, ale przecież to nie wszystko. Walą się koła, walą się okręgi, czy to nie jest problem?

Oczywiście, że nie. Koła są częściami okręgów, a okręgi mają osobowość prawną. Niech więc martwią się sobą i swoimi kołami. Nam nic do tego. Mają, co chcieli.

Rozumiem. Proszę powiedzieć, jakie ZG PZN ma plany na przyszłość? Jak zamierza pomagać niewidomym?

Mamy zamiar ponownie kandydować i być wybierani. Mamy zamiar doceniać działaczy terenowych, bo to oni głosują, więc będziemy ich chwalić, wyróżniać, przeceniać, słowem podbijać im bębenek. Jak dotąd, nie będziemy od nich nic wymagać, a oni będą z zapałem na nas głosować. A jak komuś z nas się to znudzi, może do Sejmu wystartuje, może do Senatu, może do Europarlamentu...

A niewidomi?

A niewidomi będą z tego bardzo zadowoleni i dumni.

Przed laty Szacowna Osoba obiecała, że będzie pracowała bez wynagrodzenia, a bardzo szybko okazało się, że pobiera pensję i to w wysokości, która wcześniej nikomu nawet się nie śniła. Czy jest to w porządku?

Chociaż to był tylko sen, ale aż zębami zgrzytnąłem. Jak można zadawać takie pytania? A gdzie ochrona dóbr osobistych? Ale Szacowna Osoba poradziła sobie i z tak wrednym pytaniem.

Powiedziała po prostu.

A czy Pani Redaktor pracuje za darmo? A czy ja jestem gorsza? Przecież gdyby nie to wynagrodzenie, już dawno praca w PZN-ie by mi obrzydła. Poza tym wyciąga Pani tak stare moje wypowiedzi. Ja o nich nie pamiętam i nikt o nich nie pamięta, więc o co chodzi?

Może i prawda, że nie warto mieć zbyt dobrej pamięci. To jeszcze jedno pytanie - jakoś inaczej sprawy PZN-u wyglądają w "Wiedzy i w Myśli". Tam zawsze są problemy. Jak należy to oceniać?

A co to jest "Wiedza i Myśl"?

Jak to, nie wie Szacowna Osoba? Jest to miesięcznik wydawany i redagowany przez Stanisława Kotowskiego.

A to... No jasne... A to ci dopiero czasopismo! A to ci dopiero jest się czym przejmować... Psy szczekają, a karawana idzie dalej.

A może ta "Wiedza i Myśl" pisze trochę prawdy?

Nic z goła, żadnej prawdy tam nie ma. Nie ma też żadnej wiedzy ani myśli, ale wolno psu na Pana Boga szczekać.

Niestety, musimy kończyć. Mam nadzieję, że nie była to nasza ostatnia rozmowa.

Szacowna Osoba głośno - oczywiście, że nie. A w myślach - nie ma głupich. Raz można kogoś nabrać, ale to stanowczo wystarczy.

Obudziłem się i pomyślałem, ależ z tej Moniki paskudna baba. Tak gnębiła Wielce Szacowną Osobę z PZN-u, że aż mi jej żal było. Szczerze jej współczułem. Ucieszyłem się więc, kiedy sobie uświadomiłem, że to jeno sen był. Pomyślałem, że przecież żaden dziennikarz, nawet Monika Olejnik, nie zadawałby tak niedelikatnych pytań osobie niewidomej. Przecież NIK, kontrolerzy, policja i prokuratorzy z pobłażaniem traktują niewidomych. Dziennikarze nie mogą być od nich gorsi.

Współczujący Stary Kocur

 

 

25. Podsłuchy, taśmy, nagrania

(sierpień 2014)

 

Nasłuchałem się po uszy o podsłuchach, o pięknej polszczyźnie, o wysokiej kulturze osobistej niektórych polityków, a nawet o tym, czy należy mówić o aferze taśmowej, czy podsłuchowej, bo przecie taśm się już nie używa.

Nie wnikam w takie detale, bo na co to i komu? Postanowiłem natomiast podsłuchać i nagrać dwóch środowiskowych dygnitarzy. Napotkałem jednak dwie przeszkody, ale jakże ważkie.

Po pierwsze niestety, odziedziczyłem po moim protoplaście wspaniały słuch, bo jestem niewidomy, więc według mądrych muszę mieć cudowny ten zmysł. A że głosów Józefa Oleksego i prof. Senyszyn nie odróżniam od głosu licealistki Marysi, to już inna sprawa. Piszę o tym, bo te cudowne uzdolnienia uniemożliwiłyby mi rozpoznanie dyskutujących dygnitarzy.

Po drugie nie mam nijakich możliwości technicznych i organizacyjnych ani żadnych innych, żeby tego dokonać. Postanowiłem więc wyimaginować sobie tę rozmowę na podstawie znajomości niektórych działaczy i ich języka. Ta wyimaginowana i podsłuchana rozmowa wyglądała wcale niegorzej, niż te nagrane przez "Wprost". Poczytajcie.

Występują: działacz bardzo doświadczony - D1 i taki, co to jeszcze się kryguje - D2.

 

D1 - Co zjesz?

D2 - Nieważne, byle bez kości i bez ości.

d1 - Dobrze, tatar nie ma nic z tego, będzie na przystawkę. Potem schaboszczaki i po setce. Następnie lody, kawa i koniaczek.

D2 - Wspaniale, ale lepiej od razu po dwie seteczki i po trzy koniaczki.

D1 - Ty k... masz łeb... No, to zamawiamy.

D2 - Martwi mnie k... ucieczka niewidomych z naszego stowarzyszenia.

D1 - Na cho... ci niewidomi? Przecież z nimi same kłopoty.

D2 - No, jest to stowarzyszenie niewidomych do k... nędzy!

D1 - No i bardzo dobrze! Władze i sponsorzy wiedzą, że niewidomych i to nam wystarczy.

D2 - Nie p... Nie wystarczy. Chciałbym wiedzieć, że dla kogoś pracuję.

D1 - Nie bądź hipokrytą! Na mózg Ci padło? Dla mnie i dla siebie pracujesz! I to jest słuszne!

D2 - Klawy jest ten tatar.

D1 - Tak.

D2 - Może by jednak zastanowić się, jak usprawnić naszą działalność. Chciałbym się czuć potrzebny.

D1 - A Ty znowu swoje! No nie! Całkowicie Ci szajba odbiła! Potrzebny? A to po jaką cholerę? Przecież i tak się z nami liczą, cenią nas i szanują!

D2 - Kto u cho...?

D1 - Ola, Jacek, Kasia, Marysia, Kinga, Wojtek, Teresa, Konrad, Kazio, Urszula. Mam dalej wymieniać?

D1 - Ależ to są sami działacze!

D1 - Napij się, bo chyba Ci mózg wysechł. Czego Ci jeszcze trzeba? Przecież od nich zależą nasze funkcje, a nie od tej ciemnej masy, którą się tak przejmujesz. Zamówimy jeszcze po setce przed koniaczkiem.

D2 - To zawsze można.

D1 - No, to siup!

D2 - Za nasze...

D1 - P... całą resztę!

D2 - Masz rację. Nie ma potrzeby d... truć. Nie było nas, był las...

D1 - K... zaczynasz mądrze mówić.

 

Niestety, po tych trzech setkach wypitych bardzo zgrabnie i z apetytem zaczęli tak mądrze mówić, że nie mogę ich słów przytaczać. Były same na k, na p, na ch, na s, na d, na j, a padały tak gęsto, że słowa na inne litery nie mogły przebić się do moich aparatów podsłuchowych. A może ich wcale nie używali, tylko te sprośne. Postanowiłem więc na tym zakończyć. Myślę, że sami wiecie, jak ta rozmowa wyglądała przy wódeczce i koniaczku. Wy też, jak sobie dacie w szyję, sprawnie posługujecie się łaciną.

Podsłuchujący Stary Kocur

 

 

26. Głupie sny

(wrzesień 2014)

 

Kochani moi. Pisałem kiedyś o bezsensownym śnie, jaki to mnie nawiedził, a w nim red. Monika Olejnik prowadziła rozmowę z szacowną Osobą ze środowiska. Sami widzieliście, że coś takiego nie mogłoby się wydarzyć na jawie, ale we śnie...

Myślałem, że to koniec z takimi głupotami, ale okazało się, że nie ma żadnego końca. Widocznie starość mnie gnębi i zsyła mi majaki senne. Nie ma co się dziwić, w moim wieku i te wysokie temperatury - tylko się zdrzemnąć.

Pomyślcie tylko, że znowu śnili mi się wybitni działacze środowiska niewidomych. Może i nie byłoby w tym nic dziwnego, żeby zachowywali się jak zwykle godnie, z poczuciem własnej ważności i wartości. Tak jednak nie było.

Wyimaginujcie sobie, że ci działacze, zamiast upajać się własną chwałą, znaczeniem, dostojeństwem, bogactwem cnót wszelakich, deliberowali nad tym, co trzeba robić dla niewidomych i słabowidzących. To jednak pestka. Nieraz siedziałem pod stołem i słuchałem pomysłów, propozycji, wniosków, postulatów i innych dezyderatów, jak uszczęśliwiać nieboraków. To nawet rozumiałem, bo ich nic to nie kosztowało. Zawsze wiedzieli, co i jak należy robić, a także, kto to ma zrobić. Nigdy nie było tak, że wielki działacz mówił zrobię, zajmę się tym, zorganizuję, napiszę wystąpienie, zamówię wizytę u takich czy innych władz. Oni zawsze byli od wnioskowania, wymagania, żądania, a pracownicy byli od roboty. I to było słuszne, sprawiedliwe, zwyczajne, takie jakie być powinno. A tu proszę, co też mi się wyśniło...

Wielcy, wspaniali, wytrawni działacze mówili, że zrobią, podejmą się tego i owego, wykonają, bo oni rozumieją potrzeby niewidomych i słabowidzących. Niczego od nikogo nie żądali, nie domagali się, nie postulowali, jeno twierdzili, że biorą się do roboty, zakasują rękawy i do dzieła.

Widzieliście coś takiego? Ja nie, nigdy, nigdzie, od nikogo nie słyszałem. Aż się wzdrygnąłem i się obudziłem. Pomyślałem z ulgą, to tylko sen. Świat nie stanął na głowie, wszystko jest na swoim miejscu i żaden majestat nie został naruszony. Jednak życie jest piękne, a sny bywają fantastyczne i idiotyczne.

Przebudzony Stary Kocur

 

 

27. Jak się chwalić?

(listopad 2008)

 

A to jest dopiero sztuka! Wielu potrafi zrobić coś pożytecznego, dobrego, a czasami nawet wielkiego. Nie wszyscy jednak potrafią to należycie sprzedać. Zwykłe przechwalanie się nie wystarczy. A po grzyba coś robić, o czym mało kto wie albo, co gorsze, inni sobie zasługę przypiszą? Do kitu taka robota.

Są jednak osoby, które opanowały sztukę chwalenia się i własnego ogona w stopniu wysoce zadowalającym. Są takie osoby, które nawet, jeżeli nic dobrego nie zrobią, sprawiają wrażenie, że tylko dzięki nim świat się kręci. I tak właśnie trzeba. Ale żeby w środowisku niewidomych i słabowidzących sztuka ta mogła jeszcze piękniej rozkwitać, opiszę Wam poczynania niewidomego arcymistrza w tej dziedzinie i zaproponuję matematyczną metodę samochwalstwa. Nie jest to, niestety, mój wynalazek. Imć Onufry Zagłoba metodę tę zastosował do innych celów w rozmowie z tym bezecnym zdrajcą Januszem Radziwiłłem. Ale ja ją udoskonalam i zalecam jako skuteczną przy osiąganiu wspaniałych efektów w samochwalstwie.

Znałem działacza, który stosował wielopiętrową metodę samochwalstwa. Działacz ten miał też wspaniałe osiągnięcia i miał czym się chwalić. Samochwalstwo było taką jego słabostką. Gorzej jest, jeżeli samochwalstwo stanowi czyjąś główną albo nawet jedyną działalność.

A oto piętra tej samochwalczej działalności.

1) Powstaje niesprecyzowana myśl jakiegoś przedsięwzięcia, np. budowy budek pod grzybami dla niewidomych krasnoludków. Nasz działacz radzi się, czy to jest dobry pomysł. Twierdzi, że pracuje nad jego doprecyzowaniem i chce go realizować. Prosi jednak, żeby nikomu o tym nie mówić. "Bo wiesz Kocurku - ludzie są tacy zazdrośni. Gotowi wszystko popsuć, przeszkodzić, utrudnić". I tak do wielu osób.

2) Czas biegnie, prace nie ruszyły, ale to nic takiego. Nasz działacz mówi: "Kocurku! Widzisz jacy są ludzie. Powiedziałem panu X o moich zamiarach, prosiłem, żeby nikomu nie mówił, a on powiedział panu Y". W tym etapie realizował nasz działacz aż trzy cele:

a) przypominał o swoim projekcie,

b) pokazywał, jaki kiepski jest pan X,

c) zwracał uwagę na znaczenie dyskrecji i na to, że on jest dyskretny.

3) Projekt został doprecyzowany i zaczynają się starania o rozpoczęcie budowy budek pod grzybami. Działacz mówi: "No, zaczęliśmy budowę, a jak rozpoczęliśmy to i zakończymy". Dalej opowiada o szczegółach przedsięwzięcia.

4) Jak pamiętamy z trzeciego etapu, pomysł został doprecyzowany, ale budowa się nie zaczęła. Trzeba załatwić mnóstwo formalności, no i zdobyć pieniądze. Nasz działacz się tym nie peszy. Mówi: "Kocurku! Widzisz, za wcześnie zaczęli o tym mówić i znaleźli się tacy, którzy ryją. Przez ich zawiść wyłoniły się trudności, ale je przezwyciężymy". I dalej przez kwadrans o tych trudnościach.

Teraz również realizuje trzy cele:

a) my, czytaj: "ja", się staramy, robimy, co możemy, bo nam na sercu leży dobro niewidomych,

b) jest o czym mówić, sprawa żyje, jest czym się chwalić,

c) pan X i jemu podobni są niegodziwcami, ich gadulstwo uruchomiło zawiść jeszcze większych podleców od nich samych.

5) Budowa ruszyła, wiadomo - są trudności, jest więc o czym mówić.

6) Etap piąty trzeba wzbogacić, żeby nie był nudny. "Kocurku! Podziękuj na zebraniu władzom, sponsorom i wszystkim, którzy nam, czytaj: "mnie", pomagają. Ludzie tak lubią pochwały, a mnie nie wypada o tym mówić".

7) Budowa dobiega końca, rozpoczynają się przygotowania do uroczystego otwarcia wybudowanych budek. No, teraz to dopiero jest o czym mówić, pokazywać zdjęcia, cytować wypowiedzi niewidomych krasnoludków, które się tak cieszą, że aż płaczą z radości itd., itp. Udało się nam, czytaj: "mnie", hura!

8) Budki zostały oddane, ale okazuje się, że są usterki, niedoróbki. I dobrze, że są, bo znowu można o nich mówić, przypominać trud włożony w tę budowę, jej znaczenie dla niewidomych krasnoludków etc., etc.

9) Są różne uroczystości, święta niewidomych, rozpoczęcie roku, spotkania, zjazdy - jest czas podsumowań, wspomnień, przypomnienia dokonań. Jest okazja do mówienia o budkach, o szczęśliwych krasnoludkach, o trudnościach i radości z ich pokonania.

Czy potrafilibyście wymyśleć aż dziewięć etapów samochwalstwa? Ja nie. Ale metoda ta nie należy do najłatwiejszych. Wymaga systematyczności, pomysłowości, czuwania, żeby nie przegapić okazji. Lepiej stosować więc metodę łatwiejszą, prostszą, a zarazem skuteczną metodę matematyczną.

Jak wiadomo, w matematyce mamy cztery podstawowe działania. Są to: dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzielenie. Zastosujmy więc je do naszych potrzeb.

 

Dodawanie

 

Należy dodawać:

a) sobie sukcesów,

b) przeciwnikom błędów.

Jest to łatwe. Każdy potrafi stosować w praktyce dodawanie. Dorzucę tylko, że to dodawanie może dotyczyć liczby sukcesów i błędów oraz ich wielkości. Powiększamy więc liczbę i wielkość naszych sukcesów oraz liczbę i wielkość błędów, zaniedbań, nieprawidłowości i innych niegodziwości naszych przeciwników.

 

Odejmowanie

 

Tu postępujemy odwrotnie niż z dodawaniem - odejmujemy sobie błędów, a naszym przeciwnikom odejmujemy sukcesów, pomniejszamy nasze błędy i sukcesy naszych przeciwników. Proste?

 

Mnożenie

 

Obowiązuje taka sama zasada, jak poprzednio, z tym że jej rezultaty są większe.

Własne sukcesy mnożymy przez pięć, przez osiem, przez dziesięć. Tak samo czynimy z błędami naszych przeciwników. Proste i skuteczne.

 

Dzielenie

 

Jak wiadomo, dzielenie jest odwrotnością mnożenia. Postępujemy więc odwrotnie - dzielimy własne błędy przez pięć albo przez dziewięć. Tak samo należy czynić z sukcesami naszych przeciwników. Własnymi błędami i odpowiedzialnością za nie możemy obdzielić dowolną liczbę osób, a sukcesy naszych przeciwników możemy podzielić przez dowolną liczbę. Wprawdzie tylko sukces ma wielu ojców, a porażka jest zawsze sierotą, ale przecież nasze działania matematyczne przyniosą rezultat. Nic nie ma tak pewnego, jak matematyka.

Jeżeli komuś mało czterech zadań, może podane wyżej zasady zastosować do potęgowania i pierwiastkowania. Efekt będzie większy.

Stary Kocur

 

 

28. Paskudna sprawa

(grudzień 2014)

 

Wkurzył mnie mój protoplasta niesamowicie. Oj, wkurzył, wkurzył!

Kiedy napisałem te słowa, uświadomiłem sobie, że kieruje mną seksizm. Co to znaczy wkurzył? Przecież jest równość płci! Wszystkich wszystko wkurza, będę więc inny, postępowy. Tak więc, nie wkurzył mnie, tylko wkogucił.

Tak, właśnie wkogucił mnie decyzją o zaprzestaniu wydawania "Wiedzy i Myśli". Dzięki temu miesięcznikowi mogłem spotykać się z Wami w każdym miesiącu i przekazywać Wam moje myśli. A teraz? Szkoda gadać... I jak tu się nie wkogucić.

Mój pryncypał znajdzie sobie coś pożytecznego do roboty, oj znajdzie, a raczej już znalazł. Pisze o tym w artykule "WiM" podsumowanie pozycja 6.5. A ja? Kto i gdzie zechce publikować moje felietony? Nie znajdzie się żaden redaktor żadnego środowiskowego czasopisma, który się na to odważy.

Zacząłem rozważać swoją przyszłość i nie zobaczyłem w niej nijakiej jaśniejszej plamki - ciemność, głęboka ciemność i nic więcej. Nie znalazłem najmniejszej podstawy do nadziei. Pomyślałem "kaput Stary Kocur". Uświadomiłem sobie, że jestem zupełnie bezsilny, że nic zrobić nie mogę, że koniec ze mną. A jak ktoś czuje się bezsilny, nie widzi dla siebie żadnej przyszłości, ucieka w marzenia, które są bardzo miłe, ale całkowicie nieproduktywne. Wielu niewidomych szuka ukojenia w marzycielstwie i nie podejmuje wysiłku, zmierzającego do pokonania trudności. Marzenia zaczynają zastępować im rzeczywistość, zaczynają im wystarczać. Dlaczego ja nie miałbym marzyć?

A więc zacząłem marzyć, ale o czym można marzyć w moim wieku? Spróbowałem tak i siak i nic z tego nie wychodziło. Aż w końcu moje marzenia zaczęły krążyć wokół mojego pogrzebu. Wreszcie zacząłem marzyć o pięknym pogrzebie.

W marzeniach nieśli mnie pod brzozę w pięknej, dobrze wymoszczonej skrzynce. W kondukcie szły rzesze środowiskowych działaczy, którzy przyznawali mi pośmiertnie rację. Szeptali między sobą, że byłem wielki, genialny, że wszystkie moje negatywne oceny ich postaw i działalności, były prawdziwe. Mówili, że miałem rację twierdząc, iż nie stać ich na wyprowadzenie PZN-u z kryzysu, ani na stworzenie czegoś równie wielkiego, jak ongiś był PZN. Przyznawali, że są zbyt leniwi, że wolą podporządkowywać się dwóm paniom, niż przeciwdziałać złu, że są gnuśni, mało wiedzą i nie chcą wiedzieć więcej. Wszystkim przy tym łzy spływały po policzkach i głosy się załamywały.

Całkowicie zaskoczyła mnie postawa pani sekretarz generalnej. Płakała ona jak bóbr i głosu z gardła wydobyć nie mogła. Taki żal ścisnął jej serce. Nie wiem, co myślała, bo oprócz łkania nic usłyszeć nie mogłem.

Pani prezes natomiast spisała się na medal. Wygłosiła rzewną i zarazem płomienną mowę pożegnalną. Pod niebiosy wynosiła moje zasługi w pracy publicystycznej. Twierdziła, że aż co setny działacz czytał moje felietony, a jeden na tysiąc się nimi przejmował. Uważała, że jest to naprawdę imponujące, bo przecież działacze nic prawie nie czytają na tematy dotyczące niewidomych i słabowidzących ani organizacji pozarządowych, które to ponoć działają na ich rzecz. Według pani prezes działaczy interesują tylko i wyłącznie opinie na ich temat, oczywiście, wyłącznie te pozytywne. A że ja o działaczach pisałem zawsze superpozytywnie, dlatego aż co setny czytał moje felietony. A że czasami przez pomyłkę napisałem coś mniej pozytywnego, to jeden na tysiąc brał to sobie do serca. Inni, oczywiście ci, którzy czytali, myśleli sobie, że moje negatywne oceny dotyczą tylko tych, których oni nie lubią, a nie ich.

Pani prezes mówiła długo, pięknie, wzruszającą. Zapowiedziała, że wystąpi do ZG PZN o przyznanie mi pośmiertnie członkostwa honorowego, o nazwanie sali kolumnowej w gmachu przy Konwiktorskiej 9 Salą Kolumnową imienia Starego Kocura, że będzie wnioskowała o przemianowanie "Pochodni" na "Myszkę" itp., itd.

Jak widzicie, rozmarzyłem się, rozrzewniłem, rozczuliłem nad sobą i uwierzyłem w te wszystkie piękne słówka. Niestety, były to tylko marzenia, a rzeczywistość okazała się brutalna, twarda, paskudna. Okazało się, że te rzesze działaczy, zamiast płakać, z ulgą odetchnęły. No, nareszcie, pomyśleli wspaniali działacze, teraz nikt nie będzie szargał naszego dobrego imienia i nie będzie szkodził Polskiemu Związkowi Niewidomych, który nie jest stowarzyszeniem niewidomych.

A całe prześwietne Prezydium Zarządu Głównego PZN i dwie panie - bardzo się ucieszyły, że nikt już nie będzie im zakłócał dobrego samopoczucia, nie będzie podważał ich zasług dla stopniowej likwidacji PZN-u, nie będzie kłuł w oczy całkowicie niewidomymi i ich potrzebami. Z tej radości wszyscy wypili po kilka głębszych znakomitego koniaczku, co dodatkowo pozwoliło im spojrzeć przez różowe okulary na przyszłość niewidomych czyli na własną przyszłość.

Ot, co innego marzenia, a co innego rzeczywistość.

A może nikt się nie martwił, ani się nie cieszył? A może to moja zarozumiałość? Oceńcie to sami, bo ja nie jestem bezstronny odnośnie własnej kociej osoby.

Wkogucony Stary Kocur

 

 

III. Czy Polski Związek Niewidomych nadal służy niewidomym i słabowidzącym?

 

 

29. Marcowe wróżby

(marzec 2008)

 

Najdłużej, najdłużej śpi elita, bo jej najpóźniej świta.

(Stanisław Jerzy Lec)

 

 Marzec to najpiękniejszy miesiąc. Pogoda wielce urozmaicona, młode kotki, dachy, różne przyjemności, lecz nie dla Starego Kocura takie rozkosze. Zajmę się więc czymś, co bardziej mi przystoi, czyli przewidywaniem przyszłości Familijnego Domu. A czas jest naprawdę sposobny ku temu. Przecie w kwietniu br. (2008) familijny kwiat zbierze się w stolicy z okazji wielgachnego święta - zakończenia starej kadencji i rozpoczęcia nowej. Warto więc postawić jakąś kabałę z tej to okazji. Dyć na niczyj rozsądek, zaangażowanie ani na nic podobnego, liczyć nie można. Więc we wróżbach trzeba szukać odpowiedzi na najważniejsze pytania nurtujące familiantów.

 

Z czego i jak wróżyć?

 

W przeszłości i obecnie stosowane były i są różne sposoby wróżenia i przy pomocy różnych różności. A to z lotu ptaków, a to z wnętrzności zwierząt, a to z kryształowej kuli, z gwiazd, z kart, z ręki i z czego jeszcze?

Jakby nie było, jestem kotem, a więc powinienem wróżyć z czegoś odpowiedniego dla kota. Doszedłem więc do wniosku, że najlepiej powróżyć z rozlanego mleka. Bo mleko, hmmm, ważny składnik kociego pożywienia, bo mleko się już wylało, no i mój protoplasta nad nim płakał.

A było to tak. Zachciało mu się dokonywać analiz i wyciągać wnioski. W 2003 r. napisał referat pt. "Rola Związku w nowej sytuacji prawno-ekonomicznej". A w dziele tym, w swej naiwności, pisał różne dziwne oceny i wnioski. Myślał nieborak, że coś takim pisaniem można wskórać. Ano i srogo się przeliczył.

Musicie wiedzieć, że wtedy objawy kryzysu nie były jeszcze tak widoczne. I wyobraźcie sobie, że jego oceny i wnioski w znacznej mierze potwierdził czas. Do końca 2006 r. Familijny Dom opuściło ponad 13 tysięcy familiantów. Obecnie jest tego pewnikiem 15 tysięcy albo więcej. Coraz częściej słychać narzekanie, twierdzenie, że nie warto być familiantem, bo się nic z tego nie ma. Nie warto więc składek płacić. A już szczególnie źle czują się całkowicie niewidomi. Uważają, że są dyskryminowani i opuszczają Familijny Dom. Kryzys jest wyraźny i będzie postępował. Żeby jednak to wiedzieć, konieczne są wróżby, bo analizom i opracowaniom mało kto wierzy.

I pomyśleć tylko, że ten mój mało rozgarnięty protoplasta, z tak durnym opracowaniem wystąpił na plenarnym posiedzeniu Komitetu Familijnego w czerwcu 2003 r. No i pewnie wiecie, czym się to skończyło. I macie rację. Dostał za swoje tak, jak na to zasłużył. Spotkał się niemal z powszechną krytyką. Bo i jak można pisać takie oto bzdury: "Albo Związek będzie potrzebny jego członkom, albo będzie dla nich nieatrakcyjny. Fakt ten musi być uwzględniany przy rozpatrywaniu roli naszej organizacji, jej celów, możliwości zaspokajania potrzeb osób z poważnymi dysfunkcjami wzroku itp."

"Dyskusję" nad opracowaniem rozpoczął członek Komitetu Centralnego Familijnego Domu - Tadeusz Malawski. Jest to bardzo ważne, gdyż mój protoplasta bardzo cenił i ceni Pana Tadeusza Malawskiego, więc jego słowa musiał wziąć szczególnie do serca. A Pan Tadeusz zarzucił mu, że tęskni do utraconych przywilejów. Stwierdził, że czas z tym skończyć. Opracowanie jego uznał za dreszczowiec i płacz kota nad rozlanym mlekiem. Następni dyskutanci zaczynali od stwierdzenia, że zgadzają się z przedmówcą i chwalili się, co to też oni nie robią dla familiantów. Nikt nie chciał myśleć o argumentach, faktach, wnioskach, propozycjach. I słusznie. Po jakiego grzyba martwić się i psuć sobie humor. Najlepiej nic nie wiedzieć, o niczym nie chcieć słuchać, wierzyć tym, którym się chce wierzyć.

Władze, wyłonione w marcu 2004 r., doskonale to rozumieją. Twierdzą one: "Do marca 2003 r. było bardzo źle, było najgorzej w całej długiej historii Familijnego Domu. Od kwietnia 2004 r. jest bardzo dobrze. Jest to najlepszy okres w całej długiej historii Familijnego Domu. Jest tak dobrze, że już lepiej być nie może, ale od kwietnia 2008 r. będzie bez porównania lepiej".

Tego bardzo chętnie słuchają znaczący familianci. A przecież o nich należy zabiegać, o nich dbać, im schlebiać. A jeżeli zwykłym familiantom coś się nie podoba - niech sobie idą. I co z tego, że kolejne 15 tysięcy opuści Familijny Dom. Prezesów, sekretarzy, dyrektorów zawsze będzie tyle samo, a może nawet więcej.

Teraz już wiecie, dlaczego będę wróżył z rozlanego mleka i w jego pianie dopatrywał się przyszłości.

 

Obrady

 

No, widzę w mleku trochę ceregieli z wyłanianiem przewodniczącego Zlotu, przyjmowaniem porządku obrad, regulaminów itp. Ceregiele te jednak nijak mają się do problemów nurtujących familiantów, ani do rozpoczynających się obrad. Ale trzeba trochę pomarudzić, więc ten i ów widzi potrzebę zabrania głosu.

Dyskusja nad sprawozdaniem - kto jest za? Kto przeciw? Kto się wstrzymał? Całość trwała 23 sekundy. Bardzo dobry czas.

Ten wspaniały przebieg obrad zakłóciły krzynkę głosy domagające się odmowy absolutorium wszystkim członkom Biura Politycznego Familijnego Domu. Niestety, niedokładnie widać, jak się to kończy. Jakiś pies wdepnął w rozlane mleko i zmącił obraz.

Tak samo przebiegała dyskusja nad programem działania. Trwała aż 27 sekund. Cóż? Można było jeszcze ją skrócić, ale niektórzy lubią sobie pogadać. I nie udało się.

 

Wybory

 

A to jest główny punkt programu. Widzę Pierwszą Damę w opałach. Dwaj dżentelmeni mają wielki apetyt na schedę po niej. Pierwsza Dama, oczywiście, nie chce ustąpić i ma rację. Walczy jak lwica, ale dżentelmeni zachowują się nie jak dżentelmeni. Przypominają Pierwszej Damie, że obiecała pracować bezinteresownie, że twierdziła iż ma dostateczne środki na utrzymanie, a tymczasem pobiera pensję w wysokości ładnych kilku tysięcy złotych. Szczeniaki nie dżentelmeni! Nie wiedzą, czy co, do wszystkich kundli świata, że dla Pierwszej Damy kilka tysięcy złotych miesięcznie to nie żadna pensja, to zaledwie kieszonkowe. Tak, tak Panowie!

Dżentelmeni Ci natomiast, ani słowem nie wspominają, że przed czterema laty, Pierwsza Dama, zanim została Pierwszą Damą, obiecała działać jawnie, transparentnie i dbać o familiantów. W pianie mleka nie widać, żeby ktokolwiek o to pytał. I słusznie.

Przecież oni również nie zamierzają postępować inaczej. Poza tym Pierwsza Dama działa bardzo jawnie i transparentnie. Tak naświetla wszystko, żeby ładnie wyglądało. Ale to chyba tak ma być. A któraż to dama postępuje inaczej? I dlatego familianci mogą dowiedzieć się o powiększonych sukcesach i nic o problemach, no chyba że bardzo pomniejszonych, a już o błędach to z całą pewnością nic się nie dowiedzą. Ale to przecie tylko dlatego, że ich nie ma.

No i słusznie, że nie ma przypominania zapowiedzi dbania o familiantów. Przecież nikt nie zamierza o nich dbać. Poza tym Pierwsza Dama zadbała o Drugą Damę. Dała jej jeszcze większą pensję, niż sama ma. Taka szlachetna. Zadbała też o siebie. A czy obie damy nie są familiantkami? Czy można więc powiedzieć, że Pierwsza Dama nie dba o familiantów?

A ci dwaj dżentelmeni, którzy to koniecznie chcą detronizacji Pierwszej Damy, wiedzą co robią i czego chcą. Chodzi im o odziedziczenie tronu, w nosie mają Familijny Dom i familiantów. Przynajmniej nic nie widać, żeby mówili o jego przyszłości, o tym, co chcą zrobić, jak Dom ten ma wyglądać, jakiego remontu wymaga i jak remont ten przeprowadzić. O tym ani słowa, bo to i nie warte nawet słów, nie wspominając już o jakimś wysiłku, jakichś staraniach.

Przekwitły kwiat Familijnego Domu, który zebrał się na tym wielgachnym Zlocie, tego nie oczekuje, ba, nawet nie chce. Wszystko ma pozostać tak, jak jest i basta. No, może korona spadnie z jednej głowy i wpadnie na drugą. Reszta ma być po staremu, czyli bardzo dobrze.

Dżentelmeni wiedzą o tym i nic nie mówią o koniecznych zmianach. Twierdzą tylko, i to nie bez słuszności, że im się nie podoba Pierwsza Dama.

Niestety, nic w tym rozlanym mleku nie widzę na temat tego, co mają do zaoferowania kandydaci na tron. Jeno wspólnie atakują Pierwszą Damę, ale i siebie nawzajem.

Oj! Powstał z tego wielki zamęt. Oj błoto, którym się wzajemnie obrzucali kandydaci do tronu, całkiem zaczerniło rozlane mleko. Nic już nie widać. Oj! Schrzanili mi wróżby i widzę tylko wielką kotłowaninę, z której nic dobrego wyniknąć nie może. Do naczelnego kundla z takimi wróżbami! A do wszystkich kundli z działaczami, którzy kierują się jedynie własnymi interesami.

 Stary Kocur

 

 

30. Związek rozbijają

(listopad 2006)

 

Stary Kocur zasiadł za katedrą, nastroszył wąsy, zrobił odpowiednio poważną minę i rozpoczął wykład z politologii.

Słuchajcie kocięta! Omówimy dzisiaj organizacje pozarządowe. Są dwa rodzaje takich organizacji:

1) stowarzyszenia,

2) fundacje.

Te pierwsze mają umocowanie prawne w ustawie o stowarzyszeniach z dnia 7 kwietnia 1989 r. We wstępie do ustawy czytamy:

 "W celu stworzenia warunków do pełnej realizacji gwarantowanej przepisami Konstytucji wolności zrzeszania się zgodnie z Powszechną Deklaracją Praw Człowieka i Międzynarodowym Paktem Praw Obywatelskich i Politycznych, umożliwienia obywatelom równego, bez względu na przekonania, prawa czynnego uczestniczenia w życiu publicznym i wyrażania zróżnicowanych poglądów oraz realizacji indywidualnych zainteresowań, a także uwzględniając tradycje i powszechnie uznawany dorobek ruchu stowarzyszeniowego, stanowi się, co następuje: /.../"

"Art. 2

1. Stowarzyszenie jest dobrowolnym, samorządnym, trwałym zrzeszeniem o celach niezarobkowych.

2. Stowarzyszenie samodzielnie określa swoje cele, programy działania i struktury organizacyjne oraz uchwala akty wewnętrzne dotyczące jego działalności.

3. Stowarzyszenie opiera swoją działalność na pracy społecznej członków; do prowadzenia swych spraw może zatrudniać pracowników."

Działalność fundacji reguluje ustawa o fundacjach z dnia 6 kwietnia 1984 r.

 Czytamy: "Art. 1. Fundacja może być ustanowiona dla realizacji zgodnych z podstawowymi interesami Rzeczypospolitej Polskiej celów społecznie lub gospodarczoużytecznych, w szczególności takich, jak: ochrona zdrowia, rozwój gospodarki i nauki, oświata i wychowanie, kultura i sztuka, opieka i pomoc społeczna, ochrona środowiska oraz opieka nad zabytkami.

Art. 2. 1. Fundacje mogą ustanawiać osoby fizyczne niezależnie od ich obywatelstwa i miejsca zamieszkania bądź osoby prawne mające siedziby w Polsce lub za granicą.

2. Siedziba fundacji powinna znajdować się na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej."

Jak widzimy, nie ma konfliktu między stowarzyszeniami i fundacjami. Ale stowarzyszenia różnią się od fundacji w sposób zasadniczy. Jedne i drugie mogą realizować różne pożyteczne cele. Stowarzyszenia jednak, jak sama nazwa wskazuje, zrzeszają osoby fizyczne, czyli ludzi. Stowarzyszenia muszą mieć członków, przy czym, im jest ich więcej, tym lepiej. Stowarzyszenia mają wybierane władze, tj. zarządy, komisje rewizyjne i mogą mieć sądy koleżeńskie.

Fundacje nie posiadają członków. Nie zrzeszają osób fizycznych. Oczywiście muszą mieć władze zarządzające i kontrolne, ale nie muszą one pochodzić z wyboru. Zarząd fundacji powołują fundatorzy albo fundator (jeżeli jest tylko jeden fundator). Fundatorzy lub fundator powołują też radę fundacji, która następnie może powoływać i odwo

 

 

31. Hajda na PZN!

(sierpień 2005)

 

 Kogo Bóg chce zgubić, temu wpierw rozum odbiera. / Sofokles /

 

 W czerwcu 2005 r. na liście dyskusyjnej PZN-u przetoczyła się ostra dyskusja o Związku, jego znaczeniu dla członków i celowości płacenia składek członkowskich. Padały różne głosy, a to że Związek jest skostniały, a to że tylko niektórym służy, a to że szkoda łożyć 36 zł rocznie na jego utrzymanie. Były i głosy przeciwne, ale mniej liczne.

Dyskusję tę można streścić: "My chcemy brać, a wy macie dać - psia mać!"

 

PZN był supermarketem

 

Niemal wszystko tu było, były pieniądze i korzyści. Warto było być jego członkiem.

Do początku lat dziewięćdziesiątych Ministerstwo Zdrowia dofinansowywało, a niektóre działalności finansowało całkowicie:

a) szkolenia rehabilitacyjne, w tym nowo ociemniałych, niewidomych ze złożoną niesprawnością, ociemniałych z powodu cukrzycy,

b) działalność kulturalno-oświatową,

c) wypoczynek niewidomych i ich rodzin,

d) sport i turystykę,

e) działalność wydawniczą,

f) działalność Centralnej Biblioteki PZN,

g) zakup sprzętu rehabilitacyjnego, w tym sprzętu gospodarstwa domowego z pralkami i lodówkami włącznie,

h) wypłatę stypendiów lektorskich oraz zawodowych i społecznych lektoratów,

i) działalność inwestycyjną,

j) utrzymanie lokali związkowych,

k) z Zarządu Lecznictwa Uzdrowiskowego ponad 1 000 skierowań sanatoryjnych,

l) zatrudnienie pracowników etatowych.

 Państwowe zakłady dawały dotacje. Urzędy miast też coś niecoś dorzucały. To było życie.

 

Finansowanie działalności rehabilitacyjnej od 1992 r. w znacznej mierze przejął PFRON. Fundusz jednak, podobnie jak Ministerstwo Zdrowia, w ostatnich latach ograniczył zakres tematyczny i wielkość środków finansowych na działalność rehabilitacyjną prowadzoną przez PZN.

 I tak np. w 1997 r. PZN otrzymał z PFRON-u ponad 6 milionów zł oraz ponad 4 miliony limitu na dofinansowanie pobytu niewidomych i ich opiekunów na turnusach rehabilitacyjnych - razem ponad 10 milionów zł.

PFRON w latach dziewięćdziesiątych, za pośrednictwem Związku, dofinansowywał, a nawet finansował w całości:

a) zakup indywidualnego sprzętu rehabilitacyjnego,

b) wypłatę stypendiów lektorskich oraz lektoratów zawodowych i społecznych,

c) turnusy rehabilitacyjne - 10 do 11 tysięcy skierowań rocznie,

d) zakup i utrzymanie psów przewodników.

 No i gdzie się to wszystko podziało? Jak się z tym pogodzić?

Obecnie PFRON dofinansowuje niektóre zadania, ale Związek musi do każdego z nich dokładać minimum 20%.

 PFRON udziela pomocy np. na zakup sprzętu komputerowego, pcpr-y na przełamywanie barier i turnusy. Ale to przecie nie jest to samo. Nikt, albo prawie nikt, nie pójdzie do pcpr-u czy do oddziału PFRON-u, by spotkać znajomych, pożalić się, poplotkować, wypić herbatę, ponarzekać albo i pokłócić się. Są to urzędy i tyle.

 No i oczywiście, wszystko to jest winą władz Związku, nie obecnych, lecz tych, które działały do końca marca 2004 r. Bo przecież to wszystko zostało utracone przed tą datą. Ale i obecne władze Związku mają swoje grzeszki. Też nic nie odzyskały z tego, co poprzednie pozwoliły nam odebrać i nic dla nas nie robią.

 

Utrata uprawnień

 

 Od początku transformacji ustrojowej w Polsce ciągle następuje ograniczanie uprawnień, z których wcześniej korzystali niewidomi i słabowidzący. Między innymi stracili prawo do:

a) pobierania pełnej renty przy jednoczesnym wykonywaniu pracy zawodowej i uzyskiwaniu nielimitowanych zarobków,

b) otrzymania renty inwalidzkiej po pięciu latach pracy, niezależnie od daty i przyczyny utraty wzroku,

c) bezpłatnych biletów dla przewodników przy podróżowaniu samolotami,

d) bezpłatnego przewozu przewodnika przy przejazdach PKP i PKS,

e) zwolnienia z podatku drogowego za posiadany samochód osobowy,

f) dodatku na paliwo do posiadanego samochodu osobowego,

g) pobierania stałych zasiłków niezależnie od sytuacji materialnej osób zobowiązanych do alimentacji,

h) otrzymywania talonów, przydziałów, innych ułatwień w nabywaniu atrakcyjnych towarów.

 Ograniczeniu uległy uprawnienia do:

a) zniżek przy zakupie biletów PKP i PKS,

b) bezpłatnych przejazdów w niektórych miastach, środkami lokomocji miejskiej.

 Za to również odpowiedzialne są władze Związku, bo kiepsko starały się. Bo dbały wyłącznie o własne interesy, bo mogły, a nie chciały.

Hańbą władz PZN-u jest również rozporządzenie z 2002 r., na mocy którego legitymacja PZN-u nie uprawnia już do ulgowych przejazdów autobusami PKS i pociągami PKP. To samo dotyczy poważnych utrudnień w dokonywaniu odpisów od podatków z tytułu korzystania z usług przewodników.

No i kto za to odpowiada? Przecie, że władze PZN-u.

 

Władze PZN-u nic nie robią

 

Oczywiście, że nic nie robią. Tyle uprawnień, przywilejów, dotacji itd. pozwoliły nam odebrać. I po diabła komu taki Związek?

Żeby nie być gołosłownym wypowiedź Bartka:

Co robi PZN? Czy ta instytucja po prostu "jest"? Może doczekamy się kiedyś, że ktoś z PZN-u napisze na listę, jakie prace prowadzą i z jakim efektem, będą jakieś zestawienia, itp. Czy nie można by takiego raportu co miesiąc składać? Chyba się nam płacącym składki to należy.

 Czytam prasę, czytam listę, i jakoś znikoma jest ilość słów dotyczących działania aktualnego PZN-u.

Dodając do tego to, co czasami kanałami do mnie dociera, o pracy i zachowaniach ludzi z Warszawy, z ZG PZN i okolic, zastanawiam się mocno, czy warto to ciągnąć?

Może ja jakiś inny jestem, albo mam jakieś błędne założenia, ale jeśli uczestniczę w jakimś zorganizowanym działaniu - stowarzyszeniu, związku, jakiejś innej organizacji, płacę jakieś składki, to sorry, ale robię to między innymi po to, by "coś" z tego mieć. W końcu po to się ludzie zbierają, żeby coś zrobić, coś takiego, czego samodzielnie zrobić się nie da.

Sytuacja i tak jest w miarę dobra, bo w niektórych kołach i okręgach pracują doskonali ludzie, ale w skali Polski ile takich aktywnych okręgów jest? A ile kół? Dlaczego koła i okręgi mają być aktywne, jeśli centrala w Warszawie nic nie robi? No, poza dysputami, kłótniami i innymi bardzo interesującymi sprawami, które przeciętnego niewidomego interesują tyle, co temperatura 22 lata temu 25 listopada.

A może jednak coś się dzieje? Coś się tam robi? Jeśli tak, czemu nikomu się nie chce o tym napisać? Bo co, za to nie płacą? A może jeszcze się po głowie dostanie, bo ktoś z niewidomych będzie uważał, że jakaś decyzja była błędna.

Ja się mogę mylić. Mam nawet nadzieję, że się mylę. Ale to chyba, niestety, nadzieja - matka...

I proszę nie pisać, że każdy ma szansę i że brakuje młodych... Bo to jest śmieszne. Nie każdy ma możliwości i ochotę działać. W końcu ci, którzy to robią, sami chcieli, chyba nikt ich do tego nie zmuszał. Pozdrawiam Bartek"

 

          Na podstawie innych wypowiedzi można stwierdzić, że pracownicy Związku, nie tylko że żyją na koszt niewidomych, to nawet poinformować nie chcą, czym się zajmują.

Od czasu, gdy rozpoczęła się praca nad zmianą przepisów dotyczących zakupu ulgowych biletów na przejazdy PKP i PKS władze Związku:

a) wystosowały wiele pism z szerokim uzasadnieniem,

b) spotykały się z wysokimi urzędnikami Ministerstwa Infrastruktury, komisjami sejmowymi, posłami i senatorami,

c) organizowały konferencje prasowe,

d) udzielały wywiadów prasie, radiu i telewizji.

 Podobnie sprawa wyglądała z legitymacją PZN.

Na tematy te było pewnie kilkadziesiąt doniesień w "Biuletynie Informacyjnym" wydawanym przez PZN. Podawano tam daty, nazwiska, wystąpienia, argumentacje.

Ale kto do pioruna by to czytał. To przecież takie nudne. Na liście dyskusyjnej znalazła się nawet wypowiedź: "nie interesuje mnie jakiś tam nowy miesięcznik".

I słusznie. Lepiej głośno krzyczeć, że te darmozjady żyją z naszych składek i nic nie robią.

 

Za co jeszcze odpowiedzialne są władze Związku?

 

Jak to, za co? A no, za wszystko, co złego spotkało niewidomych i nie tylko.

Władze Związku odpowiedzialne są za upadek spółdzielczości niewidomych, za to, że niewidomi nie dostają talonów na pralki, lodówki i samochody oraz niewidomi masażyści kartek na 4 kg mięsa miesięcznie, a pozostali 2,5 kg. Władze PZN odpowiadają za upadek Stoczni Gdańskiej, PGR-ów i mizerię służby zdrowia. Odpowiadają również za trzymilionowe bezrobocie. Przecie do 1989 r. w Polsce bezrobocia nie było, a talony i kartki były.

Dlatego nie ma się co dziwić, że liczba członków Związku zmniejszyła się o kilka tysięcy. I nic tu nie pomoże pokazywanie faktów. Po co u licha starać się zrozumieć, kto za co odpowiada, jakie są możliwości i jak zmienia się nasz kraj. Niechaj głupcy się tym zajmują. Przecież nas to nie dotyczy. Nam się należy i basta.

Nie wszystko jednak można skwitować w ten sposób. Niektóre racje osób krytykujących wymagają zastanowienia, analiz i decyzji.

 

Jaki jest PZN?

 

PZN to nie tylko prezesi i dyrektorzy. PZN to jego członkowie. A członkowie, to ludzie. Ludzie, jacy są, każdy widzi.

Różne "mądrale" wiedzą, że nie ma idealnej ojczyzny, społeczeństwa, rodziny ani żadnej instytucji. Idealny nie jest też PZN ani jego władze. My też nie jesteśmy idealni, ale my - to co innego. Nam wolno, ale oni...

Na członków Związku obrażać się nie można, jak nie można obrażać się na naród. Ale też ich poglądów, przekonań i postaw lekceważyć nie można. Kto chce pracować dla niewidomych i słabowidzących, nie może zakładać, że będzie pracował z aniołami i świętymi.

Poszukiwanie nowej formuły istnienia i działalności Związku wymaga uwzględnienia okoliczności zewnętrznych, tych krajowych i unijnych oraz stanu świadomości członków. Bez tego, rozczarowanie pewne.

A nad przyszłością Związku trzeba dyskutować, zastanawiać się. Niewidomym potrzebna jest silna organizacja i to niezależnie od tego, czy sobie to uświadamiają, czy nie. A innej organizacji o podobnych możliwościach, doświadczeniach, potencjale jak PZN nie ma i długo, długo nie będzie, i nie ma tu znaczenia, jak krytycznie go oceniamy.

Krytycznie oceniać należy również władze Związku, jego placówki i działalność. To tylko pomoże im rozsądnie myśleć i prawidłowo działać. Pamiętajmy, że największymi wrogami każdej władzy są pochlebcy. To przez nich władza zatraca zdrowy rozsądek i rozeznanie w ludzkich potrzebach. Krytyka i opozycja natomiast pozwala uniknąć zwyrodnienia każdej władzy. Byle tylko nie była w myśl zasady, że im ktoś mniej wie, tym głośniej krzyczy i tym pewniejszy jest swoich racji. No i należy pamiętać, że krytyka poczynań władz Związku nie równa się krytyce Związku. A sama krytyka też nie wystarczy. Trzeba starać się coś robić, proponować lepsze formy działalności, usprawniać, realizować najważniejsze cele.

 Stary Kocur

 

 

32. Dlaczego upada imperium?

(styczeń 2008)

 

No, muszę powiedzieć, że pan Zbigniew Brzeziński, chociaż to człowiek, jest łebskim facetem. Wszyscy wiedzą, nie tylko on, że upadło imperium rzymskie, brytyjskie i sowieckie, a po drodze jeszcze kilka. Ale nie wszyscy wiedzą, jakie warunki muszą wystąpić, żeby imperium upadło. A Zbigniew Brzeziński wie. Otóż twierdzi on, że muszą jednocześnie wystąpić dwa warunki:

1) natężenie sił odśrodkowych, ruchów narodowo-wyzwoleńczych albo wolnościowych,

2) osłabienie woli obrony imperium jako całości.

 Pewnie w głowy zachodzicie, skąd te imperia i ich upadki? Jak się to ma do Familijnego Domu? Przecież jestem kotem, który całe życie łowił myszki wśród niewidomych i od urodzenia pisze o ich problemach. A no, ma się. Jest

 związek ze Związkiem i w tym całe nieszczęście.

 Udzielny książę z jednego krańca Polski mówi: "Po cholerę mi ten Dom Familijny, Komitet Centralny i Biuro Polityczne? Ja tu sobie poradzę i będę miał święty spokój".

Drugi dygnitarz z przeciwległego krańca kraju powiada: "Warszawkę mam tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Do niczego nie są potrzebne mi Władczynie i ich satelici. Ja tu jestem u siebie i sobie radę dam".

 Jeszcze inny uważa, że Familijny Dom należy przebudować w federację, czyli każdy sobie rzepkę skrobie. A księstwo mazowieckie niech się wali. Mają osobowość prawną, niech sobie radzą. Mnie nic do tego. A są i tacy stratedzy, którzy nawet żałują Familijnego Domu, ale uważają, że nie da się go już uratować. Niech więc się wali i pali. I to się chwali! Postawa godna stratega.

 O tej federacji to trzeba trochę szerzej. Otóż obecnie jest coś, czego ich lokalne wysokości dokonać nie mogą, a mogłyby, jeżeli Familijny Dom zostałby przekształcony w federację. Obecnie księstwa nie mogą z niego wystąpić - familianci mogą, a księstwa nie. Z federacji natomiast mogą występować stowarzyszenia ją tworzące.

Dla części familijnych arystokratów solą w oku jest familijny majątek. Uważają, że należy go zdecentralizować, dać tym księstwom, na terytoriach których się znajduje. I wtedy będzie dobrze. A co u licha arystokratów tych może obchodzić osiem księstw, na terytoriach których nie ma żadnego majątku? Niech sobie radzą!

Majątek trzeba więc podzielić, dać niektórym księstwom, a całość przekształcić w federację. I wtedy będzie dobrze - uwłaszczone księstwa wystąpią z federacji. Familijny Dom szlag trafi, ale lokalni kacykowie będą u siebie panami całą gębą.

A więc jest związek z imperiami i ich upadkiem. Ożywiają się siły odśrodkowe, egoistyczne, partykularne i słabnie obrona Familijnego Domu. Zwykli familianci uważają, że płacenie składek jest zbędnym wydatkiem, bo w zamian Familijny Dom nic im nie daje i opuszczają go. Tuzy natomiast są przekonane, że mogą być udzielnymi książętami na swoim terenie w swoich zaściankach, a resztę niech diabli biorą. I mamy spełnione warunki, żeby to "imperium" upadło.

Jestem tylko kotem i to starym. Być może niewiele rozumiem. Ale niechaj ktoś mi wytłumaczy, co tym kacykom przeszkadza jedność Familijnego Domu? Mają pełną niezależność. Tak naprawdę komitet Centralny, którego są członkami tylko wysokość składek członkowskich ustala, a Krajowe Zgromadzenie Familiantów uchwala konstytucję Familijnego Domu. I chyba niewiele więcej. Ano jeszcze księstwa odprowadzają do centrali 1 proc. składek członkowskich. Ale i to jest raczej symboliczne. Bo i co to jest 1 procent? Ale żeby było ciekawiej, to mój protoplasta wymyślił Fundusz Interwencyjny i doprowadził do jego uchwalenia przez Komitet Centralny. A na ten to fundusz wpłacane były całe kwoty odprowadzane do centrali przez księstwa. Fundusz wzbogacany był pieniędzmi pochodzącymi z familijnych spółek i z czynszów za wynajmowane obiekty i przeznaczany na pomoc jednostkom organizacyjnym Familijnego Domu, głównie księstwom.

W czym więc przeszkadza ta jedność? Dlaczego trzeba ją zniszczyć? Dlaczego zmarnować dorobek Włodzimierza Dolańskiego, Pawła Niedurnego, Modesta Sękowskiego i setek innych działaczy tego środowiska?

Hej! Wy mądrale!

Czy chcecie, żeby Wasze sprawy reprezentowali wózkowicze? Przecież oni potrafią to robić. Ale może jednak najpierw będą myśleć o sobie. Może poprosicie o reprezentację głuchoniemych? No i będą przemawiali rękami w Waszych sprawach, aż wiatr będzie szedł. A może wolicie oddać swoje sprawy w ręce opiekunów osób z niepełnosprawnością intelektualną? A może samym tym osobom?

Co u pioruna!? To niewidomych już nie stać, żeby przemawiać we własnym interesie? Co u wszystkich diabłów? Nie stać Was na pomyślenie o całości? Tylko Wasze zasmarkane interesy mają się liczyć?

Jeżeli nie opamiętacie się, to pies z Wami tańcował! Zamiast skupić się na wybraniu dobrych władz centralnych, wolicie krzyczeć, że są one zbędne. Czy naprawdę nie tylko uczciwości, ale i rozsądku Wam zabrakło? Jeżeli tak, chociaż jestem kotem i to starym, nie chcę Was znać. I od tej pory, w odniesieniu do Was, używać będę samych określeń psiego pochodzenia, w rodzaju: pies Was drapał, pies Was ganiał i podobnych. Będę miał Was za psie syny i córki. A niech Was pokręci!

Opamiętajcie się! Wzywam do tego w interesie tych, którzy Wam wierzą i potrzebują Waszej pomocy.

Stary Kocur

 

 

33. Usamodzielnianie się niewidomych i słabowidzących

(wrzesień 2013)

 

(W felietonie znajdują się ostatnie liczby dotyczące niewidomych i słabowidzących za rok 2012, a teraz mamy rok 2016. Liczby te są więc mało aktualne. We wstępie "Sto prychnięć Starego Kocura" Czytelnicy znajdą ostatnie opublikowane informacje na ten temat, tj. za 2014 r. - przypis autora.)

 Z wielką satysfakcją obserwuję stałe zmniejszanie się liczby niewidomych i słabowidzących w Polsce, którzy potrzebują pomocy PZN-u.

Jedynym stowarzyszeniem w Polsce, które ogarnia całość spraw osób z uszkodzonym wzrokiem i prawdziwie ich reprezentuje jest PZN. Toteż jego informacje są bezcenne i świadczą o stałej poprawie kondycji polskich osób z uszkodzonym wzrokiem.

Otóż PZN zrzeszał na koniec 2012 r. zwyczajnych i podopiecznych członków aż 59876. W roku poprzednim było ich 62337 osób. Wynika z tego, że mamy ich o 2461 mniej niż rok wcześniej, a w procentach jest to o 4,0 mniej. Dodam, że w 2011 r. w stosunku do 2010 liczba członków PZN zmniejszyła się o 2,0 proc..

Bez wątpienia, obiektywnie moim zdaniem, świadczy to o wielkiej pracy PZN-u nad ich usamodzielnieniem.

Żeby jednak lepiej uświadomić sobie rozmiar postępu w tej dziedzinie dodam, że do 1998 roku liczba zwyczajnych i podopiecznych członków Związku stale wzrastała i osiągnęła na koniec tego roku łącznie 83507 osób. No, nie świadczyło to dobrze o działalności PZN-u. Na szczęście począwszy od 1999 r. liczba ta ulega stałemu zmniejszeniu. Przez ostatnie trzynaście lat zmniejszyła się aż o 23631 osób, tj. o 28,3 procent. Aż tylu biednych niewidomych przestało być biednymi niewidomymi i pomocy Związku już nie potrzebują.

Nie będę zanudzać Szanownych Czytelników liczbami, bo to źle się czyta. Dodam tylko, że liczba całkowicie niewidomych przez te lata zmniejszyła się z 5848 do 3151, czyli o 2697 osób - 46,1 procent.

Czyż to nie wspaniałe? Czy nie ma się czym cieszyć? Aż tylu osobom całkowicie niewidomym PZN przestał być potrzebny? Usamodzielnili się i są ludźmi zadowolonymi, zaradnymi, sprawnymi, a nawet sprawnymi inaczej.

Są podstawy do przewidywania, że może nawet jeszcze szybciej będzie postępowało usamodzielnianie się niewidomych. Przyczyni się do tego rezygnacja niektórych samorządów z respektowania legitymacji PZN- przy przejazdach środkami lokomocji miejskiej oraz podniesienie wysokości składek z 3,5 zł do 4,00 zł miesięcznie.

Legitymacja miała duże znaczenie, zwłaszcza dla osób z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności. Dlatego stosunkowo niewielu spośród nich mogło się usamodzielnić. Musieli trzymać się poły PZN-u.

Zapytacie, co to jest 50 groszy? Oczywiście, że nic, ale wśród niewidomych są też malkontenci, którzy niczym nie potrafią się cieszyć, a martwić wszystkim.

Na środowiskowej liście dyskusyjnej jeden z jej uczestników napisał, że wystąpił z PZN-u, bo nic mu ta firma nie daje, a za 42 zł, czyli roczne składki, to on przez tydzień się wyżywi. Jeżeli więc w przyszłym roku musiałby zapłacić o 6 zł więcej, oznacza to jeszcze jeden dzień wyżywienia więcej. Cóż, ludzie to nie koty i na myszy polować nie potrafią, a renta socjalna do wysokich nie należy. To prawda, ale przecież nie jeść przez 7 czy 8 dni w roku dobrze zrobiłoby dla ich zdrowia. Cóż, nie warto zajmować się malkontentami, czort ich bierz!

O dziwo są i tacy, którzy ani rusz uniezależnić się nie potrafią. Martwi mnie, że prezesów, kierowników, sekretarzy, skarbników i innych PZN-owskich ekscelencji wcale nie ubywa. Żyją sobie spokojnie, wzajemnie się popierają, uprawiają propagandę sukcesu, problemy utajniają i jest klawo. Ale co tam problemy? Wszystko utajniają, co im nie odpowiada. W tej sytuacji mogą mieć i mają wielkie osiągnięcia. Trzymają się więc PZN-u wszystkimi kończynami i ani myślą o samodzielności. Jedyną ich troską jest, żeby nie dać się wypchnąć z areopagu.

A jeżeli się komuś nie podoba PZN, niech idzie do diabła! A całkowicie niewidomymi niechaj mój protoplasta się przejmuje. Ja nie mam zamiaru. Bo i czym tu się przejmować? Tym, że ponad dwa i pół tysiąca całkowicie niewidomych całkowicie się usamodzielniło? A może tym, że grubo ponad dwadzieścia tysięcy członków PZN-u radzi sobie bardzo dobrze bez jego pomocy?

Niech malkontenci i mój protoplasta wrzeszczą, że PZN nie jest atrakcyjny, że nie pomaga, że bardzo mało może, że... Ja wiem, że stara się jak może, żeby niesamodzielni niewidomi i słabowidzący usamodzielniali się na potęgę. Mnie cieszy taki kierunek działania.

Zadowolony Stary Kocur

 

 

34. Korzyści z ustrojowej transformacji

(wrzesień 2008)

 

W naszym kraju nastąpiły wielkie przeobrażenia, niemal wszystko uległo zmianie. Tylko głupota pozostała taka, jaka była. No cóż? Ta jest niezmienna, niezniszczalna, ponadczasowa i ponadustrojowa.

A jak sprawy stoją w Familijnym Domu? Nie odpowiem wyczerpująco na to pytanie. Stojących spraw jest tyle, że trzeba by o nich książkę pisać, a nie felieton. Dlatego dzisiaj tylko o jednej sprawie, ale jakże ważnej - o przygotowaniu familiantów do pracy zawodowej.

I w ten sposób łatwo będę mógł wykazać, jak wielkie, jak pozytywne, jak wspaniałe u nas zaszły zmiany, zresztą nie tylko u nas. W całym środowisku osób niepełnosprawnych jest podobnie. Wyobraźmy tylko sobie, że za czasów tego paskudnego socjalizmu niewidomi ciężko męczyli się na tym świecie. A miał to być ustrój dla ludzi...

Przede wszystkim znacznie więcej niewidomych i słabowidzących musiało pracować. A przecież wiadomo, że to za karę ludzie pracować muszą. To Pan Bóg wyganiając Adama z Raju powiedział, że w pocie czoła zdobywać będzie chleb swój. I tak jest do dzisiaj. Na szczęście jestem kotem, więc to mnie nie dotyczy, o myszach i o mleku mowy tam nie było. Ale niewidomi... Teraz o wiele mniej niewidomych musi pracować, teraz nawet połowa z liczby wcześniej zatrudnionych nie ostała się. I dobrze. I tak ma być.

Druga sprawa - przygotowanie do pracy zawodowej. No, mieliśmy "polską szkołę rehabilitacji". Niewidomych szkolili, a szkolili. A to wszystkie ośrodki szkolno-wychowawcze pracowały pełną parą i nie musiały obawiać się, że klasy będą rozwiązywane i nie musiały dla zatkania dziur przyjmować widzących uczniów. A to zakład rehabilitacji w Chorzowie na głowie stawał, żeby niewidomych i słabowidzących nauczyć pracować. A to w Bydgoszczy powstał ośrodek z prawdziwego "zjawienia", wielki, ogromny, wspaniały, z wieloma pracowniami i warsztatami. A wszystko po to, żeby niewidomych przysposabiać do pracy.

Spółdzielnie niewidomych nie były gorsze - uczyły przywarsztatowo. Jeżeli nawet nieborak skończył "Chorzowską Politechnikę" albo "Bydgoski Uniwersytet Techniczny", to nie wystarczało. Szedł do spółdzielni do pracy, a tam go przywarsztatowo douczali. I dobrze było.

Wielką troską byli nowo ociemniali. Wszyscy martwili się, jak wykorzystać ich kwalifikacje i doświadczenia, jak ich przezawodowić, jak zmusić do pracy. I wszyscy martwili się, jeżeli się to nie udawało.

A teraz? A teraz jest zupełnie inaczej. Jak się rzekło, niewidomych i słabowidzących pracuje znacznie mniej niż dawniej. I dobrze. Po co mają się męczyć? Nikt nie przejmuje się też nowo ociemniałymi z wysokimi kwalifikacjami zawodowymi i z doświadczeniem. Po co oni komu i po co ich kwalifikacje? Już i tak spotkało ich wielkie nieszczęście. E! Nie wielkie, jeno największe, bo wzrok stracili. Nie muszą ani nie powinni więc pracować. Niech siedzą spokojnie w domach i swoim widokiem humoru ludziom nie psują. I tak jest dobrze. I tak ma być.

Największe, najważniejsze, rzec by można, wiekopomne zmiany nastąpiły w przygotowaniu do pracy. Polegają one na tym, że wcale nie przygotowuje się niewidomych i słabowidzących do pracy. Oczywiście, młodzież uczy się w różnych szkołach, bo przecież młodzież musi coś robić. Dorosłych jednak nie ma potrzeby szkolić, przygotowywać do pracy zawodowej i nie robi się tego.

Teraz wystarczy szkolenie w zakresie poszukiwania pracy. Szkoli się więc nieboraków, jak należy rozmawiać z przyszłymi pracodawcami, których akurat dla nich prawie że nie ma, jak się ubrać na rozmowę kwalifikacyjną. E! Nie na rozmowę, jeno na "inter-fiiu". Jak by ktoś był na tyle głupi, że chciałby rozmawiać, zamiast "inter-fiiuczyć", z pewnością pracy by nie otrzymał.

Szkoli się też, jak należy pisać CV, czyli curriculum vitae. W tłumaczeniu na polski brzmi to tak: córa córę wita, a oznacza po prostu życiorys. Tylko, broń Boże, nie mówcie o życiorysie. Tego nikt nie pojmie, wezmą was za zacofańców i pracy nie będzie. Musi być nowocześnie. No i jak taki delikwent zostanie przeszkolony po kilka razy z każdej tej, tak ważnej czynności... Jak na pięciu dwutygodniowych szkoleniach, nic nie robi jeno pisze te "curycura"... Jeśli uczy się uśmiechać, aż mu się gęba na stałe wykrzywi, jak uczy się przekonywać kolegę mianowanego chwilowo na pracodawcę, bajerować, chwalić się itp. itd., to jest dokumentnie wyszkolony. Nic więcej umieć nie musi. Nie musi nawet umieć pracować. Ważne, żeby umiał pracy poszukiwać, a i tak jej nie otrzyma, albo otrzyma za najniższe wynagrodzenie.

Jeżeli tak wspaniałą, tj. niskopłatną pracę otrzyma, PFRON będzie częściowo jego zarobki refundował i będzie dobrze. Nawet czasami pracować nie musi. Wystarczy, że podzieli się z pracodawcą tym dofinansowaniem. Czytałem, że całe firmy z tego dobrze żyły. No i co najważniejsze - z normalnego człowieka, którym chciał być, przekształci się w beneficjenta ostatecznego. Zostanie poddany stałej ewaluacji i będzie żył jak nieczłowiek.

Oczywiście, jego pracodawca musi nauczyć się wypełniać formularze, brać udział w projektach, ubiegać się o granty, ewaluować, kombinować, prognozować, monitorować, aplikować, implementować i inne "ać". Ale nasz nieborak, bez wysiłku, bez nauczenia się czegokolwiek, pracę otrzymał. Przecież nie można uznać za wysokie kwalifikację umiejętności pisania CV, uśmiechania się i łgania o swoich umiejętnościach. Wszystko to mogłoby się przydać, gdyby nieborak jeszcze pracować potrafił. Ale na szczęście, tego od niego nikt, albo prawie nikt, nie wymaga. I powiedzcie, że teraz nie jest lepiej?

Na dokładkę łatwo zdobyć pieniądze na szkolenia w poszukiwaniu pracy. Wprawdzie jest z tym trochę ceregieli, ale i pieniądze są.

Najciekawsze jest to, że wszystkie sponsory, krajowe i te unijne, niczym termity, diablo lubią papier. Jak dokumentacja jakiegoś wniosku - nie żadnego wniosku, jeno aplikacji, waży mniej niż 15 kg, pieniędzy nie będzie. Jak napiszemy, że będziemy oceniali wyniki, pieniędzy nie będzie, bo tu chodzi o ewaluację. I tak można by bez końca. Ale po co? Niewidomi i słabowidzący dobrze na tym wychodzą. Niewiele pracują, niewiele im płacą, woda sodowa do głów im nie uderza. Rozpicie się też im nie grozi, bo i za co? No, a na szkoleniach spotykają się stali bywalcy, kwitną przyjaźnie, a i miłości też. Ludzie to nie koty, im tylko marzec nie wystarczy. I dobrze jest. I tak ma być.

I pomyśleć, że dawniej tak męczyli tych nieboraków! Do luftu z takim ustrojem! Teraz jest dobrze, tak dobrze, że XV Krajowy Zlot Familijnego Domu, w swojej uchwale, o problemach z zatrudnieniem nawet się nie zająknął. Nie ma mowy o rehabilitacji zawodowej ani o zatrudnieniu, za to jest mowa o stworzeniu własnych służb public relation. I słusznie, mówiąc całkiem niemodnie, o wizerunek dbać należy i po prawdzie, władze Familijnego Domu dbają. Nigdy w historii nie rządziły Władczynie, a wiadomo Władczyni - rodzaj żeński, płeć piękna. Czy to nie wspaniały wizerunek?

A o zatrudnieniu nie ma potrzeby nawet mówić. Bo i po co? Przecież jest dobrze, przecież dopiero teraz jest dobrze, nigdy w historii Familijnego Domu tak dobrze nie było! Chwała za to jego Władczyniom!

 Stary Kocur

 

 

35. Przedwyborcza gorączka

(styczeń 2012)

 

(Krajowy Zjazd Delegatów Polskiego Związku Niewidomych, którego dotyczy felieton, odbył się w kwietniu 2012 r. Przed zjazdem nie było żadnej dyskusji programowej ani innej. Nie było informacji dotyczącej programu ani niczego, co powinno być przed zjazdem. Stąd karykaturalne informacje, oceny, wnioski i programowe wypowiedzi zaprezentowane poniżej przez Starego Kocura - przypis autora.)

 

W połowie kwietnia br. (2012) odbędą się wybory do władz Polskiego Związku Niewidomych.

Oj, to ci będzie wydarzenie! Zarejestrowały się aż 4 komitety wyborcze. Jest to mniej niż w ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce, ale wcale niemało.

Komitety wyborcze zostały dopiero zarejestrowane, ale walka wyborcza trwa już od pół roku i ciągle się nasila. Myślę, że te ostatnie miesiące - ej, lepiej nie mówić! Pióra będą się sypały, epitety też. Temperamenty ludzi ponoszą, a każdy ma rację i nikt nie chce uznać racji przeciwnika.

We wszystkich stronnictwach przeprowadzone zostały prawybory, w wyniku których wyłonieni zostali najlepsi kandydaci do władz. O dziwo, najlepszymi okazały się osoby dotychczas sprawujące władzę.

Niewidomi i słabowidzący dyskutują wszędzie, gdzie można tylko sobie wyobrazić. Nie mówię już o telefonach, o lokalach kół i okręgów, o listach dyskusyjnych, bo to oczywiste. Na tym się jednak sprawa nie kończy. Spotkałem niewidomych kłócących się zaciekle o sprawy PZN-u w kawiarni, na lodowisku, na dworcu kolejowym, na ulicy, a nawet w Muzeum Alkoholizmu. Każdy reklamuje swojego kandydata, krytykuje przeciwników, argumentuje i nie słucha rozmówcy. Sypią się obelgi i kłamstwa, sąd koleżeński pracuje dniem i nocą. Spory rozstrzyga w trybie wyborczym. Już ponad trzydziestu zobowiązał do przeproszenia obrażonych działaczy i wpłatę wcale niemałych kwot na fundusz wsparcia niewidomych czynnych ponad studwudziestoletnich działaczy.

Na środowiskowych listach dyskusyjnych jest po kilka tysięcy e-maili dziennie, a najwięcej na tych PZN-u. Całkowicie zniknęły z nich tak ważne dla środowiska niewidomych i pasjonujące tematy jak:

- zbliżający się koniec świata,

- wyższość mleka łaciatego nad białym,

- grożący nam najazd kosmitów,

- możliwości pozyskiwania gazu z wiatrów północnych.

Dyskutują też środowiskowi dziennikarze i socjologowie. "Pochodnia w 2011 r. ukazywała się raz na dwa miesiące, ale tak było tylko do końca trzeciego kwartału. W listopadzie ukazała się aż dwa razy, w grudniu był to już tygodnik, a w styczniu wydawana będzie dwa razy na tydzień. Oj, w lutym to już chyba będzie dziennikiem, a w marcu i kwietniu będzie miała po dwa wydania dziennie - ranne i popołudniowe. No, czegoś takiego to jeszcze nie było w sześćdziesięcioletniej historii PZN-u.

Co kilka dni, a nawet częściej, ukazują się nowe sondaże. Raz jedni mają wygrać, innym razem drudzy, wahania, huśtawka, można oszaleć. A i frekwencja ma być wcale dobra. Pod tym względem sondaże nie różnią się zbytnio. Zgodnie twierdzą, że frekwencja przekroczy sto procent. Nie mogą tylko ustalić czy będzie to 103,7 procent, czy nieco więcej.

Nie ma co się dziwić temu rozgorączkowaniu. Po raz pierwszy w historii władze PZN-u będą wybierane w bezpośrednich wyborach. Do urn w lokalach kół i okręgów pójdzie, kto żyje, a i niektóre martwe dusze również.

Na uwagę zasługuje fakt, że niewidomi będą mogli głosować tajnie i to całkowicie samodzielnie. Na brajlowskie karty wyborcze będą nakładali brajlowskie nakładki i hulaj dusza.

Najwięcej emocji wywołują projekty:

- ustanowienia platynowej i brylantowej honorowej odznaki PZN, brązowa, srebrna i złota to zbyt mało,

- wprowadzenia do statutu możliwości pełnienia funkcji przewodniczących zarządów wszystkich szczebli co najmniej dwie kadencje po śmierci,

- wprowadzenia do statutu nowych kategorii członków, tj. wirtualnego, nieobecnego, wspaniałego i nijakiego,

- zmiana nazwy Związku, z Polski Związek Niewidomych na Związek Polskich Niewidomych,

 - w nazwie Związku do litery "N" dołożenia jednej krótszej nieco laseczki tak, żeby była podobna do "m", ale też, żeby można było ją pomijać, nie zauważać, bo to da więcej możliwości interpretacyjnych.

Dyskutanci zażarcie kłócą się również o nazwy różnych związkowych instytucji. I tak zrozumieć nie mogą, dlaczego Ośrodek Leczniczo-Rehabilitacyjny w Ustroniu Morskim nazywa się "Klimczok", a nie "Kilimandżaro" albo lepiej "Mount Everest". "Klimczok" - też coś... Taka nędzna górka... Taki byle jaki szczyt...

Kielecka spółka, według propozycji, powinna być przemianowana na "Szczoteks Interkontynental Company" albo "Blinden Euro Koncern". Podobnych propozycji pada mnóstwo.

Najwięcej pretensji, żalów, złości i wściekłości do partii sprawującej władzę wywołuje jej egoizm, wykorzystywanie władzy do osiągania nieuprawnionych korzyści. Do białości rozpala oburzenie sprawa muralu "Oczy na murze". No i bo do czego to podobne? Tak wspaniałe dzieło sztuki, o niebywałym wręcz ładunku informacji i skuteczności propagandowej zamieszczono wyłącznie na gmachu przy Konwiktorskiej 9 w Warszawie. A co to u artretycznej Anielci? Czy w Białymstoku i w Zielonej Górze nie ma gmachów, nie ma ulic? Jak można tak faworyzować Warszawę i lekceważyć resztę kraju?

Tak samo, dlaczego tylko na Nowym Świecie i na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie rozmieszczano brajlowskie tabliczki? Czyżby mieszkańcy Suwałk, Szczecina i Siedlec nie byli godni, żeby do nich dotrzeć z tak nośnym przesłaniem?

Przedmiotem ataków jest również powołanie w Warszawie Instytutu Tyflologicznego. Jak to, tylko w Warszawie! A co to, czy Gliwice, Gdańsk i Gorzów Wielkopolski to srokom spod ogona powypadały?

No i trudno się dziwić temu oburzeniu. Przyznają to nawet władze rządzącej partii i obiecują, że po wyborach, jeżeli wygrają, murale z oczami pojawią się na wszystkich siedzibach kół i okręgów, a także wszystkich pezetenowskich zakładach, placówkach i ośrodkach. Tabliczkami brajlowskimi obwieszone zostaną wszystkie sklepy, urzędy, instytucje i cała reszta w całym kraju. We wszystkich okręgach, a nawet w większych kołach powstaną filie Instytutu Tyflologicznego, albo nawet samodzielne, pełnowymiarowe instytuty tyflologiczne.

Niestety, oponęci krzyczą, że to tylko kiełbasa wyborcza, a po wyborach dalej wszystko będzie tylko dla Warszawy. Taka już jest natura człowieków, że w dobro uwierzyć nie może, a w zło bardzo chętnie.

Mnie też udzieliła się gorączka wyborcza. Postanowiłem zadać pytania przedstawicielom komitetów wyborczych.

 

Rozmawiam z przedstawicielem radykalnego komitetu "Odnowa" p. Janem Nowakiem

 

- Jak mógłby Pan jednym zdaniem określić program "Odnowy"?

- To proste. Dążymy do radykalnych zmian. Będziemy robili wszystko, żeby mocno przyśpieszyć reformy w PZN-ie, tak żeby po ich przeprowadzeniu wszystko pozostało bez zmian.

- Czy Wam się to uda?

- Mamy nadzieję, że tak, chociaż konkurencja, ci szubrawcy robią wszystko, żeby nam pokrzyżować zamierzenia.

- To ambitny plan. Życzę powodzenia w jego realizacji.

- Dziękuję. zrobimy wszystko, żeby się tak stało.

 

Komitet "Wspaniała przyszłość" reprezentuje pan Adam Kowalski.

- Co jest celem Waszego działania?

- Oczywiście, zdobycie władzy i rozpędzenie tej rządzącej bandy na cztery wiatry.

- Pewnie słusznie, ale jak już tę władzę zdobędziecie, co planujecie osiągnąć?

- PZN wymaga naprawy, reform, udoskonalenia działalności, śmiałego spojrzenia w przyszłość i my tego wszystkiego dokonamy.

- A to ambitne plany. Jak więc będzie wyglądał PZN po tych zmianach, po reformach?

- Jak to jak, tak jak wygląda. To chyba oczywiste.

- Rzeczywiście oczywiste. Życzę więc pełnego sukcesu waszym planom i zamierzeniom.

- Dziękuję. Jestem przekonany, że się nam uda.

 

Komitet "Wspólna sprawa" reprezentuje p. Krzysztof Wiśniewski.

 

- Z czym idziecie do wyborów?

- Naszym celem jest całkowite zerwanie z przeszłością.

- Jak to? Czy w przeszłości nie było nic dobrego?

- Owszem było, ale tyle co kot napłakał. Za to zła, wypaczeń, błędów, a nawet przestępstw było co niemiara.

- Co więc konkretnie chcecie osiągnąć?

- Całkowicie zmienimy wszystkie dziedziny życia związkowego. PZN stanie się nową, lepszą, doskonalszą organizacją.

- Jak więc będzie wyglądał?

- Tak jak obecnie. Zmiany muszą być głębokie, radykalne i nie powinny naruszać obecnego stanu rzeczy.

- Mam nadzieję, że to osiągniecie. Życzę Wam tego.

- Dziękuję. Na nas wyborcy się nie zawiodą.

 

Komitet Konserwatywno-Postępowy reprezentuje Wojciech Kacuba.

 

- Co jest Waszym celem, co chcecie osiągnąć dla niewidomych i słabowidzących?

- Żeby każdy miał co chce, żeby wszyscy żyli jak lordy, żeby PZN działał sprawnie i efektywnie.

- Przecież dotąd rządzicie PZN-em. Dlaczego więc stowarzyszenie tak nie działa?

- A kto powiedział, że działa źle? Działa dobrze, bardzo dobrze, najlepiej jak można, już lepiej być nie może, ale jak wygramy wybory, będzie o niebo lepiej.

- Co się więc zmieni?

- A czy musi się coś zmieniać? Pozostanie tak, jak jest i to jest wspaniałe.

- Rzeczywiście wspaniałe. Życzę więc pełnej realizacji tak ambitnych planów.

- Dziękuję. Jesteśmy ludźmi ambitnymi, odpowiedzialnymi i wiemy, na co nas stać, wiemy, że na wiele, na bardzo dużo. Dlatego nie boimy się ambitnych wyzwań.

 

Pomyślałem, że i ja powinienem coś radykalnego zaplanować. Powinienem się zreformować, stać się zupełnie nowym, odmienionym zwierzęciem. Chyba będzie dobrze, jeżeli przerzucę się całkowicie na wegeterianizm. Będę jadł wyłącznie owoce i warzywa i żadnej myszki, żadnego ptaszka, żadnej spyrki do buzi brać nie będę, no, chyba że tylko osiem razy na dzień i w nocy ze trzy razy.

Zreformowany Stary Kocur

 

 

36. "Zarząd na półmetku"

(wrzesień 2010)

 

 Z wielką satysfakcją i rozradowaniem przeczytałem w artykule pt. "Zarząd na półmetku" wypowiedzi członków Prezydium ZG PZN, zamieszczone w lipcowym numerze "Pochodni" z 2010 r. Bo i jak tu się nie radować, skoro jest wielkie mnóstwo sukcesów, a trudności jest niewiele i to natury zewnętrznej. Poczytajmy i zastanówmy się. Oczywiście, lepiej będzie, jak przeczytacie, co należy, w wyżej podanym numerze "Pochodni". Wtedy i Wy się uradujecie. Zanim to zrobicie, przeczytajcie kilka cytatów i moje uwagi na ich temat.

 

Anna Woźniak-Szymańska, przewodnicząca ZG PZN

 

Jak przystało na Panią prezes ma mnóstwo sukcesów. Serdecznie jej gratuluję, bo przecież o sukcesy łatwo nie jest. Pani Przewodnicząca zauważyła również niepokojące zjawiska, ale takie, które leżą poza odpowiedzialnością władz centralnych.

Czytamy: "Martwi mnie wciąż niezbyt efektywnie rozwijająca się bogata oferta rehabilitacyjna w niektórych naszych kołach".

Zachodzę w głowę i pojąć nie mogę. Pewnie to przez te upały, których nam nie brakowało. No, bo i jak rozumieć coś takiego: "niezbyt efektywnie rozwijająca się bogata oferta"? A więc, jaka jest ta oferta - rozwija się niezbyt efektywnie czy jest bogata? Ale to pestka. W prawdziwą panikę wpadłem po przeczytaniu słów Pani Przewodniczącej, które świadczą o jej głębokiej trosce o sprawy niewidomych i słabowidzących oraz o zaniepokojeniu działaniem jakichś tajemniczych, a paskudnych sił, które usiłują wykorzystywać struktury Związku, co może doprowadzić do utraty pozycji lidera przez ten to Związek. Poczytajmy:

"Sprawa druga to relacje z innymi organizacjami działającymi na rzecz niewidomych. Niestety, nie zawsze są to relacje partnerskie, zdarzają się przypadki wykorzystywania naszych struktur, musimy być więc bardzo czujni, by nie stracić pozycji lidera".

Fatalna historia! Pani przewodnicząca była uprzejma nie wymienić nazwy tych wrażych sił. Przecież gdybym je znał, mógłbym podjąć odpowiednie działania, a tak?

Jeżeli są to jakieś siły nieczyste, może potrzebna woda święcona? A jeżeli to ludzie tak działają - dyć gdybym to wiedział, zwerbowałbym wszystkie psy przewodniki, chociaż nie cierpię tego towarzystwa, i wyszczułbym nędzników, którzy wykorzystują struktury Związku. Zawsze stawałem w jego obronie i teraz bym stanął, rzuciłbym się z zębami i pazurami na taką swołocz, chociażbym miał stracić resztkę siwej sierści. Ale co można zrobić, jeżeli się nie wie, przed kim należy się bronić. Jednak nie tylko o mnie tu chodzi. Tego nikt nie wie. Po przeczytaniu wypowiedzi Pani Przewodniczącej pozostaje tylko paraliżujący niepokój, który odbiera wiarę w zwycięstwo. Dyć nie da się zwyciężyć wroga, którego się nie zna i nic się o nim nie wie.

Ale to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu. Cała wypowiedź Pani prezes jest wysoce budująca, optymistyczna i serce radująca.

 

Teresa Wrzesińska, wiceprezes PZN

 

Również widzi wiele sukcesów, a nawet jeden problem. I jest to ważny problem - zapewnienie finansowania Biblioteki Centralnej od przyszłego roku. To zrozumiałe, bo Pani Wiceprzewodnicząca wspólnie z panią Wiceprzewodniczącą Marią Ferdynus oraz, w mniejszym stopniu, innymi osobami walnie przyczyniły się do uchwalenia przez Komisję Kultury Sejmu RP w 2003 r. dezyderatu nr 4, na podstawie, którego Biblioteka Centralna miała zapewnione finansowanie przez ładnych kilka lat. Teraz Pani Wiceprezes Wrzesińska, już bez Pani Wiceprezes Ferdynus, musi znowu podejmować starania. Szczerze jej życzę, jakiem Stary Kocur, żeby rezultaty tych starań nie były gorsze, niż te sprzed siedmiu lat i wcześniejsze.

Pani Teresie warto przypomnieć, bo pozostałe osoby doskonale o tym wiedzą, co i kiedy udało się jej załatwić, a także jakie urzędy i instytucje były przy tym zaangażowane, jakie prawo trzeba było tworzyć, do czyich kieszeni sięgać po pieniądze. Żeby jednak nie mieszać stylu rzeczowej informacji ze stylem felietonu, przypomnienie to zamieszczam poniżej w formie aneksu.

 

 Ryszard Mazur, wiceprezes PZN

 

Nie przeżył większych olśnień i rozczarowań, ale za to poznał problemy, których wcześniej sobie nie uświadamiał. To wielka sprawa i tak szybko - już po dwóch latach pracy w Prezydium ZG PZN. Popatrzcie jeno, jaką jest dobrą szkołą to Prezydium.

Pan wiceprzewodniczący wymienia problemy z finansowaniem działalności organizacji pozarządowych oraz te związane z zatrudnieniem. Są one znane, nie będę więc się nad nimi zatrzymywał. Ma też pomysły dotyczące spożytkowania majątku Związku, który nie jest wykorzystywany, a generuje koszty. Jest to ważne zagadnienie. Zachęcam do zapoznania się z tym problemem i innymi wypowiedziami członków Prezydium ZG PZN w lipcowym numerze "Pochodni" z 2010 r.

Zajmę się przez chwilę należnościami wobec PFRON-u. Czytamy: "Weźmy choćby należności wobec PFRON, które przez lata były wielkim ciężarem dla naszej organizacji. Teraz są już one albo spłacone albo regularnie spłacane".

Należności to paskudna sprawa. Przypomnę więc, kiedy one powstały, ile ich było i ile spłacono w latach 1998-2003.

Otóż jak możemy przeczytać w "Biuletynie Informacyjnym" z października 2003 r., długi i zobowiązania powstałe do 1998 r. były zaiste wielkie.

1) Ściąganymi z całego kraju dokumentami rozliczono kilkadziesiąt milionów złotych przyznanych przez PFRON w latach 1992-97. Nie wymagało to pieniędzy, lecz olbrzymiej pracy.

2) Zobowiązania wynikające z udzielanych poręczeń różnym firmom, w tym takim, które nie miały nic wspólnego z naszym środowiskiem, wynosiły chyba ze 40 milionów złotych. Zobowiązania te tylko wobec AmerBanku wynosiły 9 milionów 300 tysięcy marek niemieckich plus odsetki od tej kwoty do 17 milionów marek, co wówczas oznaczało około 30 milionów złotych. Podobnych zobowiązań, chociaż na mniejsze kwoty, było chyba kilkanaście. I z tym władze PZN-u uporały się w latach 1998-2003.

3) Długi w żywej gotówce szacowano wówczas na około 5 milionów złotych. Z kwoty tej w latach 1998-2003 spłacono 4 377 212 zł, nie licząc kosztów procesów sądowych i drobnych długów, które każdy z osobna nie stanowiły problemu, ale razem...

 

I patrzcie Państwo, co za dziadowska ekipa rządziła Związkiem do marca 2004 r. Zamiast spłacić wszystkie należności część ich zostawiła władzom wybranym w marcu 2004 oraz w marcu 2008. A na pohybel im!

 

Zbigniew Terpiłowski, wiceprezes PZN

 

Pisze: "Pierwszy raz pracowałem w prezydium ZG PZN 12 lat temu, obecna kadencja jest więc już moją drugą. Wspominam o tym nieprzypadkowo. Gdy bowiem porównuję poprzednią kadencję z obecną, okazuje się, co może niektórych dziwić, że najważniejsze problemy, z jakimi musi uporać się PZN, są wciąż bardzo podobne".

Pierwsza kadencja Pana Wiceprezesa przypadła na okres powstawania kolosalnych długów i zobowiązań, a druga na końcówkę ich spłacania. No, nasuwa się tu niezmiernie optymistyczny wniosek - robienie długów nie jest wcale łatwiejsze od ich spłacania, zwłaszcza pozostałej, stosunkowo małej części. Są przy tym podobne problemy.

Uwaga działacze wszystkich szczebli, a zwłaszcza szczebla centralnego! Nie róbcie długów. Po co macie się tak męczyć!

 

Małgorzata Pacholec, sekretarz generalna i dyrektor ZG PZN

 

Pięknie pisze, ale to naprawdę pięknie, o sukcesach, których jest bez liku, a wszystkie na pożytek niewidomym i słabowidzącym. Tak trzymać Pani Sekretarz Generalna!

Ale Pani Sekretarz ma też plany. A oto jeden z nich: "Tę pozycję eksperta zauważają coraz częściej także ośrodki akademickie, które ostatnio zdecydowanie chętniej współpracują z nami przy różnych konferencjach i debatach. To ważne i to bardzo cieszy, szczególnie w obliczu naszych planów związanych z powołaniem Instytutu Osób Niewidomych, w który miałoby zostać przekształcone biuro ZG PZN. Stworzenie tego instytutu, który m.in. prowadziłby badania, wyznaczał standardy, lobbował na rzecz środowiska, to naprawdę moje wielkie marzenie."

Oj tak! Tak Pani Sekretarz Generalna! Popieram z całego serca. Lubię i cenię tradycję, a ta ma swoją chlubną historię. Kiedyś miał być Centralny Ośrodek Tyflologiczny (COT), mam nadzieję, że nie pomyliłem nazwy, tak było to dawno, że nie pomnę, ale miał on szansę powstania. Niestety, psiakrew, na szansie się skończyło. A przecież to, co innego jak nam nie pomoże jakieś tam biuro ZG PZN, a co innego jak nam nie pomoże Instytut Osób Niewidomych. W tym drugim przypadku, można powiedzieć, że będzie czystą przyjemnością odejście z kwitkiem. Władza ludowa nie dała forsy na powołanie COT-u, może więc władza demokratyczna nie będzie gorsza i również nie da pieniędzy na Instytut Osób Niewidomych. Ale przecież plany i marzenia są wspaniałe, imponujące, zachwycające, radujące serca.

Dodam tu jeszcze pełną nazwę Instytutu, bo dopiero ona wprowadziła mnie w euforię. Proszę, oto ona: Instytut 550 Polskiego Związku Niewidomych. A cóż to takiego? Toż to brzmi jak "J23" albo "09 zgłoś się".

Ale nie będę taki i podam Wam uzasadnienie tej nazwy zaczerpnięte z wniosku w tej sprawie do Zarządu Głównego. A oto ono: "550 nanometrów to wartość fali świetlnej, dla której obserwujemy "szczyt widzialności". Wynika to z faktu, że oko ludzkie nie jest tak samo wrażliwe na pełen zakres widzialnej fali świetlnej (ta rozciąga się od 380 do 780 nanometrów, a długość fali determinuje spostrzegany kolor).

Możemy więc powiedzieć w pewnym uproszczeniu, że wartość 550 jest graniczną, bowiem albo osoby spostrzegają jeszcze (słabowidzące) albo muszą korzystać z pozawzrokowych bodźców (niewidome)".

Ależ to będą wielkie nagłówki pism firmowych i pieczątki! Boć bez wyjaśnienia tej nazwy mało kto będzie wiedział, co to za cudo.

 

Jerzy Janas, skarbnik PZN

 

Krótko jest we władzach centralnych, ale już wie, że PZN ma bardzo liczne zastępy wspaniałych działaczy i bardzo mało pieniędzy. I ma rację, że niepotrzebny majątek należy lepiej spożytkować. Oczywiście, nie jestem zwolennikiem ładowania forsy w utrzymywanie niewykorzystywanych nieruchomości. Ich sprzedanie może uwolnić od zbędnych wydatków i zasilić kasę. I to drugie jest bardzo ważne. Dopóki będzie co sprzedawać, łatwiej będzie kierować Związkiem.

 

Raz jeszcze zachęcam do przeczytania wypowiedzi członków Prezydium ZG PZN. Mnie one naprawdę zbudowały, ucieszyły, rozradowały. Każdego muszą cieszyć sukcesy, mnie cieszą. Każdego muszą martwić problemy, trudności, kłopoty, mnie martwią. Ale przecież, nie ma takich trudności, za które odpowiadają władze PZN-u. Te, które są, wynikają z polityki państwa, braku finansowania, niespłacenia wszystkich długów przez poprzedników, no i z działania jakichś ciemnych sił, które to usiłują wykorzystywać struktury PZN-u. Ale mam nadzieję, e! Jestem pewien, że dzielne władze PZN-u poradzą sobie ze wszystkimi trudnościami, zwłaszcza z tymi, których nie widzą. Ale to przecież naturalne, że nie widzą, bo są to osoby niewidome, chociaż niektóre z nich gazety swobodnie czytają.

Rozradowany Stary Kocur

 

Aneks do felietonu Starego Kocura dedykowany Pani wiceprzewodniczącej Teresie Wrzesińskiej

 

Informacja na temat finansowania BC opublikowana w rubryce "Aktualności" "Biuletynu Informacyjnego" z września 2003 r.

 

"W dniu 4 sierpnia ZG PZN otrzymał wiadomość, że w budżecie państwa na 2004 r. Minister Finansów przewidział kwotę 1.481.000 zł na finansowanie naszej Biblioteki.

Ministerstwo Kultury pismem z dnia 25 sierpnia br. poinformowało ZG PZN, że jest zobowiązane przygotować odpowiedź na dezyderat nr 4 uchwalony przez Komisję Kultury i Środków Przekazu. Dezyderat ten dotyczy rozwiązań prawno-organizacyjnych oraz finansowych, które ustabilizują funkcjonowanie Centralnej Biblioteki PZN oraz umożliwią jej realizację zadań, do których została powołana. Ministerstwo poprosiło o przedstawienie stanowiska Związku w sprawie utrzymania dotychczasowego statusu organizacyjnego BC lub zmiany jej formy organizacyjnej, np. utworzenia państwowej albo samorządowej instytucji kultury. W piśmie tym Ministerstwo zwróciło uwagę na nowe okoliczności, które umożliwiają finansowanie naszej Biblioteki w dotychczasowej formie organizacyjnej.

1) Specjalnie z myślą o finansowaniu naszej Biblioteki przewidziano odpowiedni zapis w rozporządzeniu Ministra Kultury z dnia 18 lipca 2003 r. w sprawie warunków promowania i wspierania zadań z zakresu kultury, finansowanych lub dofinansowywanych ze środków pochodzących z dopłat do stawek w grach stanowiących monopol państwa. Otóż par. 2 pkt. 8 tego rozporządzenia stanowi, że ze środków tych może być wspierane prowadzenie biblioteki książki mówionej i brajlowskiej dla niewidomych i niedowidzących.

2) Dotacja dla PZN na dofinansowanie zadań z zakresu kultury realizowanych przez Centralną Bibliotekę Niewidomych została ujęta przez Ministra Finansów w limicie wydatków na 2003 r. w wysokości 1.481.000 zł.

3) Departament Ekonomiczny Ministerstwa Kultury wydał opinię potwierdzającą przedstawiony przez Departament Książki tegoż Ministerstwa zakres finansowania Biblioteki obejmujący wydatki na: wynagrodzenia pracowników, na inwestycje, eksploatację lokalu i bibliobusu, ubezpieczenia zbiorów bibliotecznych, konserwację urządzeń komputerowych i biurowych, prowadzenie oddziałów i punktów bibliotecznych.

Powyższe okoliczności, zdaniem Ministerstwa Kultury, stwarzają perspektywę utrzymania dotacji państwowej dla naszej Biblioteki w latach przyszłych. Departament Książki pisze: "Departament znajduje także ważne uzasadnienie merytoryczne do utrzymania obecnego kształtu Biblioteki, której organizatorem jest PZN. Patronat Związku, jego liczne powiązania z organizacjami i instytucjami w kraju działającymi na rzecz osób niepełnosprawnych, umożliwiają tworzenie na korzystnych warunkach licznych punktów bibliotecznych."

W ten sposób Ministerstwo zasugerowało, że Związek powinien dążyć do utrzymania Biblioteki w swoich strukturach, gdyż jest to najkorzystniejsza forma jej działalności.

Prezydium ZG PZN w dniu 29 sierpnia rozpatrując omówione pismo Ministerstwa Kultury uznało, że powstały dogodne warunki do rozwiązania najważniejszych problemów finansowych naszej Biblioteki przy jednoczesnym zachowaniu jej w strukturach PZN. Prezydium zatwierdziło projekt odpowiedzi uznając, że sposób załatwienia sprawy jest korzystny dla niewidomych i słabowidzących.

Z wielką satysfakcją informujemy o perspektywach, jakie wyłoniły się dla Biblioteki Centralnej PZN".

 

Dodam, że wypracowane wówczas rozwiązania zapewniły byt naszej Bibliotece do końca 2010 r.

 

 

37. PZN i PZPN

)marzec 2013)

 

(Felieton został napisany w marcu 2012 r. Stąd PZN mógł być porównywany do PZPN. Obecnie nie byłoby to uprawnione, bo PZPN się zmienił a PZN nie - przypis autora.)

 

Zanim zacznę prychać, najpierw trochę sobie pomruczę z wielkiego ukontentowania. Otóż 17 lutego jest Międzynarodowym Dniem Kota. No i z tej to okazji otrzymałem życzenia od Czytelników "WiM". Bardzo mnie to ucieszyło. Pięknie im dziękuję za pamięć, za życzliwość i za dowcip.

 ***

 Pewnie zapytacie: "A cóż wspólnego mają ze sobą te dwa związki?" Otóż mają i to sporo, a różnią się tylko jedną literką.

Nie znam się na piłce nożnej i jej związku. Przecież kot nie może piłki kopać. Bo i niby jak, ma takie delikatne łapki. Wiem jednak, że wielu uważa, iż jest to całkiem kiepska organizacja. Niektórzy twierdzą, że PZPN-u nie da się zreformować, że nie jest on zdolny do samooczyszczenia, należy go rozwiązać i powołać nowy związek. Kto wie, może mają rację?

Niektórzy twierdzą, że PZN nie spełnia swojej roli, że nie da się zreformować, że należy go rozwiązać i powołać nowe stowarzyszenie, bo nie jest zdolny do przezwyciężenia trudności we własnym zakresie. Tu już co nieco wiem. Uważam, że mają sporo racji, chociaż nie mogę się z tym pogodzić i nie chcę tego uznać.

Na obydwa te związki, a raczej na ich władze, żadnego wpływu nie mają zrzeszeni w nich ludzie czy kluby. Rządzą w nich od lat te same mechanizmy, ci sami działacze i te same ich cele - dobro własne, a nie wspólne... Władze w obydwu związkach wybierają koledzy, którzy nie kierują się dobrem ogólnym, lecz własnymi drobnymi interesikami, a może nawet grubszymi interesami.

I takie są podobieństwa między PZN-em a PZPN-em. Ale są i różnice.

PZPN chronią, bronią, popierają i przeciwstawiają się wszelkim próbom ingerencji w jego wewnętrzne sprawy potężne międzynarodowe organizacje. Są to FIFA, a może PIFA i UEFA, a może UCIECHA. Te szacowne organizacje zaparły się i ani rusz.

PZN-u nie bronią ani nie chronią żadne międzynarodowe organizacje. To jednak niczego nie zmienia. Chroni go i broni coś potężniejszego od tych międzynarodowych obrońców PZPN-u. Z władzami FIFA czy PIFA i UEFA czy UCIECHA, można rozmawiać, przekonywać i może coś osiągnąć. Z potężnymi obrońcami PZN-u nie da się rozmawiać, bo obrońcy ci nie mają żadnych władz. Obrońcami PZN-u są: litość, niechęć zrobienia niewidomym przykrości, niechęć władz do jakiegokolwiek ograniczania samodzielności PZN-u, a i brak prawnej do tego możliwości.

Kontrole z zewnątrz litują się i nie chcą wyrządzać krzywdy niewidomym. Nie chcą więc wykrywać nieprawidłowości, chociażby dopuszczały się ich osoby widzące albo prawie widzące, np. główni księgowi. Nie jest ważne, że dyrektor lub prezes widzi, że daj Boże każdemu, a księgowy jest osobą całkiem widzącą. Każdy, kto pracuje u niewidomych, jest niewidomym i chroni go parasol litości. Nawet prokuratorzy, chociaż stwierdzają ewidentną winę, sprawę umarzają, bo przecież nie będą robić krzywdy niewidomym. A że ci niewidomi wyrządzają krzywdę innym niewidomym, a kto by tam wdawał się w takie szczegóły.

W rezultacie na władze PZN-u wpływu nie mają jego członkowie, ani władze, które z urzędu sprawują nad nim nadzór, a raczej powinny sprawować.

PZPN atakują, krytykują, opisują całe stada dziennikarzy. PZN-u żaden dziennikarz nie ruszy, bo jakże to, biednych ludzi ma krytykować? No i czwarta, potężna władza w przypadku PZPN-u nic zrobić nie może, a w przypadku PZN-u nic zrobić nie chce, bo się lituje.

PZN ma piękną historię. PZN ma wspaniałe osiągnięcia, wielkie sukcesy, działaczy wielkiego formatu. Mam jednak wątpliwości - ma czy miał.

Z PZN-u uciekają niewidomi. Na PZN narzekają niewidomi. PZN-u niewidomi nie uważają za swój Związek. Oczywiście, że nie wszyscy tak postępują, tak rozumieją i czują. Niestety, jednak wielu, zbyt wielu tak traktuje swój Związek.

Czy obecnie mamy działaczy wielkiego formatu? Ależ mamy wielu, którzy uważają, że są właśnie takimi działaczami. To chyba jednak nie jest tym samym. Niewidomi, tacy przeciętni członkowie PZN-u, nie potrafiliby chyba wymienić żadnego.

Gdzie teraz szukać działacza, który miałby wizję ruchu niewidomych i wizję tę umiał realizować, jak to potrafił dr Włodzimierz Dolański?

Gdzie teraz znaleźć działaczy takich, jak Kazimierz Jaworek, który wspaniale potrafił współpracować z władzami wojewódzkimi i władzami miast śląskich? Dodam, że potrafił on też organizować aktyw, zachęcać do działania, wyzwalać w ludziach chęć wzajemnej pomocy. Kto i gdzie teraz tak potrafi?

A gdzie są tacy działacze, jak Józef Stroiński, który znał wszystkich niewidomych dawnego, dużego województwa białostockiego, dla którego nie było żadnych przeszkód, żeby pomóc niewidomemu? Dodam, że im niewidomy był bardziej zaniedbany, biedny, brudny, obdarty, tym bardziej według p. Stroińskiego zasługiwał na pomoc.

Ach gdyby znalazł się działacz, który miałby cechy Dolańskiego, Jaworka i Stroińskiego!

A przecież byli i inni, których wymieniać nie będę, bo mi smutno i żal.

Ale to chyba tylko moje kocie marzenie, mój koci ideał. Bo przecież wiadomo, że tak naprawdę idealny może być tylko kot i to nie każdy. Idealny może być tylko Stary Kocur, czyli ja.

A skoro nie może być jednego działacza, który miałby te wszystkie cechy, to może znalazłoby się trzech, z których każdy miałby tylko jedną z wyżej wymienionych zalet. A może wystarczyłby tylko jeden działacz, który...

A co ja tu będę marzył. Wprawdzie mamy mój ulubiony miesiąc, ale co z tego. Po rozkosznych marcach zostały mi tylko wspomnienia tak, jak po wybitnych działaczach środowiska niewidomych. A może się mylę? A to bym się ucieszył! Ale co tam - niewiele oczekuję po człowiekach, po ich intelekcie i po morale. Gdyby to koty rządziły w PZN-ie... Ale tak... A może delegaci na Krajowy Zjazd PZN-u zechcą zadać mi kłam? Może szczerze zajmą się losami niewidomych, może znajdą działaczy na miarę tych, których podziwiam? Może będą kierowali się potrzebami niewidomych, a nie wyłącznie wszystkim innym z wyjątkiem tych potrzeb. Ależ to byłoby wspaniale!

Patrzcie jeno, znowu zacząłem marzyć. Jednak jestem idealnym idealistą, marzycielem i mam zbyt dobrą pamięć. A może trzeba Władze chwalić i myśleć o sobie? E, do diabła! Takich to jest wielu.

Idealny Stary Kocur

 

 

38. Tym razem tylko mruczę

)październik 2010)

 

Nie, nie zmieniam swojej natury. To pozostawiam politykom, w tym osobie, która ma w nazwisku niezmiernie sympatyczne zwierzę z mojej rodziny. Natury nie zmieniam, ale przecież nie mogę być durniem, który nie widzi wielce pozytywnych zmian, wywołujących poczucie szczęścia. U mnie wywołały i czuję się wielce szczęśliwy. Mam na myśli ogromne sukcesy okulistyki, które powodują od wielu lat systematyczne zmniejszanie się liczby niewidomych w naszym kraju. To jest rzeczywiście kapitalne osiągnięcie, kapitalny sukces, kapitalny powód do szczęścia.

Mój protoplasta w "Wiedzy i Myśli" z listopada 2009 r. dokonał analizy stanu członków PZN-u w latach 1998-2008. Oczywiście, nie będę zajmował się jego wnioskami i ocenami. Są one, jak zwykle, głupie i szkodliwe, ale przytaczane liczby są prawdziwe, wymowne i wielce optymistyczne.

Bo pomyślcie jeno. Na koniec 1998 roku Polski Związek Niewidomych zrzeszał 83973 zwyczajnych i podopiecznych członków, a na koniec 2008 roku - 67886. Ogólna liczba członków zmniejszyła się więc o 16087 osób, czyli o 19,12 proc. Jest to ogromny spadek. Liczba niewidomych i słabowidzących zmniejszyła się prawie o jedną piątą. To musi cieszyć i cieszy, przynajmniej mnie.

 Ale to nie wszystkie powody do zadowolenia, do radości, do szczęścia. Jak sobie uświadomiłem, że proporcjonalnie najwięcej ubyło całkowicie niewidomych, a najmniej słabowidzących z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności, to dopiero wpadłem w euforię. Zastanówcie się nad poniższymi wynikami. Niechaj i wasze serca przepełni szczęście i duma z sukcesów polskiej okulistyki. Żeby nie przeładowywać liczbami, które są wielce nudne, podaje tylko procentowe spadki liczby członków w tych dziesięciu latach.

Liczba całkowicie niewidomych spadła o 37,33 proc. Oznacza to, że więcej niż co trzeci całkowicie niewidomy przestał być całkowicie niewidomym. To musi cieszyć i cieszy. Mnie - to jakby kto miodem serce smarował.

Bardzo dobrze, że okuliści zajęli się w pierwszej kolejności całkowicie niewidomymi i przerobili ich na osoby widzące, w najgorszym przypadku w słabowidzące.

 Na drugi ogień poszły osoby ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Przez 10 lat udało się zmniejszyć ich liczbę o 30,75 proc. To nie byle co, prawie co trzeci z niewidomego lub słabowidzącego o znacznym stopniu niepełnosprawności został przerobiony na osobę pełnosprawną albo osobę niepełnosprawną w umiarkowanym stopniu.

Brawo okulistyka i okuliści!

Dobrze, że zmniejszyła się też liczba słabowidzących z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności, chociaż tylko o 0,68 proc. Mało, ale wynika to stąd, jak chcę wierzyć, że ta grupa została zasilona przez osoby z wyższym stopniem niepełnosprawności, którym się wzrok poprawił, a opuszczały ją osoby, które odzyskiwały wzrok całkowicie.

(Do końca 2014 r. liczba całkowicie niewidomych członków PZN zmniejszyła się aż ponad 52 procent. Piszę o tym we wstępie do tego zbioru felietonów - przypis autora. )

No i jak tu się nie cieszyć? Coraz mniej jest wszystkich niewidomych i słabowidzących, a wśród nich coraz mniej całkowicie niewidomych i tych ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Jeszcze raz brawo okuliści i okulistyka!

Mam jednak dziwną naturę i lubię szukać dziury w całym. Pomyślałem więc, że może 10 lat wielkiej poprawy skończyło się i te bardzo dobre tendencje zostały zahamowane. Na szczęście obawy moje okazały się płonne. Okulistyka w dalszym ciągu zmniejsza liczbę niewidomych i słabowidzących ze znacznym stopniem niepełnosprawności.

Jak już pisałem, w 1998 r. było w PZN 83973 niewidomych i słabowidzących, a na koniec 2009 r. już tylko 66449 osób. Oznacza to, że przez jedenaście lat nastąpił spadek o 17524 osoby, czyli o 20,87 proc.

Przez te lata poważnie zmniejszyła się też liczba niewidomych i słabowidzących ze znacznym stopniem niepełnosprawności. W 1998 r. było ich 50663, a na koniec 2009 r. już tylko 33637 - spadek o 17,026 osób, czyli o 33,61 procent, tj. co trzeci przestał być osobą niepełnosprawną w stopniu znacznym.

 Niezmiernie cieszy wielki spadek liczby całkowicie niewidomych. Na koniec 1998 r. odnotowano ich 5848, a na koniec 2009 już tylko 3556 - spadek o 2292 osoby, czyli o 39,19 procent. Oznacza to, że na każdych pięciu, dwóch odzyskało wzrok i stało się osobami widzącymi lub słabowidzącymi.

 Wiem, że te liczby są wielce nużące, ale muszę podać jeszcze jedno zestawienie, muszę, bo są one bardzo wymowne. Otóż przez 11 lat liczba słabowidzących członków PZN-u z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności wzrosła o 367 osób, tj. o 1,37 procent. Do 2008 r. był spadek takich słabowidzących, ale w ubiegłym roku nastąpił wzrost i w rezultacie jest ich minimalnie więcej niż było przed jedenastu laty. Gdy zestawimy to z prawie czterdziestoprocentowym spadkiem liczby całkowicie niewidomych oraz z ponad trzydziestotrzyprocentowym spadkiem niewidomych i słabowidzących ze znacznym stopniem niepełnosprawności - nasuwa się ciekawy wniosek.

Okazuje się, że niewielu słabowidzących udaje się przerabiać na ludzi widzących, a ubytki z powodzeniem uzupełniają osoby, którym się wzrok poprawia. Można więc przyjąć, że słabowidzący z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności są w najtrudniejszej sytuacji życiowej i przede wszystkim nimi jeszcze bardziej powinien zajmować się Polski Związek Niewidomych. Całkowicie niewidomymi i słabowidzącymi ze znacznym stopniem niepełnosprawności skutecznie zajmują się okuliści i to stanowczo wystarczy.

A więc wszelkiej rasy i maści mądrale, z moim protoplastą włącznie, nie macie racji domagając się większej pomocy dla całkowicie niewidomych. Niedługo nie będzie ich w PZN i problem z głowy, a ci, którzy zostaną na szyldach i pieczątkach nie będą się o nic upominali. Przeciwnie, będą pomagali uzyskiwać pomoc dla słabowidzących. A przecież to słabowidzący potrzebują pomocy, wielkiej pomocy, różnorodnej pomocy i na zaspokajaniu ich potrzeb powinien jeszcze bardziej skupiać się PZN.

A z tego, że tak świetnie radzi sobie okulistyka z całkowicie niewidomymi i tymi w większym stopniu słabowidzącymi, można i należy się cieszyć. Ciekawe tylko, dlaczego członkowie Prezydium ZG PZN, wypowiadając się na łamach lipcowego numeru "Pochodni" z 2010 r. sukcesu tego nie odnotowali i nie uznali go za swój sukces. Chyba to przez skromność, a to wspaniała cecha. Chwała im za to!

I jeszcze jedno, niechaj różne głupki w rodzaju mojego protoplasty twierdzą, że całkowicie niewidomi i bardziej słabowidzący uciekają z PZN-u, bo firma ta w niewystarczającym stopniu zaspokaja ich potrzeby i niech się zamartwiają do woli. Ja wiem, że to powód do radości, do zadowolenia, do szczęścia, a nie do smutku i trosk. Bo przecie cieszyć się należy sukcesami polskiej okulistyki, a nie martwić wydumanymi problemami. Ja Wam to mówię!

Szczęśliwy Stary Kocur

 

PS A jeżeli to te głupki mają rację, przynajmniej w części?

A jeżeli rzeczywiście niewidomi opuszczają szeregi PZN-u?

A jeżeli w PZN czują się dobrze tylko osoby, które sporo widzą?

 

 

39. Kanikuła

(sierpień 2010)

 

Leżę w słońcu i nic mi się nie chce. Nic dziwnego, przecież to okres urlopowy, lato, ciepło - i komu w takich warunkach chce się pracować?

Mnie się nie chcę. Tym razem nie będzie więc żadnego felietonu. Jeżeli chcecie go mieć, napiszcie sobie sami.

A może myślicie, że to takie łatwe? A już ci! Tyle przesady, tyle pochwał, tyle nadskakiwania, umizgiwania się, tyle pozytywnych przymiotników, tyle ukłonów pod adresem niewiadomych i słabowiedzących oraz ich władców i władczyń, tyle miłych słówek. Toż to tylko bardzo populistyczni politycy przed wyborami potrafią tak przesadzać w obietnicach, jak ja muszę w pochwałach w każdym felietonie.

Nie wierzycie? Spróbujcie. Ja mam wszystko gdzieś. Wolę pogrzać się w słońcu i pomarzyć. Wiadomo, że pomarzyć dobra rzecz.

Leżę więc leniwie i marzę o uroczej młodej kotce, tak wdzięcznej, że drugiej takiej nie spotkacie na żadnym dachu w całym mieście, na wsi też nie. Co? Myślicie, żem zwariował na starość? O nie! Odbiłoby mi dopiero wówczas, gdybym myślał, że to urocza młoda kotka o mnie marzy. Ale ja tak nie myślę. Wiem, co jest możliwe.

Ale jakiem stary i durny, tak nie mogę wyzwolić się od niewiadomych. Cóż, może to i nic dziwnego. Przecie całe życie u nich myszki łowiłem.

Marzę więc, że niewiadomi czują się bardzo dobrze w swoim stowarzyszeniu - Popularnym Zrzeszeniu Niewiadomych, czyli w PZN.

Marzę o tym, jak to PZN dba o całkowicie niewiadomych, o tym, że to dla nich istnieje to stowarzyszenie, że niewiadomi są ważni nie tylko w statucie, na szyldach, na pieczątkach i nagłówkach papieru firmowego, ale przede wszystkim w działaniu i w rzeczywistości. Marzę, jak to słabowiedzący są w pezetenie na drugim planie, a wszystkie imprezy organizowane są pod kątem potrzeb osób niewiadomych.

Tak się rozmarzyłem, że chyba całkowicie zapomniałem o realiach tego świata. Bo wyobraźcie sobie, marzę o tym, że starzy działacze i starzy pracownicy nie są zapomniani, przeciwnie - są hołubieni. Marzę o samotnych niewiadomych, którzy nie są samotni, bo PZN dba o nich, interesuje się, jak żyją, organizuje im przewodników i lektorów, zaprasza na różniste imprezy i pomaga przybyć na nie, a następnie wrócić do domu. No i co, nie zbzikowałem? Chyba to słońce na mnie tak działa.

Ale rozpuściłem wodze fantazji i marzę o tym, że turnusy rehabilitacyjne są rzeczywiście turnusami rehabilitacyjnymi, że w Ciechocinku przede wszystkim niewiadomi reperują swoje zdrowie, że w lokalu każdego koła czują się jak w domu, a biura okręgów, i to w Warszawie też, są dla niewiadomych, a nie niewiadomi dla tych biur.

Leżę i tak sobie roję. Ale chyba sami widzicie, że w żadnym z dotychczasowych felietonów, tych publikowanych w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" i tych z "Wiedzy i Myśli", aż tak nie przesadzałem, jak w tych marzeniach. A tu, tak mi odbiło... W przypadku młodych, uroczych kotek zachowałem trochę zdrowego rozsądku i tylko ja o nich marzyłem. Ani mi do głowy nie przyszło przypuszczać, że one mogą o mnie marzyć.

Dobrze, że nie piszę felietonu. I dobrze będzie, jeżeli napiszecie go sobie sami. Ja od tego słońca mógłbym napleść nawet takich bzdur, że to niby niewiadomi mają wpływ na to, co się w ich stowarzyszeniu dzieje. Mógłbym nawet roić o tym, że niewiadomi i słabowiedzący mają wpływ na wybory władz swoich stowarzyszeń oraz sprawują kontrolę nad ich działalnością. A przyznacie chyba, że gdybym takie snuł rojenia, to musiałbym sam sobie kaftan bezpieczeństwa nałożyć i zaprowadzić się do weterynaryjnej kliniki psychiatrycznej.

Życzę Wam słońca i pięknych marzeń.

Rozleniwiony Stary Kocur

 

 

40. Na mózg mu padło!

(listopad 2009)

 

Zastanawiacie się komu? Odpowiem Wam, chociaż nie jest to dla mnie miłe. To mój protoplasta zbzikował na starość. Klepki mu się poluzowały? Zgłupiał ze szczętem czy co? Ale nie będę używał w stosunku do niego takich epitetów, jak: głupi, durny, debil, kretyn, baran, stary osioł, bo to niepolityczne i stoi w sprzeczności z zasadami obowiązującymi w UE. Lepiej stwierdzę, że stał się mądry inaczej. Określenie to znaczy tyle samo, co wcześniej użyte, a brzmi elegancko i poprawnie politycznie.

Dziwi Was pewnie, czym tak mi się naraził ten mądry inaczej? Chcecie wiedzieć, to poczytajcie, co za głupoty wypisał w sążnistym artykule pt. "Groźna tendencja", zamieszczonym na łamach "WiM" w Listopadzie 2009 r.

Jak, u wszystkich zapchlonych kundli, można się martwić zmniejszaniem się liczby członków PZN-u? Toż to powinien być powód do zadowolenia, a nie do zgryzoty. A ten inteligentny inaczej nie tylko sam się martwi, ale i Wam psuje humor swoimi wywodami.

Żaden kot nie przejmowałby się czymś podobnym. Oczywiście, kotki opiekują się troskliwie kociętami, ale jak te dorosną... A radźcie sobie, jak potraficie. Matula nauczyła was polować na myszy, a reszta zależy od waszej inwencji.

Tak samo powinno być z niewidomymi. Nie chcecie należeć do PZN-u lub innego stowarzyszenia, radźcie sobie sami i pies z Wami tańcował!

Gdzie tu jest - czy może być - powód do zmartwienia? Im mniej niewidomych, zwłaszcza tych całkowicie ślepych i tych z dodatkowymi niepełnosprawnościami, tym mniej problemów, mniej pracy, życie łatwiejsze i przyjemniejsze. I tak powinno być. Słuszne to i sprawiedliwe! Poza tym można przyjąć, że to okulistyka poczyniła postępy, że nie rodzą się niewidome dzieci, że nie ma już chorób ani wypadków powodujących ślepotę. Można tak przyjąć i cieszyć się, bo będzie czym.

A ten "mądrala" martwi się, że to niby słabowidzący - jako że łatwiej im się żyje - lepiej czują się w związku niewidomych i nie uciekają z niego. Toż to logiczne! W nagłówku każdego pisma widnieje "Polski Związek Niewidomych", a to otwiera serca i kasy. I bardzo dobrze! Precz z roszczeniowymi postawami niewidomych! Niechaj i oni na coś przydadzą się słabowidzącym. A przydają się świetnie na przynętę dla pieniążków. No bo wiadomo, że forsa to grunt. I czym tu się martwić? Wielkie mi coś, że tych ze znacznym stopniem jest mniej, niż było. Tak samo nie ma znaczenia, czy całkowicie niewidomych jest 7 czy 5 procent. Nawet ułamek jednego procenta to też wystarczająco dużo, a i to nie jest konieczne. Tak naprawdę wystarczy, jeżeli niewidomi zostaną tylko w nazwie stowarzyszenia, na szyldach, na pismach z prośbami i podziękowaniami oraz w rozmowach z przedstawicielami różnych władz o tym, jak to niewidomym trudno żyć, że jest to najcięższa niepełnosprawność (lepiej: kalectwo) - i to wszystko. Zyskają na tym słabowidzący, którzy uznają potrzebę istnienia stowarzyszenia niewidomych. Przecież wiadomo, że PZN zrzesza niewidomych i słabowidzących, zwanych niewidomymi. Jeżeli jednak ktoś nie wiedziałby, że słabowidzący to niewidomy, niechaj przeczyta odpowiedni zapis Statutu Polskiego Związku Niewidomych.

Każdy wie, że niewidomi nie widzą. Pewnie dlatego nie widzą nawet swoich interesów w Pezetenie. Odchodzą więc z tej organizacji i pewnie z innych stowarzyszeń. A ten mój mądry inaczej protoplasta doszukuje się Bóg wie czego, przyczyn i skutków. Chce też szukać jakichś rozwiązań. Na co to i komu?

Stary Kocur

 

 

41. Dwie sekutnice

(listopad 2010)

 

Wyobraźcie sobie jeno, jak podle potraktowała mnie pewna sekutnica. Przysłała mi list drugiej sekutnicy z niedwuznaczną sugestią, żebym ją poparł, tj. tę drugą sekutnicę. A jak, u kata, mam je popierać, to znaczy one obie sekutnice, skorą są one mądre inaczej i zachcianki mają zaiste niebywałe. Ale przystępuję do rzeczy. Sami będziecie mogli ocenić, jak głupie, szkodliwe i dziwaczne są żądania onych sekutnic.

 

Sekutnica 1

 

Już sam temat listu tej sekutnicy spowodował, że mi się sierść zjeżyła. To szkaradne babsko bowiem list swój do mnie zatytułowało: "Coś dla Prychacza". No właśnie, coś takiego... Dla prychacza...

No, nie mówię, że powinna napisać: "Coś dla Mruczusia". Wiem, że jestem Starym Kocurem i "Mruczuś" to byłaby malutka przesada, ale przecie "Mruczek" byłoby w sam raz.

Na tym jednak nie koniec. Poglądy tej sekutnicy są też godne uwagi. Otóż toto pisze:

"Kocie, może w ramach mruczenia prychnąłbyś na problem poruszony w liście, którego fragment Ci wklejam. "Samotna niewidoma w ramach zamiany mieszkania przeprowadziła się do innego miasta, w którym nie zna nikogo. Potrzebny jest jej ktoś, kto zwyczajnie po niewidomemu i po ludzku nauczyłby ją strategii chodzenia w okolicy nowego miejsca zamieszkania. Zwróciła się z tym problemem do biura zarządu okręgu PZN. Nic jednak nie osiągnęła. Do licha! Kobieta nie jest nowoociemniałą i nawet podesłanie jej do pomocy w orientacji dobrze zrehabilitowanego niewidomego, pomogłoby przezwyciężyć trudności. Ale na to trzeba być zwykłym człowiekiem a nie związkowym urzędasem.

Zanim urzędas ten pomyśli i coś zrobi albo i nie zrobi, to kobieta ma czekać na Godota?"

 

Widzieliście coś takiego? A może o czymś podobnym słyszeliście? To niby zarząd okręgu PZN ma organizować towarzystwo jakiejś babie, która przyplątała się na teren jego działania! A niby z jakiej racji? A dlaczego to bezecne babsko nie siedziało tam, gdzie było jej dobrze? Dlaczego szukało czegoś lepszego? Czyżby na zasadzie koguta, któremu dać grzędę, a on chce wieżę.

 

Sekutnica 2

 

Sekutnica ta pisze: "Dzwoniłam dziś również do biura okręgu i nic nie uzyskałam. Radzono mi, abym się w sprawie orientacji przestrzennej, zwróciła do tamtejszego PCPR i na pewno mi nie odmówią. Mają tam pieniądze, pielęgniarki i wolontariuszy. Na to ja odpowiedziałam, że nie jestem chora i pielęgniarka nie jest mi potrzebna. Dzwonię po to, aby uzyskać instruktorkę i prosić o 10 godzin nauki orientacji przestrzennej, ponieważ przenoszę się na całkowicie nieznany mi teren. Dodałam, że jestem osobą samotną, w dodatku całkowicie niewidomą. Usłyszałam, że nie mają kasy, ale jak się zorientują w sytuacji, to do mnie zadzwonią. No cóż, muszę sobie radzić sama, a na pomoc PZN nie mam co liczyć. Taka jest prawda. Zajmują się pierdołami, a na zrehabilitowanie niewidomego człowieka nie mają kasy. Zastanawiam się, co oni tam w tych biurach robią i za co otrzymują wynagrodzenia?"

 

No i nie zeźliły Was tak nonsensowne żądania? Przecież wystarczy trochę odczekać i nieprzyzwoite babsko sobie samo poradzi. Przecież musi coś jeść, więc musi poznać drogę do sklepu. I po jakiego grzyba zawraca głowę ciężko pracującym urzędnikom PZN-u? Naprawdę, ci ludzie to gatunek zupełnie niepoczytalny i niezrozumiały.

Jak u wszystkich zapchlonych kundlów ma PZN pomagać, skoro zatrudnia tylko 971 osób na 786,3 etatach? Nie, nie zmyślam. Przeczytałem o tym w sierpniowym wydaniu "Pochodni" z 2010 r., a to dobrze zorientowane czasopismo i całkowicie wiarygodne. A w czasopiśmie tym stało czarno na białym i wypukło na gładkim, że na koniec 2009 r., ni mniej ni więcej, tylko 971 pracowników zatrudniał Polski Związek Niewidomych. No i jak tu przy tak szczupłych kadrach może komuś pomagać? Jak można tego wymagać?

Jakaś tam sekutnica opłaca składki w wysokości aż 3,50 zł miesięcznie - 42 zł rocznie i wyobraża sobie, że to na wszystko wystarczy. Zamiast się cieszyć, że Zarząd Główny nie zwiększył wysokości składek, ma jakieś dziwne wymagania - dziesięć godzin instruktora. Też coś? Powinna wiedzieć, że tych składek nie wystarczy nawet na sól do śledzia.

Dodam, że ten durny PFRON to też lepsza firma. Rzec by można, że jest to trzecia sekutnica. Nie daje tyle pieniędzy, ile potrzebuje PZN i nie daje ich wtedy, kiedy PZN potrzebuje, tj. zawsze. Ale bez żartów, na firmie tej wcale polegać nie można. Nigdy nie wiadomo kiedy, ile i na co da. A tak przecież sensownie pracować nie można. Na początku roku jeszcze nie ma pieniędzy, a pod koniec roku już nie ma, albo jest tyle, że nie wiadomo, jak je sensownie wydać.

Tak czy owak, od PZN-u nic wymagać nie można i to dla każdego powinno być oczywiste. Mnie to aż dziw bierze, że mimo tak trudnych warunków, PZN jednak dużo i dobrze robi na rzecz swoich członków, na rzecz niewidomych i słabowidzących. Chwała mu za to!

Muszę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że słusznie postępują władze PZN-u, że nie przejmują się takimi poglądami, takimi wymaganiami i takimi pretensjami, jakie zaprezentowały nam te dwie sekutnice. Ja też nie będę przejmował się takimi durnymi żądaniami niewidomych i takimi epitetami pod moim adresem jak "Prychacz". Niech sobie myślą co chcą i gadają co chcą, a ja mam to w nosie albo powiem bardziej elegancko, miejscu, nad którym zaczyna się ogon. Tak będzie całkiem wykwintnie i prawdziwie.

Nieprzejmujący się Stary Kocur

 

 

42. Jestem opozycyjnym politykiem

(luty 2011)

 

Tak, tak, jestem wytrawnym, opozycyjnym politykiem. Co dziwi Was, że tak z założenia jestem w opozycji? Zapewniam, że nie ma czemu się dziwić. Pomyślcie jeno.

Opozycyjni politycy, niezależnie od, mówiąc czysto po polsku, opcji, z jakiej się wywodzą, wszystko doskonale wiedzą i zawsze mają rację. Inaczej jest z politykami, którzy akurat władzę sprawują. Zaraz po wyborach i przejęciu rządów tracą całą mądrość, jaką posiadali będąc w opozycji. Zaczynają robić same głupstwa i nie stać ich na cokolwiek dobrego. Oczywiście, mądrość odzyskają natychmiast po przegranych wyborach i przejściu do opozycji. To nie interes być politykiem przy władzy. Nie może on liczyć na jakiekolwiek uznanie, natomiast krytykę zawsze ma jak w banku. Co by nie zrobił, zawsze źle, zawsze należało zrobić inaczej, zawsze zrobił za późno albo za wcześnie, nigdy w porę. A jak już by się niby wszystko zgadzało, nie byłoby co mu zarzucić, zawsze może liczyć na oskarżenie, że opozycji skradł pomysł i żadna jego zasługa.

Co innego polityk opozycyjny. Ten może krytykować do woli i zawsze ma rację. Nawet jak ci rządzący zrealizują jego pomysł, zawsze może mówić, że on by to zrobił lepiej, taniej, szybciej. A nikt sprawdzić nie potrafi, czy tak by było. Oczywiście, nie musi też wiedzieć, jak rozwiązać trudny problem. Zawsze może mówić, że od tego są ci rządzący. Kiedy przedstawią projekt, on się wypowie, czytaj skrytykuje.

I żeby nie było żadnych wątpliwości - dotyczy to wielu, bardzo wielu polityków. Zachowują się oni inaczej kiedy rządzą, a inaczej kiedy są w opozycji. Jedni robią to w większym stopniu, inni w mniejszym, jedni zawsze, inni czasami, ale...

Co, chcielibyście wiedzieć, którzy politycy tak postępują? Przecież Wy to wiecie doskonale. Dobrze i bardzo dobrze postępują ci politycy, których popieracie, z którymi sympatyzujecie, na których głosujecie. Źle albo bardzo źle postępują politycy, których nie lubicie, z którymi się nie zgadzacie, którzy głoszą inne prawdy niż te, które się Wam podobają.

No, myślę, że po tych wyjaśnieniach już wiecie, dlaczego wolę być politykiem opozycyjnym. A ponieważ jestem kotem, a nie człowiekiem, jestem mądry i wiem, że do zdobycia władzy nie należy dążyć, bo to się źle kończy.

A jak to wszystko ma się do niewiadomych i do słabowiedzących?

Ano, ma się i to wcale wyraźnie. Jak wiecie, myszki łowiłem na wszystkich poziomach w gmachu niewiadomych i słabowiedzących. Nawet w latach 1998-2003 przyczyniałem się do ratowania tego gmachu przed upadkiem. Powiem Wam w zaufaniu, że to cud, iż wtedy wszystko się nie zawaliło. Ale jak się należało, jak często bywa u dwunogów, zdrowo mi za to futro przetrzepano. I dobrze mi tak, skorom głupi. A piszę o tym, żebyście wiedzieli, że wiem, o czym piszę.

 Kierowanie stowarzyszeniem jest niczym innym jak uprawianiem polityki. Może to być polityka społeczna, gospodarcza, kulturalna, rehabilitacyjna, zagraniczna czy jaka tam chcecie, ale zawsze jest to polityka. A wiadomo, że politykę uprawiają politycy. No i jesteśmy w domu.

 Politycy, jak Wam dowiodłem w sposób niedopuszczający żadnych wątpliwości, są mądrzy tylko wtedy, kiedy są w opozycji. Politycy rządzący nigdy mądrzy nie są, zawsze popełniają mnóstwo błędów, ale co tam mnóstwo, same błędy i często, bardzo często są podli. Nie jest tu ważne, czy politycy ci są osobami wiedzącymi, niewiadomymi czy słabowiedzącymi. Są politykami, i wszystkie powyższe ustalenia do nich również się stosują.

Tak więc w środowisku niewiadomych i słabowiedzących rządzący politycy są równie źli jak ci krajowi. Ba, jest jeszcze gorzej. W środowisku niewiadomych i słabowiedzących są sami rządzący politycy. Nie ma polityków opozycyjnych, nie ma więc mądrych polityków. No, może z wyjątkiem mojego protoplasty. Jak wiecie, był on politykiem rządzącym i popełniał same głupstwa. Ale jak stracił władzę, odzyskał rozum i stał się tak mądry, że jest mądrzejszy od samego siebie. Cóż, nie licząc mnie, ale ja jestem kotem, jest jedynym politykiem opozycyjnym, tj. oficjalnie opozycyjnym. Takich co to po kątach marudzą, narzekają i krytykują jest mnóstwo, ale oficjalnie te same osoby władze popierają, chwalą, podziwiają i głosują zawsze po ich myśli.

A "źle się dzieje w państwie duńskim", źle. Liczni niewiadomi opuszczają swoje stowarzyszenie. Uważają, że nic ono im nie daje, że bez niego sobie poradzą, chociaż tak być nie musi. Zostają w nim słabowiedzący, którzy i bez tego stowarzyszenia by sobie poradzili.

Ale teraz mianowałem się politykiem opozycyjnym i jest mi bardzo dobrze. Od razu nabrałem takiej mądrości, że aż mnie samego strach obleciał. Teraz dopiero wiem, co i jak. A jeżeli nawet czegoś nie wiem, Wy nie wiecie, czego ja nie wiem i mogę udawać diablo mądrego.

Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego jestem w opozycji? A no, według moich przeciwników, dlatego że srodze mi futro przetrzepali. Ale to nie jest tak, to nie jest najważniejsze. Mieli możliwości tak zrobić, więc zrobili. Taka jest natura dwunogów. No i dobrze. Teraz dopiero żyję spokojnie, jak to koty lubią.

A naprawdę przyczyna mojej opozycyjności tkwi w moim sercu i umyśle. Ciągle nie mogę pogodzić się z tym, że niewiadomym źle się dzieje w Popularnym Zrzeszeniu Niewiadomych. W tym to PZN-nie dobrze się czują chyba tylko słabowiedzący. PZN stopniowo się degraduje, marginalizuje i staje się mało potrzebny osobom niewiadomym.

System finansowania działalności stowarzyszenia jest taki, że są pieniądze na to, co nie jest konieczne, a nie ma ich na to, co jest konieczne. Mało tego, nigdy nie wiadomo, na co będą, kiedy będą, czy będą i ile ich będzie. Do luftu z taką robotą!

Być może, na podobne trudności i mankamenty nie ma rady. Możliwe, że w nowych warunkach ustrojowych stowarzyszenie takie nie ma sensu istnienia i nie może zaspokajać potrzeb ani oczekiwań swoich niewiadomych członków. Cóż? Siła wyższa i to bym pewnie przebolał. Ale może jest jakiś ratunek, jakieś wyjście, jakaś możliwość przezwyciężenia kryzysu. Może jest, ale nikt jej nie szuka. I to mnie boli, piecze, drażni, wścieka.

Może jednak i władze niewiadomych i słabowiedzącyh poszukują lekarstwa na kryzys Popularnego Zrzeszenia Niewiadomych. Może poszukują, ale ja o tym nic nie wiem. Czytam uważnie świetliste czasopismo PZN, ale z jego łam bije sam optymizm. Nie widać tam żadnego kryzysu, żadnego niepokoju czy dyskusji z czytelnikami. Przeciwnie, znajduję samozadowolenie władców, sukcesy i niezrozumiałe pomysły. A kryzys, nawet jeżeli jest, kto inny za niego odpowiada, a nie osoby sprawujące władzę. Śledziłem też uważnie listę dyskusyjną o pięknej nazwie "Hydepark Niewiadomych". Ale daremny trud, próżne żale. Nikt z władców nie poniżał się do występowania w "Hydeparku". Aż wreszcie Hyde Park został zlikwidowany, bo po co temu londyńskiemu robić konkurencję. Dimitrij Miedwiediew, Janusz Palikot i Barack Obama rozmawiają z internautami, bo przecież to bardzo dobre i bardzo tanie narzędzie kontaktów z obywatelami albo członkami. A politycy niewiadomych i słabowiedzących ani o tym myślą, mają gdzieś członków stowarzyszenia, którym kierują.

Tak oto, nawet przy moich chęciach, guzik dowiedzieć się można. A co tu mówić o możliwościach mniej dociekliwych niewiadomych?

Ich politycy, o ile są rzeczywiście ich, spotykają się, niby dyskutują, czytaj słuchają swoich władców, rozliczają diety i niczym nie różnią się jedni od drugich. Zawsze, albo prawie zawsze, są jednomyślni. Są jak ten posąg z jednej bryły albo jako te gwiazdy piękne, dalekie i zimne - świecą gwiazdy, świecą, świecą a nie grzeją. A czy kto jest w stanie zrozumieć posąg? A może bryłę da się pokochać? No i niewiadomi, jako że zimnego światła nie widzą, ciepła nie odczuwają i bryły ani posągu pokochać nie potrafią, biorą nogi za pas i stowarzyszenie opuszczają.

A czy ja mam jakiś pomysł na zmianę tej sytuacji? Oczywiście, że nie muszę mieć. Ja jestem w opozycji. Niech no tylko władcy coś zaproponują, z pewnością to skrytykuję i będę miał rację. Jestem przecież wytrawnym politykiem opozycyjnym. Ale nie ma też potrzeby, żebym coś proponował. Jestem opozycyjnym politykiem i jest mi dobrze. Nadal będę krytykował, bo takie moje opozycyjne prawo, a rozwiązywanie problemów pozostawiam tym rządzącym politykom, chociaż wiem, że nie są do tego zdolni i chyba nawet nie chcą. A jeżeli okaże się, że się pomyliłem, zacznę mówić coś wręcz odwrotnego i znowu będę miał rację. Takie moje zbójeckie prawo, czyli opozycyjne.

Na koniec, tak poważnie, bez krętactwa, całkowicie szczerze powiem Wam w najgłębszej tajemnicy, tylko mnie nie zdradźcie, że pojęcia nie mam, co można zrobić w tej sytuacji. Jak zaradzić, żeby niewiadomi nie opuszczali szeregów PZN-u, żeby się w nim dobrze czuli. Wstyd mi, ale nie wiem. Wiem natomiast, że trzeba szukać jakiegoś wyjścia, żeby PZN uchronić przed losem, jaki spotkał spółdzielczość niewiadomych. Bez tego, kaput, a ja tego nie chcę.

Dobrze, że jestem politykiem opozycyjnym. Gdybym był u władzy, spać bym nie mógł ze zgryzoty i całkiem bym z niej wyłysiał. Osiwieć też by można, ale już dawno to zrobiłem, a dwa razy - nie da rady.

Opozycyjny Stary kocur

 

 

43. Mało nas, mało nas do jedzenia chleba...

(kwiecień 2011)

 

Za czasów moich lat kocięcych i szczenięcych lat mojego protoplasty dzieci bawiły się w głupawą i podławą zabawę. Przyśpiewka do niej brzmiała mniej więcej tak: mało nas, mało nas do pieczenia chleba, jeszcze nam, jeszcze nam - Zosi Jasia, Krysi, Józka tu potrzeba. I tak, tyle razy, ile było dzieci chętnych do zabawy. Gdy już wszystkie dzieci zostały włączone do kręgu tańczących i śpiewających, zaczynało się pozbywanie zbędnych gąb do jedzenia. Śpiewało się przy tym: Dużo nas, dużo nas do jedzenia chleba. Już nam, już nam Zosi, Janka, Krysi, Józka tu nie trzeba.

No, sami widzicie, że to głupawe i podławe. Ale czego wymagać od dzieci. Wszystkie osoby niepełnosprawne od dzieciństwa wiedzą, że "niewinne dziadki" są tak okrutne, że z wielką lubością zatruwają życie kolegom i koleżankom, które różnią się od nich pod jakimś względem. Mój protoplasta przekonał się o tym na własnej skórze. Tak samo koleżanka, która miała rude włosy. Lepiej nie mówić, co ta dziewczynka przeżyła, zanim przekształciła się w dziewczynę z pięknymi rudymi włosami.

Ale po co ja Wam to mówię? Otóż jest powód, żeby o tym mówić i nad tym się zastanowić.

Osoby niepełnosprawne w ogólności i niewidome w szczególności są dwunogami wielce humanitarnymi i nie są już dziećmi, ale wciąż bawią się w tę głupawą zabawę. Przekształciły ją ździebko i uprościły - była głupawa i podława, a stała się karykaturalnie piękna.

Jak się rzekło, niepełnosprawne dwunogi są stworzeniami humanitarnymi. I przez ten to humanitaryzm nie zapraszają nikogo do pieczenia chleba i nie wypraszają zbędnych osobników od jedzenia chleba. Od razu zapraszają do jedzenia. I to się chwali. I to jest słuszne, piękne i sprawiedliwe, a nawet idealnie odrzeczne.

Otóż niepełnosprawne dwunogi zapraszają do swojego grona, czyli do jedzenia chleba, coraz to nowych uczestników. A to okazuje się, że niskie dwunogi są osobami niepełnosprawnymi, a to wysokie dwunogi są niepełnosprawne, a to jąkające się, a to znowu takie, które się zacinają, a to bez jednego palca, a to znowu chore na chroniczny katar itd., itp.

Jakby tak dobrze pomyśleć, 85 procent społeczeństwa to osoby niepełnosprawne. Dzieci, bo jeszcze nie dorosły, starzy, bo już przerośli, chorzy i chorawi, łysi i otyli, chudzi i mało piękni, alergicy, alkoholicy, artretycy, narkomani, i różnego rodzaju nieudacznicy. Jest więc mnóstwo dwunogów gotowych do jedzenia chleba i nie ma gotowych do pieczenia chleba. Gąb przybywa, a bochenek nie wystarcza, chociaż olbrzymi. I jak tu nakarmić nim te rzesze niepełnosprawnych dwunogów?

Otóż jest na to sposób. Posłużę się przykładem z dzieciństwa. W mojej okolicy była wieś, z której wszyscy się nabijali. Twierdzili, że w onej wsi mieszkają wielce głupi dwunogi. I te oto dwunogi znalazły w lesie jedną jagodę. Towarzystwo było bardzo zżyte, szczodre i sprawiedliwe. Postanowiło więc podzielić się tym to owocem. Ale jak? Wieś duża, a jagoda mała, i tylko jedna. Głupie to były dwunogi, ale każdy głupi ma swój rozum. Wymyślili więc, że oną jagodę rozetrą na dużej szybie i każdy liźnie raz. W ten sposób wystarczy dla wszystkich. Mądrzejsi od nich nie wiedzieliby, jak tego podziału dokonać, a głupi potrafili to zrobić. Cóż, za to mądrzy wiedzą, że jak się nie naje, to się i nie naliże.

Ale niepełnosprawne dwunogi o tym nie wiedzą i uważają, że im więcej ich będzie, tym dla nich lepiej. Uparcie twierdzą, że jest ich 15 procent ogółu społeczeństwa albo pięć i pół miliona. I nie mają racji, bo tak biorąc, to chyba piętnaście procent społeczeństwa nie ma żadnych wad, żadnych schorzeń ani urojeń. Toć do diabła, nawet Robert Korzeniowski i multimedalistka norweska w narciarstwie, zażywają leki przeciwastmatyczne. A ile osób cierpi na depresję, na lenistwo, na swędzenie pięt?

Nie inni są niewidomi dwunogi. Raz jest ich osiemdziesiąt tysięcy, za chwilę sto i dwieście tysięcy, a niektórzy uważają, że powinno ich być ponad pół miliona.

Pamiętam, jak ichni związek starał się, żeby rozszerzyć definicję niewidomych. Najpierw niewidomymi zaczęli nazywać również słabowidzących, tj. ówczesną całą pierwszą i drugą grupę inwalidów. Potem skutecznie pomieszali niewidomych ze słabowidzącymi tak, że już nikt nie wiedział, kto jest kto. Tego jednak było mało. Wtedy jednak druga grupa to osoby, których ostrość wzroku nie przekraczała osiem procent. Zaczęli więc domagać się, żeby grupa ta obejmowała osoby, których ostrość wzroku nie przekracza dziesięć procent, czyli żeby zwiększyć liczbę niewidomych, którzy nie są niewidomymi. I tak się stało, bo tak było na świecie, bo polscy niewidomi sportowcy byli w gorszej sytuacji.

Tak działano z urzędu i tak postępowało wielu działaczy, którzy pomagali uzyskać widzącym dwunogom orzeczenia niepełnosprawności z tytułu utraty wzroku.

W każdym siedzi homo sovieticus, jak pisał ksiądz Józef Tischner. A taki homo sovieticus domaga się, żeby wszystkiego było coraz więcej - tego, co nikomu nie jest potrzebne również. Nigdy nie mogło być mniej, jeno więcej, chociażby bubli, które psuły się zaraz po opuszczeniu fabryki. Buble nikomu nie przeszkadzały, a plan musiał być wykonany, musiało być więcej niż w roku poprzednim. A że w sklepach i tak niczego nie było, to już cud ustroju sprawiedliwości społecznej. Ale się zapędziłem... Przecie nie o nim mam pisać. Wracam więc do właściwego nurtu.

PZN zorganizował wielką uroczystość z jakiejś tam okazji. Przedstawiciel Komitetu Centralnego PZPR zabrał głos, gratulował wielkich osiągnięć i życzył dalszych sukcesów, m.in. i tego, żeby Związek miał coraz więcej członków, żeby szybko przybywało niewidomych. No i przybywało chętnych do jedzenia chleba, ale chleba nie przybywało. Dążenie do stałego wzrostu, w tym liczby niewidomych, pozostało. W rezultacie jest mnóstwo słabowidzących, którzy nazywają się niewidomymi, a niewidomi uciekają ze swojego związku. Tu i ówdzie pojawiają się głosy, żeby do PZN-u przyjmować również osoby z lekkim stopniem niepełnosprawności z tytułu osłabienia wzroku. Wówczas byłoby nas ponad pół miliona. To już rzeczywiście niewidomi rozpuściliby się zupełnie w tym morzu lekko niepełnosprawnych.

I jakoś niewidome i słabowidzące dwunogi nie chcą wierzyć, że im jest ich więcej, tym gorzej. Żadne pefronowe ani inne pieniądze nie wystarczą na liczącą się pomoc takim masom osób. No chyba, że zostaną rozsmarowane na szybie.

Ale to wszystko pestka. Popis liczbowo-mocarstwowych tendencji dało Towarzystwo Pomocy Głuhoniewidomym. Otóż TPG intensywnie zabiega o uznanie głuchoślepoty jako odrębnej niepełnosprawności. I słusznie. Jest to zaiste paskudna niepełnosprawność, jeżeli jest rzeczywistą, a nie honorową niepełnosprawnością.

TPG zaproponowało następującą definicję głuchoślepoty:

"Głuchoślepota w postaci jednoczesnego występowania choroby słuchu i choroby narządu wzroku, których sprzężenie powoduje ograniczenia w wykonywaniu czynności życiowych, w szczególności w przemieszczaniu się, dostępie do informacji i w komunikowaniu się z otoczeniem, w tym wrodzonych lub nabytych wad narządu wzroku powodujących ograniczenie jego sprawności, prowadzących do obniżenia ostrości wzroku przynajmniej w jednym oku lub ograniczenia pola widzenia, występujących jednocześnie z upośledzeniem słuchu przynajmniej w jednym uchu, w zależności od stopnia uszkodzenia zmysłu słuchu i zmysłu wzroku oraz możliwości kompensacyjnych".

Pięknie, ale przecież nie ma tu żadnych wartości granicznych, żadnych ograniczeń, jest za to czysta uznaniowość. Przyjmując taką definicję, za osobę głuchoniewidomą należy uznać każdego dwunoga, który ma jednocześnie obniżoną ostrość widzenia w jednym oku o jeden procent, a może o jeden promil, albo zawężenie pola widzenia o jeden stopień, a może wystarczy ułamek stopnia, też w jednym oku i osłabienie słuchu w jednym uchu o jednego imbecyla - pfu! Pomyliłem się chodziło mi o jeden decybel. A może wystarczy ułamek imbecyla - tam do kata - to chyba starość! Znowu myślałem o ułamku decybela. Toż mój protoplasta jest od dawna osobą głuchoniewidomą. Boć jest ślepy jak nowonarodzone kocie, a i tykania zegarka już nie słyszy. Ja też jestem głuchoniewidomym kotem. Ale co tam ja i mój protoplasta... Dyć 18 milionów Polaków ma ździebko osłabiony wzrok w jednym albo i w obu oczach i ździebko osłabiony słuch w jednym lub w obu uszach. Dyć prawie wszystkie bardziej leciwe dwunogi mają takie osłabienia wzroku i słuchu. O co więc chodzi władzom TPG? Koniecznie chcą mieć 18 milionów podopiecznych?

Ale jestem Starym Mądrym Kotem i wiem, co jest grane. Otóż Pan Prezes Grzegorz chce zostać prezydentem Polski. Toż 18 milionów głosów, to chyba w drugiej turze wyborów nie mieli łącznie Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Skoro więc dwaj tak wybitni politycy uzyskali łącznie tylko tyle głosów, to Pan Grzegorz, przy swoich osiemnastu milionach, nie da szans żadnemu kandydatowi przez najbliższe sześć kadencji.

A jednak dobrze to wykalkulowali. To jest myśl... A może by tak o krok dalej pójść? Może nie warto aż tak rygorystycznie traktować głuchoniewidomych? Może wystarczy mieć jakiś niewielki defekcik między lewym okiem i prawym uchem albo prawym okiem i lewym uchem? W ten prosty sposób doszlibyśmy do 28 milionów podopiecznych, czyli wyborców. A to ogromna armia wyborców, armia która może nie tylko Polskę zdominować, ale całą Unię Europejską, a nawet Stanom Zjednoczonym zagrozić.

Ale jest, psia jego w te i nazad ganiana, pewien szkopuł. Czy ci wszyscy głuchoniewidomi zechcą głosować na Pana Prezesa Grzegorza. Mieliśmy już Pana Prezesa Tadeusza, który uczestniczył w wyborach. Nie wiem, ile głosów uzyskał przy pierwszych wyborach, w których został posłem. Przy próbie powtórzenia tego wyboru, uzyskał coś ponad 400 głosów. A trzeba Wam wiedzieć, że startował w okręgu wyborczym, w którym zamieszkiwało dwa tysiące niewidomych i grube tysiące innych wyborców. Znaczy to, że te niewidome juchy nie głosowały na swojego Pana Prezesa. Czy więc wszyscy wymarzeni, wydumani, upragnieni głuchoniewidomi zechcą głosować na swojego Pana Prezesa? Można wątpić...

 Wątpiący Stary Kocur

 

 

44. Kwitnie polska szkoła rehabilitacji

(maj 2011)

 

 Nie będę dzisiaj prychać na nikogo, na siebie też nie. Będę tylko mruczał z wielkiego ukontentowania. Zaiste mam do tego solidne podstawy. A jak są podstawy, trzeba pomruczeć sobie z radości. No i mruczę.

Zastanawiacie się, co wprowadziło mnie w tak doskonały nastrój, wręcz w euforię? To proste, boć nie ma większej radości jak wówczas, kiedy spodziewamy się najgorszego, wiemy, że jest źle, a tu okazuje się, że jest świetnie, wspaniale, niewyobrażalnie dobrze.

Byłem przekonany, Wy pewnie również, że polska szkoła rehabilitacji to już zamierzchła przeszłość. Wszystko wskazywało na to, że kaput, że nic nam z niej nie pozostało, a tu proszę... Kwitnie, rozwija się i promieniuje na świat cały. Czyż to nie cudowne? Czy nie ma z czego się cieszyć? Jest, jest i są podstawy do wielkiej uciechy. Z pewnością cieszyliby się twórcy i popularyzatorzy polskiej szkoły rehabilitacji, profesorowie Wiktor Dega i Aleksander Hulek.

Nie będę pisać o wszystkich rodzajach niepełnosprawności. Jestem mądry, ale przecie nie aż tak, dlatego zajmę się tylko niewidomymi. Wyobraźcie sobie jeno Moi Mili, że niewidomi osiągnęli w Polsce już taki poziom zrehabilitowania, że niczego nie potrzebują, żadnej pomocy, z wyjątkiem finansowej, bo pieniądze zawsze i wszystkim są potrzebne. Rehabilitacyjna pomoc - na cóż ona i komu?

Wybierzcie się tylko do pierwszego lepszego koła PZN, do fundacji działającej na rzecz niewidomych, na turnus rehabilitacyjny dla niewidomych, do ośrodka leczniczo-rehabilitacyjnego PZN - jeżeli Wam nie powiedzą, że jesteście w placówce dla niewidomych, sami za Chiny Ludowe tego nie odkryjecie. Niewidomi zachowują się jak wszyscy, swobodnie chodzą, biegają i skaczą, gazety czytają, telewizję oglądają, z daleka się witają, fotografują, malują, ptaszki i mrówki faraonki podglądają. Powiem Wam w tajemnicy, którą wszyscy znają, że wielu z nich jeździ na wrotkach, na rowerach i samochody prowadzi. Toż do diabła, jak można się nie cieszyć z takiego poziomu polskiej rehabilitacji?

Niewidomi nawet zawodu nie muszą się uczyć. Wystarczy, że będą uczestniczyli 40 razy w wypoczynkowym szkoleniu poszukiwania pracy. Nie muszą uczyć się też orientacji przestrzennej, bo i bez tego śmigają po świecie jak szatany. Brajl jest im zbędny, bo przestarzały i mało przydatny, a poza tym, świetnie czytają zwykły druk, nawet ten malutki, gazetowy i jeszcze mniejszy. Czynności życia codziennego - a cóż to takiego? Nie sprawiają one niewidomym najmniejszych trudności.

Dawniej - i owszem, musieli uczyć się tego wszystkiego, a teraz nie muszą, bo świetnie sobie radzą i bez tego. Tylko te przeklęte komputery sprawiają im trochę trudności, ale to głównie dlatego, że PFRON wymaga szkolenia. Żeby nie to bezsensowne wymaganie, wcale nie musieliby się uczyć, a ich wnuki w cuglach radzą sobie z tym sprzętem.

Dodam z wielką dumą, że o ważnych sprawach mówię, a są one wielkie i dotyczą wielu osób. Niektórzy twierdzą, że jest ich nawet 150 tysięcy. I pomyśleć - niemal wszyscy oni są tak świetnie zrehabilitowani, że nie można zauważyć ich niepełnosprawności. Ale mają legitymacje, a te nie pozostawiają żadnych wątpliwości z kim mamy do czynienia. Tak, tak, to dzieło polskiej szkoły rehabilitacji.

Nie myślcie tylko, że taki stan super zrehabilitowania spadł z nieba na polskich niewidomych. Opanowali oni to wszystko przy pomocy telepatii albo czegoś lepszego od niej. To tak władze PZN-u promieniują na cały kraj umiejętnościami rehabilitacyjnymi.

Dziwi Was to? No tak, dawniej do leczenia potrzebny był lekarz, badania, lekarstwa. A teraz? A nie wiecie nic o działalności Harrisa, czy Nardellego? Przecież wystarczyło, że tak uzdrowiciel dotknął i już człowiek zdrowy jak koń. Ale co tam Harris, czy Nardelli? Lepszy od niego jest Kaszpirowski. Ten specjalista nie musi nawet dotykać. Wystarczy, że w telewizji wystąpi, powie wszystkim, że mają być zdrowi i choroby tłumnie wychodzą z ludzi. A Zbigniew Nowak - wystarczy, że wodę zaczaruje i po chorobie.

Ale to pestka. W polskiej rehabilitacji nawet czarowanie wody i występ w telewizji są zbędne. Wystarczy, że ktoś z wybitnych członków władz PZN-u pomyśli, iż niewidomi mają być zrehabilitowani i są, bez dwóch zdań.

Właśnie polska szkoła rehabilitacji przejęła metody od teleuzdrowicieli, udoskonaliła je, szeroko stosuje i osiąga znakomite rezultaty. Niedługo wszyscy zapomną, że niewidomi są na świecie, a oni sami zapomną, kto jest ich tak wielkim dobrodziejem.

Powiem Wam, że gdyby nie ckliwo-sentymentalne upodobania sponsorów, a także zacofanie PFRON-u, nikt by nawet nie musiał wspominać o niewidomych. No i gdyby nie garstka zacofanych działaczy i specjalistów rehabilitacji... Ci jednak tak sobie wbili do pustych łbów jakieś tam potrzeby rehabilitacyjne, jakieś metody, jakieś szkolenia. Tfu! Do diabła z tym wszystkim! Rozumiem, że trzeba o tym trochę mówić i pisać, że musi być w nazwie "niewidomych", że potrzebnych jest kilku niezrehabilitowanych niewidomych na wabika, bo inaczej sponsorzy grosza nie dadzą, bo PFRON wnioski będzie odrzucał, bo władze... Ale przecież przejmować się jakąś rehabilitacją nie ma nijakiej potrzeby.

Żeby jednak nie być gołosłownym powiem, że ośrodek w Bydgoszczy prawie nikogo nie rehabilituje, że turnusy rehabilitacyjne, w zdecydowanej większości, są takie tylko z nazwy, że... Ale co tam mnożyć przykłady. Pokażę Wam tylko jeden.

Jako przykład zbędności jakichkolwiek tradycyjnych działań rehabilitacyjnych, poradnictwa itp., posłużyć doskonale może Plan działania jednego z warszawskich kół PZN. A muszę Wam wyznać, iż jest to pouczająca lektura. Ciekawy jestem, czy i Wy to tak ocenicie.

 

 ***

 

Polski Związek Niewidomych Koło Żoliborz-Bielany-Łomianki

01-580 Warszawa ul. Krasińskiego 29 m.3

Tel.: 22-83-97-837

 

Koło czynne w godz.: pon. 9-14, środa 14.00-18.00, czw.14-17

 

Plan Pracy Koła na rok 2011

 

Miesiąc - Przewidywane zadania                        

Styczeń - Kulig w Puszczy Kampinoskiej

Luty - Kulig w Puszczy Kampinoskiej

Taneczna zabawa Karnawałowa

Marzec - Spacer po Cmentarzu Stare Powązki

Kwiecień - Spotkanie z okazji Świąt Wielkanocnych

 Maj - Wiosenny spacer do Młocin - wielodniowa wycieczka w Bieszczady z wypadem do Lwowa

Czerwiec - Turnus rehabilitacyjno-wypoczynkowy w Darłówku - 11-24 czerwca

 Lipiec - Jednodniowa integracyjna wycieczka autokarowa

Sierpień - Jednodniowa wycieczka autokarowa - 5 sierpnia

Piesza Pielgrzymka do Częstochowy

 Wrzesień - Ogólnopolska Pielgrzymka Niewidomych do Łomży - 09-10 wrzesień

 14-dniowy turnus wypoczynkowy w Egipcie - po 15 września

Październik - Spotkanie z okazji Dnia Seniora

Listopad - Wycieczka do Muzeum Powstania Warszawskiego

Grudzień - Spotkanie z okazji Świąt Bożego Narodzenia

 

Cykliczne zadania całoroczne

 1. Integracyjne spotkania czwartkowe" - 1 i 3 czwartek miesiąca

 2. Wieczorki taneczne "Klubu Samotnych Serc"

Od kwietnia do grudnia - 1 lub 2 wieczorki w miesiącu

3. Bilety do teatrów i Filharmonii

 4. Comiesięczna dystrybucja paczek dla osób o niskich dochodach. Wydawane w trzecią środę miesiąca od godz. 15.00

 

Gorąco prosimy o przekazywanie przez Państwo i Wasze Rodziny i znajomych 1 procent podatku na rzecz naszego Koła

PZN Koło Żoliborz Nr KRS 0000163347

 Prezes Zarządu Koła PZN

Żoliborz-Bielany-Łomianki

Andrzej Patatyn

 

Uprzedzamy o możliwości zmian terminów i odwołania zadań z powodu nie otrzymania dofinansowań.

 

 ***

 

 Popatrzcie jeno uważnie. Ani słowa o poradnictwie rehabilitacyjnym, ani słowa o nowo ociemniałych, o sprzęcie rehabilitacyjnym, o przewodnikach osób niewidomych, o skierowaniu na szkolenie rehabilitacyjne, ani o niczym podobnym. Raz występuje turnus rehabilitacyjny, który z rehabilitacją niewidomych nie musi mieć i najprawdopodobniej nic nie ma wspólnego. A samo słowo "niewidomi", nie licząc nazwy koła, występuje tylko raz w takim oto zestawieniu: "Ogólnopolska Pielgrzymka Niewidomych do Łomży". Pewnie pielgrzymkę organizuje Duszpasterstwo Niewidomych, które najwidoczniej się zagapiło i nie zauważa, że używa archaicznego języka. Przecież w pielgrzymce do Łomży mogą uczestniczyć nie tylko niewidomi i nie ma powodu ich tak eksponować. A ten turnus rehabilitacyjny - przecie może leczyć reumatyzm, korzonki oraz inne dolegliwości osób w podeszłym wieku i najprawdopodobniej tak właśnie jest. Zresztą, termin "rehabilitacja" występuje też tylko raz właśnie w nazwie tego turnusu.A w paŹdzierniku jest impreza z okazji Dnia Seniora, nie jakiegoś Dnia Białej Laski, jeno seniora.

I czy nie jest to cudowny plan? A jaki uniwersalny... Wystarczy zmienić nazwę koła na np. Koło Gospodyń Wiejskich w... albo Klub Seniora w..., może być również koło PTTK, PCK, Koło Ligi Kobiet i chyba każde inne, i plan gotowy. No, jeszcze trzeba wykreślić z tej pielgrzymki słowo "niewidomych" i będzie gotowy plan działania dla każdej grupy osób o turystyczno-rozrywkowych upodobaniach.

Szkoda tylko, że zarząd koła tak słabo propaguje swoją działalność, zdolności logistyczne i troskę o ludzi biednych. Przecież wystarczyłoby, żeby jakiś sponsor dowiedział się o tym Lwowie, o Egipcie, o Darłówku, o "samotnych sercach" i sypnie grosiwem. Nie będzie się sępił z jednym procentem, o który prosi zarząd koła, ale przeznaczy na tak szlachetne cele od razu pięć albo i osiem procent swego dochodu.

Pomyślcie o tym Koledzy z Żoliborza!

 Mruczący Stary Kocur

 

 

45. Artystycznie i naukowo

(październik 2011)

 

 Kochani moi!

Muszę z wielkim wstydem przyznać, że byłem małodusznym zacofanym niedowiarkiem, nie wierzyłem, że przemianowanie biura Zarządu Głównego PZN na Instytut Tyflologiczny PZN przyniesie tak wspaniałe rezultaty. A jednak przyniosło.

Moje wątpliwości brały się z zacofanego rozumienia słów, pojęć, nazw i zaklęć. Myślałem, jako ten durakow, że instytut oznacza placówkę naukową-badawczą, która zatrudnia profesorów, docentów, doktorów. A to wcale niekoniecznie. Wystarczy, że odpowiednio się ją nazwie i pozytywne rezultaty są faktem. Taka zmiana nazwy działa jak czarodziejska różczka, czarodziejski pierścień czy czarodziejska lampa, jak najmocniejsze zaklęcie.

Drodzy Wy moi! Wyobraźcie sobie, że w Instytucie Tyflologicznym powstał wspaniały, nowoczesny projekt, oparty na naukowych podstawach w wyniku intensywnych badań. Projekt ten przyoblekł artystyczną szatę dzięki współpracy z artystami. No i co niedowiarki równie wielkie, jak ja byłem? Czarodziej machnął różczką, potarł pierścień, zapalił lampę i zastosował swoje najmocniejsze zaklęcie... Stało się... A co się stało? A właśnie - niewidomi stali się już widoczni. Czapki niewidki pospadały im z głów i są już wśród ludzi. Przestały ich trapić: niskie renty socjalne, bezrobocie, brak przewodników i lektorów, wysokie ceny sprzętu rehabilitacyjnego i inne plagi. Teraz są już jak wszyscy inni, są widoczni, są bardzo nowocześni.

 

 W zaproszeniu do udziału w tym wspaniałym, nowoczesnym projekcie Marta Michnowska pisze:

 

"Bądźmy razem, wspólnie odciśnijmy mocno nasz ślad w krajobrazie Warszawy. Niech będzie nas jak najwięcej, nas - niewidomych, słabowidzących i naszych przyjaciół. Niech wszyscy nas zauważą.

Serdecznie zapraszamy do wzięcia udziału w wydarzeniach zaaranżowanych wspólnie przez Instytut Tyflologiczny Polskiego Związku Niewidomych i artystów wydarzeniach składających się na kampanię społeczną "Niewidomi już widoczni". Zapraszamy szczególnie w trzy miejsca, a znaleźć będzie nas bardzo łatwo:

17 września 2011 r. - godzina 21.00 - spotykamy się na Nowym Świecie przy kawiarni ST. Traffo (Nowy Świat 36). Przygotowaliśmy multimedialną niespodziankę. Każdego, kto zechce i będzie mógł, prosimy o ubranie się na biało (przynajmniej częściowo). To, oprócz białej laski, będzie nasz znak rozpoznawczy. Niespodzianka będzie trwała nie dłużej niż 15 minut, start ma być maksymalnie punktualny, warto więc się nie spóźnić".

 

Rozchorowałem się i nie mogłem uczestniczyć w tym wydarzeniu. Tak, tak "Pan Kocur był chory i leżał w...", ale dyć wiem co nie co, jak to wiekopomne wydarzenie wyglądało.

Centrum Warszawy, sobotni wieczór, kawiarnia z ogródkiem wysuniętym na chodnik, kłębiące się tłumy warszawiaków i gości. Pracownicy Instytutu Tyflologicznego, grupa młodzieży... Otworzyły się drzwi kawiarni, z których wyszło 9 białych postaci, coś huknęło. Anioły to nie były, bo nie miały skrzydeł. Może śmierci? Też nie, bo zamiast kos miały białe laski. Ki diabeł? Ale to proste, jasne i nowoczesne. Postaci te stukając onymi laskami przedefilowały przez ulicę Nowy świat na drugą jej stronę i postaci zniknęły. Po chwili pojawiły się na balkonie i ustawiły się wzdłuż balustrady półkolem, tworząc biały ekran. Wybuchły kaskady świetlnych barw, piękne kolory, błyski, kręgi i słupy, wspaniałe! A na tych postaciach pokazał się napis: "Niewidomi już widoczni". Ponoć i filmik jakowyś był, ale go nie było widać na tym białym ekranie.

Ależ to czary mary... Kto by pomyślał?

Białe stwory z laskami zeszły na ulicę i przedefilowały do kawiarni, stukając laskami. No tak, po takiej pracy konieczne jest wypicie kawy, może piwka...

Kelnerka zapytana, co tu się dzieje, odpowiedziała, że nie wie. Przechodnie jeden do drugiego: "Co to"? "Chyba teatr".

No tak, teatr. Nie precyzowali - dramat czy komedia.

Ale bez żartów i bez głupich pytań. Niespodzianka była rzeczywista, realna i tak trwała, że trwa w dalszym ciągu. Niespodzianką jest dla mnie przesłanie z niej wynikające, tj. zupełnie nie wiem jakie. Ale co tam? Jestem Starym, zacofanym Kocurem i nie wszystko mogę wiedzieć. A że spacerowicze też nie wiedzieli - przecie to nie dla plebsu. To jest projekt artystyczno-naukowy i basta! Czapki z głów profani! Niewidki również, a może przede wszystkim, bo macie być widoczni. Najważniejsza jest młodość, nowoczesność, ruch, światło, multimedialność i jest to wielka wartość, chociażby w niej treści nijakiej nie było, albo raczej chociaż byś nie potrafił się jej doszukać bez wskazania palcem i dłuższych wyjaśnień.

 

Cytuję dalej zaproszenie:

 

"19 września 2011 r. - godzina 11.00 - spotykamy się na placyku przy skrzyżowaniu Nowego Światu i Smolnej (przy rondzie de Gaullea). Z tego miejsca wyruszymy na spacer Nowym Światem, by zamontować po drodze tabliczki brajlowskie przy wejściach do różnych punktów usługowych. Te tabliczki mają być znakiem przypominającym o istnieniu osób z dysfunkcją wzroku i sygnalizującym, że tu osoba z białą laską jest zawsze mile widziana. Spacer będzie trwał nie dłużej niż godzinę".

 

 ***

 

Oż psia mać! A ja myślałem, że niewidomym jest bardzo trudno wymacać na tramwaju czy autobusie przycisk służący do otwierania drzwi! Widzicie, jaki jestem głupi i zacofany? Okazuje się, że świetnie sobie poradzą z warszawskimi budynkami, które są znacznie większe od autobusów. To warto światu całemu pokazać!

A czy osoby widzące zauważą te tabliczki i zrozumieją ich znaczenie? A czy to ważne? To ich problem.

Z moich doświadczeń wynika, że pismo brajla, dla osób widzących, trąci czarną magią. Nic z niego nie rozumieją i napawa ich podziwem dla niewidomych graniczącym ze zgrozą. Ale jak zobaczą takie tabliczki na Nowym Świecie... Z pewnością im się w głowach porozjaśnia, a jak nie - pies ich drapał. Tumany zacofane!

Chciałem jednak przekonać się, jakie wrażenie robią te tabliczki. Jak się pewnie domyślacie, nie miałem ochoty obmacywać ścian i szukać onych tabliczek. Poprosiłem więc osobę widzącą, żeby obejrzała to dzieło. Inspekcji dokonała w czwartek, a więc trzy dni po umieszczeniu tych tabliczek. Na całym Nowym Świecie znalazła jedną, a na Krakowskim Przedmieściu żadnej. Tabliczka owszem, estetyczna i głosi, że "Niewidomi już widoczni". To wszystko na ten temat.

 

I ostatni cytat

 

"19 września 2011r. - godzina 19.00 - spotykamy się przy siedzibie Instytutu Tyflologicznego Polskiego Związku Niewidomych (ul. Konwiktorska 9). Otworzymy wtedy, budzący już tyle kontrowersji mural namalowany na fasadzie budynku PZN i zainaugurujemy wystawę zdjęć znanego fotografa Tomka Sikory (połączoną z projekcją filmu produkcji jajkoFilm). Czekamy na każdego, kto zechce nam towarzyszyć.

 Marta Michnowska

Centrum Komunikacji

Instytut Tyflologiczny Polskiego Związku Niewidomych"

 

 ***

 

No i odbyło się otwarcie muralu, który okazał się zupełnie niekontrowersyjny - oczy ładne, czarnobiałe, delikatnie nakreślone, świetnie komponują się z szarą, odrapaną ścianą. Mało kto je zauważy, a z pewnością każdy będzie wiedział, co one symbolizują. I znowu nie miałem racji. I znowu okazało się nowocześnie. I znowu jak się dobrze wytłumaczy, każdy będzie wiedział, w czym rzecz. Ale jak to tłumaczyć przechodniom na ulicy? Oj, chyba szukam dziury w całym. I bez tego wszyscy doskonale wiedzą, a ja się zestarzałem. Oj, chyba muszę przejść na emeryturę, bo nie potrafię "z młodymi naprzód iść", po środki przekazu sięgać nowe... Ale to mój problem, a nie...

Jestem zachwycony symboliką, alegoriami, nowoczesnością, pomysłowością, inwencją twórczą, wspaniałym przekazem, pożytkiem dla niewidomych itd., itp.

Przecież czarownicy, magowie, guru różnych sekt i niektórzy politycy od dawna wiedzą, że jak się dobrze rzecz przedstawi, to symbole są ważniejsze od rzeczywistości. A więc, skoro nie może być dobrze, niechaj przynajmniej będzie pięknie, nowocześnie, alegorycznie i symbolicznie. To wystarczy niewidomym, boć przecie wystarcza wielu widzącym. A co to, czy niewidomi są gorsi?

Mam tylko jedną wątpliwość, ale wynika ona pewnie z mojej kociej, wrednej natury. Nie wiem, dlaczego ta wspaniała firma artystyczna nazywa się "jajkoFilm". No właśnie "jajko", liczba pojedyncza... Gdyby było przynajmniej dwa jajka, można by z entuzjazmem zakrzyknąć: ale jaja!

 Zachwycony Stary Kocur

 

 

46. Ma(gistrowie poszukiwania pracy

 (grudzień 2011)

 

Rośnie liczba stowarzyszeń i fundacji i coraz mniej niewidomych do nich należy. I bardzo dobrze. Toć te organizacje, te stowarzyszenia, te fundacje w końcu będą musiały zabiegać o niewidomych. I o to właśnie chodzi. Dyć wielgachny Karol Marks sformułował wspaniałą zasadę, w myśl której ilość przechodzi w jakość. No i te organizacje, których już jest wcale dużo, nabiorą marksistowskiej jakości, a wtedy to dopiero ci nieliczni niewidomi będą się świetnie mieli. Będą mogli jednocześnie uczestniczyć nawet w trzech szkoleniach i zdobywać umiejętności poszukiwania pracy. Będą więc mieli się świetnie, bo te liczne organizacje będą im płaciły za udział w onych szkoleniach i będą nabierali wysokiego mniemania o swojej wartości. Mało tego, będą mogli jeszcze śmiać się w kułak z instytucji szkolących, bo przecie wcale pracy podejmować nie zamierzają. Ale po kilkunastu takich szkoleniach będą mogli robić wirtualne studia licencjackie z zakresu poszukiwania pracy. Ale co tam studia licencjackie. Po kilkudziesięciu szkoleniach będą mogli uzyskać dyplom ukończenia studiów magisterskich i uzyskać dyplom magistra poszukiwacza pracy. To dopiero będzie wspaniale. To jest nasz cel!

Oj, widzę, jak krzywią się niektórzy malkontenci, że to niby nie da się uczestniczyć w trzech szkoleniach jednocześnie. A ja Wam powiem, że się da. Będzie to tak wyglądało. Kowalszczak wyjedzie na szkolenie stacjonarne do jakiegoś ośrodka i będzie tam przez dwa tygodnie. W tym samym czasie zapisze się na poszukiwawczy kurs zaoczny. No i wyskoczy z tego stacjonarnego na sobotę i niedzielę na ten zaoczny.

No tak, powiecie. To jest możliwe, ale gdzie to trzecie szkolenie. Oj, widzę, że nowocześni to Wy nie jesteście. A o różnych internetowych szkoleniach nie słyszeliście? Internetowy kurs będzie tym trzecim.

Znowu jakiś malkontent się wychyla ze swoim pesymizmem, że to za dużo na jedną osobę. Oj, mój malkontencie! Jesteś frajerem. To żaden problem.

Po pierwsze - na wszystkich szkoleniach będą uczyli pisania CV, czy jak to się tam po człowiekowemu nazywa, ale chodzi o zwykły życiorys. Tak będzie przez sześć kursów podstawowych. Potem Kowalszczak zapisze się na kurs wyższego stopnia i będzie w nim również uczestniczył sześć razy, oczywiście, na trzech kursach jednocześnie. Teraz będzie się uczył pisania wniosków o przyjęcie do pracy - zapomniałem, jak one elegancko się nazywają.

Kolejnym etapem, czytaj kursem wyższego stopnia, który trwać będzie również dwa tygodnie, będzie nauka wiązania krawata przed interviu z potencjalnym pracodawcą. Dalej, na kolejnym etapie będzie przyswajał sobie metody takiego interviuczenia, żeby go, broń Boże, do pracy nie przyjęli, bo przecie on wcale tego nie chce. Ale chce czy nie chce, musi to tak robić, żeby wyszło na to, że to nie on nie chce jeno pracodawca. Tu będzie cel dodatkowy - wywołać litość, żeby pracodawca zawstydził się, że tak nieszczęśliwego nie chce zatrudnić i odpalił jakiś tysiączek na fundację, która tych biedaków uczy poszukiwania pracy.

Pamiętamy, że każdy etap to trzy kursy jednocześnie. Jak pomnożymy ilość etapów przez trzy kursy i przez sześć powtórzeń tych kursów, to będziemy mieli tyle, że nie tylko na licencjat i studia magisterskie wystarczy, ale może zostanie jeszcze nadwyżka. Nadwyżkę tę może da się wykorzystać na studiach doktoranckich, oczywiście, również z zakresu poszukiwania pracy.

Rzecz jasna, nie wyczerpaliśmy wszystkich możliwości, a przede wszystkim ludzkiej pomysłowości. Już ci, którzy chcą zarobić na szkoleniu, potrafią wymyślić taki kurs, taki program, taki projekt, że PFRON-owi oko zbieleje i będzie prosił, żeby wziąć od niego pieniądze na ten cel.

Jeżeli jednak ktoś będzie na tyle głupi, że nie wystarczy mu samo szkolenie i uprze się, żeby pracować, litościwy pracodawca za pefronowe pieniądze zatrudni go bez problemu. Przecież musi mieć te 20 procent pracowników ze znacznym stopniem niepełnosprawności. Nie bez znaczenia jest także fakt, że niewidomemu pracownikowi może zapłacić tyle, że jeszcze trochę grosza mu zostanie z tego pefronowego dofinansowania. I będzie powód do dumy, do samozadowolenia i wysokiej samooceny.

Powoływałem się na filozofię Karola Marksa. Na tej to filozofii zbudowano ustrój sprawiedliwości społecznej, w którym nie było bezrobocia, a niewidomi, którzy chcieli pracować na ogół pracowali. Teraz, kiedy ilość tych fundacji i stowarzyszeń przejdzie w marksistowską jakość, nawet nie będą musieli parać się jakąś tam robotą, a i tak będą ważni, potrzebni, pełnowartościowi i pełnoprawni. Boć to o ich dobre samopoczucie dbać będzie mnóstwo fundacji i stowarzyszeń, które w dobrze pojętym interesie własnym, będą im bębenka podbijać, a PFRON będzie dofinansowywał bez mrugnięcia okiem.

Oj, będzie wspaniale, będzie! Czemu to za moich młodych lat tak nie było? Dlaczego musiałem myszki łowić w różnych, często podłych, warunkach. Ale czy da się tu cokolwiek zrozumieć i pojąć? Przecież ci dwunodzy to stworzenia mądre inaczej.

Rozżalony Stary Kocur

 

 

47. Kilka drobiazgów

(wrzesień 2012)

 

Korepetycje

 

W numerze 3(39)/2012 "WiM" porównywałem PZN z PZPN-em. Okazuje się, że nie były to trafne porównania. Przepraszam PZPN.

Wyobraźcie sobie jeno, że:

- PZPN jest ciągle szarpany przez polityków i dziennikarzy, a PZN zupełnie nie,

- w październiku br. odbędą się wybory władz PZPN-u, a już na początku lipca na szefa tej firmy zgłosili się: Grzegorz Lato, Zdzisław Kręcina i Ryszard Czarnecki. Ilu jeszcze kandydatów zgłosi się do dnia wyborów? A każdy z nich będzie starał się przedstawić swoją wizję, swój program działania, swój plan naprawy.

Oczywiście, wielość kandydatów i wielość programów nie gwarantuje dobrych wyborów, ale jest to warunek nieodzowny takich wyborów - niewystarczający, ale konieczny.

A w PZN-ie? A w PZN - w połowie kwietnia odbyły się wybory. Przed Zjazdem panowała zupełna cisza i po zjeździe nadal panuje. Żadnych kandydatów, żadnych programów, żadnej wizji, oczywiście, oprócz tej jednej, jedynie słusznej. No i całkowity brak zainteresowania i to nie tylko mediów i polityków, ale również niewidomych.

Słuchajcie Wy tam z PZPN-u! A może poprosilibyście najwspanialszych działaczy PZN-u o korepetycje? Ułatwiłoby to Wam rozwiązywanie najtrudniejszych problemów. Co Pan na to, Panie Lato?

 

Ważne problemy

 

W państwie naszym, w innych również, występują poważne problemy, kryzysy, sprawy do załatwienia. Toczą się nad nimi dyskusje, polemiki, spory.

A to ogródki działkowe, a to in vitro, a to wiek emerytalny do 67 lat, to znowu szkoły zamykają i do Karty Nauczyciela chcą się dobrać. Wybory parlamentarne, samorządowe, prezydenckie i do parlamentu europejskiego. To powstają nowe ugrupowania, to znowu zanikają inne, te się łączą, tamte dzielą. To PO się rozlatuje, to PiS pęka. A każde takie wydarzenie jest komentowane na bieżącą, często w tym samym dniu, w czasie jego występowania, a nawet przed wystąpieniem. A w PZN-ie?

A w PZN-ie nie ma problemów, nie ma kryzysów, nie ma dyskusji, nie ma polemik ani sporów. Nie ma więc czego komentować. Jest święty spokój, cisza, senna błogość, tylko żaby kumkają.

Relacja z obrad XVI Zjazdu, który odbył się w drugiej dekadzie kwietnia ukazała się w "Pochodni" dopiero w lipcu, czerwcowe jej wydanie, w wersji elektronicznej czytelnicy otrzymali 9 lipca. No bo i nie było się z czym śpieszyć. No, ale relacja ze Zjazdu, z konieczności niepełna i refleksyjna, ukazała się już w majowym wydaniu "WiM", które zostało dostarczone czytelnikom w dniu 25 kwietnia, a więc kilka dni po zakończeniu obrad.

Ale faktem jest, że nie było powodu do pośpiechu. Grunt to spokój!

 

Jakość informacji

 

W kraju "Wyborcza" tak, a "Fakt" siak, TVP po swojemu, a TVN jeszcze inaczej, a są i bardziej jednoznaczne media. A w PZN-ie?

A w PZN-ie media są całkiem jednoznacznie blade.

W "Uchwale programowej XVI Krajowego Zjazdu Delegatów na XVI kadencję", w rozdziale "Cele strategiczne" czytamy m.in.:

"V. Kontynuowanie prac nad skuteczną komunikacją wewnętrzną i zewnętrzną PZN".

Cel szczytny i od razu zostało podjęte to doskonalenie. Przykład - proszę bardzo.

W trzecim numerze "Pochodni" z 2012 r. w relacji z obrad Zjazdu czytamy m.in.:

"Niektórzy wyrazili swoje niezadowolenie z faktu, że na Krajowym Zjeździe nie było przedstawicieli innych niż "Pochodnia" mediów czy przedstawicieli rządu".

Ależ to wspaniała informacja! Można domniemywać, że chodziło o nieobecność dziennikarzy "Polityki", "Faktu", "Wyborczej", "Rzeczpospolitej", TVP, Radia "Dla Ciebie" itd. Takie domniemanie wzmacnia fakt, że druga część tej informacji dotyczy braku przedstawicieli Rządu.

Tymczasem, jeżeli chodzi o przedstawicieli prasy, niektórzy delegaci zadawali pytania, dlaczego redaktor "Wiedzy i Myśli" nie otrzymał akredytacji na obrady Zjazdu i wyrażali niezadowolenie z tego powodu. Dodam, że odmowną decyzję na prośbę Stanisława Kotowskiego podjęło Prezydium ZG PZN.

To się nazywa informacja! Jest, a jakoby jej nie było!

 

Szacunek dla członków PZN-u

 

W rubryce "Od redakcji" w trzecim numerze "Pochodni" z 2012 r. czytamy:

"W kolejnych wydaniach ukażą się wywiady z przewodniczącą ZG PZN, a także z tymi przedstawicielami władz Związku, którzy pełnią powierzoną funkcję po raz pierwszy".

Trzeci numer "Pochodni", jak już wspomniałem, w wersji elektronicznej dostarczony został czytelnikom w dniu 9 lipca. "Pochodnia" ostatnio jest dwumiesięcznikiem. A więc najbliższy numer ukaże się prawdopodobnie na początku września, a w nim wywiad z przewodniczącą ZG PZN wybraną w połowie kwietnia. Ależ zawrotne tempo! Patrzcie jeno, jak wspaniale służą nam internet, komputery, elektronika i informatyka! Dodam, że czytelnicy papierowej wersji, a zwłaszcza brajlowskiej... Szkoda mówić.

Jeżeli na opublikowanie wywiadu trzeba co najmniej 5 miesięcy, to ile trzeba na załatwienie poważniejszych spraw? Ale i tak dobrze, że nie trzeba było trzech lat. Osoby, które tak się śpieszyły z tym wywiadem, okazały wielki szacunek dla członków Związku i czytelników "Pochodni".

A i o te poważniejsze sprawy nie ma co się martwić. Wystarczy tylko wybierać na ośmiu kolejnych zjazdach te same osoby do władz, a zdążą wszystko pozałatwiać.

 

Ot, takie sobie drobiazgi. Jest przecież sezon ogórkowy, o czym więc pisać, jeżeli nie o drobiazgach. Przecież one nic nie znaczą i nie mają żadnego wpływu na bieg naszych spraw.

 Drobiazgowy Stary Kocur

 

 

48. Szczęśliwa trzynastka

(maj 2013)

 

Ludziska uważają, że 13 to nieszczęśliwa liczba. Oj, mylą się, mylą.

Na podwórku Familijnego Domu urodziła się i żyła przez 60 lat dama o inicjałach B.C. Służyła dobrze niewidomym i słabowidzącym. Dostarczała im słowa macanego i gadanego - komputerowego też. Ale były z nią kłopoty finansowe, a jakże. Poszła więc w obce ręce i teraz, jeżeli będą kłopoty, to będzie miał je kto inny, a główni familianci już nie. A że bibliobus nie jeździ, a że trwa bezterminowa inwentaryzacja i ściągane są książki od czytelników, a to ich problem. To nie dotyczy władz Familijnego Domu, a przecież tylko one się liczą. I to jest szczęśliwe, a stało się w 2013 r.

Urodził się również na podwórku Familijnego Domu i żył pod różnymi nazwami około 60 lat. Dostarczał macane i gadane książki i czasopisma. Najpierw była to drukarnia, potem i studio nagrań, następnie nazywał się ZWiN, potem ZNiW i w końcu Wydawnictwa PZN. Teraz dla jego dobra został poddany eutanazji, bo tak jest dla niego najlepiej. I to jest również szczęśliwe wydarzenie roku 2013. Nie wiem tylko, dlaczego postanowiono uratować jego część. Ale przecież nie muszę wszystkiego wiedzieć. Mogę natomiast mieć nadzieję, że jak nie część, to przynajmniej prezes zostanie uratowany.

Przez 62 lata na podwórku Familijnego Domu, w piaskownicy, na huśtawkach, na ławeczkach i gdzie się dało gromadzili się niewidomi i słabowidzący, i było ich coraz więcej, ale do czasu. Od kilkunastu lat ich liczba ulega stałemu zmniejszeniu, zwłaszcza całkowicie niewidomych gwałtownie ubywa, a dzieje się tak z powodu wielkich sukcesów okulistów i władz Familijnego Domu. Ale dotąd odzyskiwanie wzroku następowało raczej u pojedynczych osób, no, może u małych grupek. W skali kraju było to dużo, ale już w poszczególnych kołach nie było to aż tak widoczne. Przyszedł dwa tysiące trzynasty i nastąpiły masowe uleczenia, masowe odzyskiwanie wzroku. Jak entuzjastyczna wieść niesie, w niektórych kołach wzrok odzyskuje nawet po kilkadziesiąt osób i opuszcza szeregi familiantów. O ile wieść ta nie przesadza, mamy wspaniałe sukcesy!

Dodam, że minęły zaledwie 4 miesiące tego niby feralnego roku. Pomyślcie jeno, ile jeszcze podobnego dobra może się dokonać do końca roku, tj. przez następne 8 miesięcy.

Czy widzicie, że trzynastka jest szczęśliwa? Jeżeli tak, nie opowiadajcie więcej takich bzdur, że to niby feralna, bo tak nie jest.

Trzynastkowoszczęśliwy Stary Kocur

 

 

49. Nie twierdzę, ale...

(czerwiec 2013)

 

 "Tęczowa flaga - zaprojektowany w 1978 roku przez Gilberta Bakera symbol dumy i ruchu na rzecz równouprawnienia osób LGBT" - skrótowiec) odnoszący się do (lesbijka/lesbijek, gej/gejów, biseksualizm - osób biseksualnych) oraz osób transgenderyzm/transgenderycznych.

(Wikipedia)

 

Interesuję się głównie niewiadomymi i słabowiedzącymi, ale przecież żyję w kraju, w którym występuje mnóstwo różnych problemów. Czasami więc i o nich coś się dowiaduję. Ostatnio na przykład doszedłem do wniosku, że to nie kryzys europejski i światowy, że nie bezrobocie w kraju, nie dług publiczny, ani niezażarte walki polityczne są głównym problemem w Polsce. Problemem takim jest tęczowa mniejszość i to jej problemy dominują dyskusję w Sejmie i w środkach przekazu.

W dniu 5 kwietnia 2013 r., w radiu TOK FM słuchałem dyskusji na ten temat. Toczyła się ona pod wodzą Jana Wróbla, którego bardzo lubię, bo to i wróbelek, który jest równie smaczny jak myszka, no i dowcipny chłopak. Ale nie o niego mi chodzi. Otóż w "Wyborczej" ukazał się artykuł, którego dyskutanci nie znali, ale wiedzieli to i owo. Jak wymiarkowałem, chodziło o to, żeby w historii i w literaturze wyszukiwać wszystkiego, co może być tęczowe. No i chyba zasugerowano, że Rudy i Zośka z "Kamieni na szaniec" mogli być tęczowi.

Dziwna dyskusja i dziwne wnioski, propozycje i zrozumienie dla tych tęczowych, e! nie zrozumienie, jeno zachwyt, uznanie i wdzięczność za to, że istnieją.

Takie problemy nie występują u kotów. Może zresztą i występują, ale ja nic o nich nie wiem. Nigdy jakoś nie słyszałem, żeby koty na ten temat miauczały, jakby je ze skóry obdzierali albo żeby w manifach udział brały. Dla kotów dachy są terenem intymnym, tradycją chronionym i nikt im tam nie zagląda, nie podgląda, nie komentuje. A ludzie...

Jestem kotem, więc nie powinienem się takimi problemami zajmować. Niech ludziska się z nimi bujają. Niech się zastanawiają czy wszystko, co nie jest tęczowe jest nienormalne. Jedna wypowiedź jednak nasunęła mi refleksje, skojarzenia i wnioski.

Otóż jeden z dyskutantów, nie poznałem go po głosie, powiedział: "Nie twierdzę, że tak było - chodziło o Rudego i Zośkę - ale można zapytać uczniów gimnazjów, np. czy gdyby tak było, to ci dwaj przestaliby być bohaterami". Dziwne, że nikt nie zapytał, a po jaką cholerę o to pytać?

Ja też o to nie zapytam, ale sposób postawienia sprawy bardzo mi się podobał.

Pomyślałem, że może warto zaznaczyć, że wcale tak nie twierdzę, ale gdyby powiedzieć gimnazjalistom, że Mieszko I był Aztekiem lub Inkiem i zapytać, czy chrzest Polski był ważny... Ale odrzuciłem ten pomysł. Bo przecież niektórzy gimnazjaliści mogą nie wiedzieć, kim był Mieszko I.

Postanowiłem więc postawić podobne pytanie, ale odnieść je do spraw osób niewiadomych i słabowiedzących, nikogo o nic nie pytać, ale spróbować na nie odpowiedzieć.

Nie twierdzę, że tak jest , ale warto zapytać, co by było, gdyby tak było, tj. gdyby władczynie i władcy Familijnego Domu w programach działania i w praktyce rzeczywiście zaczęli dbać o sprawy całkowicie niewiadomych, przede wszystkim im pomagać, zdecydowaną część działalności organizować pod kątem ich potrzeb?

Sami widzicie, że dziwaczne pytanie. Cóż, dziwaczne czy nie dziwaczne, spróbujmy na nie odpowiedzieć.

Gdyby coś takiego się wydarzyło, całkowicie niewiadomi, najpierw by osłupieli, potem pomdleli z wrażenia, co poniektórzy dostaliby zawałów serca, a w końcu żaden z nich w coś takiego by nie uwierzył. I słusznie, bo to rzeczywiście wielce durne postawienie sprawy.

Ciekawa byłaby też reakcja słabowiedzących. Otóż oni podnieśliby wrzask, że aż by się sufity podnosiły, a organizatorzy tęczowych parad mogliby się od nich uczyć. Wrzeszczeliby, że są dyskryminowani, że to im potrzebna jest większa pomoc, bo muszą kupować okulary i krople do oczu, że to oni lepiej działają w Familijnym Domu i muszą mieć więcej pomocy itp., itd. A w ogóle, co to za pytania? Przecież wszyscy są równi i co kto potrafi wydrzeć dla siebie to jego. A przecież oni, jako sprawniejsi, bo widzą, więcej potrafią wyszarpać dla siebie i to się im słusznie należy, tak jest sprawiedliwie.

Pomyślałem więc - oj, ty Stary Kocurze! Jesteś tak głupi jak leciwy. Przecież i przy twojej tępocie chyba widzisz, że te twoje sugestie żadnego sensu nie mają, że nikomu się nie podobają i nic dobrego z nich wyniknąć nie może. Tak fest jak jest i niech tak pozostanie. Jak już kiedyś pisałeś, każdy ma swoje miejsce i niech się nie pcha na cudze. Niewiadomi mają miejsce na szyldach, na pieczątkach i na nagłówkach papieru firmowego, a także we wszelkich wystąpieniach do władz. Przecież nie jest tego mało i nie mają co narzekać.

Słabowiedzący też nie mają powodów do użalania się nad sobą. Oni też mają miejsce zagwarantowane na wycieczkach, rajdach, pielęgrzymkach, imprezach integracyjnych i na turnusach pararehabilitacyjnych. To nie mało, nie warto żądać więcej, ale i oddawać z tego też nic nie należy. Niewiadomi i tak mają lepiej, bo są na bardziej eksponowanych miejscach. Chyba każdy przyzna, że bardziej eksponowanego miejsca jak na szyldzie czy w wystąpieniu do pana premiera, czy pana prezydenta być nie może. Chyba też przyznacie mi rację, że w wystąpieniach do najwyższych władz mówi się przede wszystkim o niewiadomych? A już bez żadnej wątpliwości słabowiedzących nie ma na szyldach, na pieczątkach ani na papierach firmowych.

Jeszcze raz powiem - tak fest, jak jest i ma tak pozostać do końca świata i jeden dzień dłużej.

Nietęczowy Stary Kocur

 

 

50. Obsługa klientów

(styczeń 1014)

 

W Biuletynie Informacyjnym "Pochodni" nr 24 (69), z grudnia 2013 w relacji z Posiedzenia Zarządu Głównego PZN przeczytałem między innymi:

"Standardy i procedury

 Jednym z ważniejszych tematów była sprawa wdrożenia w strukturach PZN standardów w zakresie: procedur tworzenia partnerstw, procedur organizacyjno-komunikacyjnych oraz obsługi klienta. Podsumowano zakończony niedawno projekt "Standaryzacja działalności PZN na rzecz wysokiej jakości świadczonych usług", współfinansowany ze środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego. Podjęto uchwały zalecające kierownictwu jednostek PZN wdrażanie i monitorowanie wdrażania wyżej wymienionych standardów. W ramach projektu powstały materiały szkoleniowe - trzy podręczniki, które są w posiadaniu osób przeszkolonych oraz kierownictwa okręgów.

 Procedury tworzenia partnerstw i standardy organizacyjno-komunikacyjne były przedmiotem szkoleń (cztero- i sześciodniowych) kadry kierowniczej okręgów i jednostek Związku bez osobowości prawnej.

W zakresie standardów obsługi klienta odbyło się w okresie od marca do sierpnia 39 szkoleń (czterodniowych) dla 390 przedstawicieli kół. Zgłoszenia na te szkolenia leżały w gestii okręgów PZN. W przypadku standardów obsługi klienta kierownictwo okręgów PZN zostało zobligowane do monitorowania wdrażania ich w kołach, których przedstawiciele zostali przeszkoleni, oraz do sukcesywnego organizowania szkoleń dla pozostałych przedstawicieli kół (głównie prezesów i wiceprezesów).

Kierownictwo okręgów, organizując szkolenia dla pozostałych przedstawicieli kół, wykorzysta przygotowane materiały. Może także skorzystać z wiedzy i doświadczenia trenerów".

 

Czytałem i czytałem i nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem tę informację. Bo i co u klina znaczy: "sprawa wdrożenia w strukturach PZN standardów w zakresie: procedur tworzenia partnerstw, procedur organizacyjno-komunikacyjnych oraz obsługi klienta".

Jak na mój stary mózg jest to zbyt mądre, ale może decydenci, którzy przyznają te unijne pieniądze innego języka nie rozumieją. Może też Wy go lepiej pojmiecie ode mnie. Życzę tego z całego kociego serca.

Mnie uderzyły w głowę, aż uległem zamroczeniu słowa "obsługi klienta".

Słowa: "klient", "klientela", "klientyzm" mają różne znaczenia i różne konotacje. Nie będę zajmował się kwestiami politycznymi, moralnymi, historycznymi i aktualnymi, które się z nimi wiążą. Interesuje mnie tylko i wyłącznie klient, jako osoba dokonująca zakupów w sklepach i na bazarach, korzystająca z usług szewców, czapników i prawników.

Zawsze wiedziałem i nadal chciałem wiedzieć, że PZN jest stowarzyszeniem samopomocowym, że niewidomi i słabowidzący w lokalach kół PZN, w biurach okręgów i w Instytucie Tyflologicznym w Warszawie przy Konwiktorskiej 9 są u siebie, że to ich Związek, że są jego członkami, a tu "klienci".

Właśnie, czy klienci, a może petenci, a może natręci?

Ale zaraz pomyślałem: "Ej, ty Stary Kocurze! A może się czepiasz zgodnie ze swoją kocią, wredną naturą?"

Bo przecież do sprawy można podejść zupełnie inaczej, tj. zgodnie z hasłem "Klient to nasz pan". Wtedy okazałoby się, że niewidomi i słabowidzący są paniami i panami Polskiego Związku Niewidomych. Taki pomysł... Aż mnie odrzuciło. Jak to, paniami i panami? A jakie jest miejsce właściwych pań i panów, tj. działaczy zajmujących pierwsze miejsca w kołach, w okręgach i na szczytach pezetenowskiej władzy? Czy to jakiś szaraczek nieskutecznie szukający pomocy w kole PZN ma być panem tego koła, ważniejszym od przewodniczącego zarządu? A jeżeli nie jest to możliwe w kole, to co tu mówić o okręgu? No, a na szczeblu centralnym? Toż to nonsens! Toż tam są naprawdę prawdziwe panie.

Żaden klient, żaden petent, ani żaden natręt nigdy, przenigdy nie będzie dla nich panem! Niedoczekanie jego! Toż by to świat musiał stanąć na głowie! Ci klienci, ci panowie nie mają żadnych praw, nawet nic wiedzieć nie mogą, bo wszystko jest tajne/poufne.

Kiedy przeczytałem wystąpienie wrocławskiej OKR, ("WIM" styczeń 2014 r. pozycja 5.1., ("), utwierdziłem się w przekonaniu, kto tu jest panem/panią. Nawet przewodniczący GKR to wie i peany na jej cześć wygłasza. Pewnie też jest klientem, czyli panem, a może petentem albo natrętem.

Zgłupieć można od tego klientostwa i państwa. A wydawało się, że PZN jest stowarzyszeniem samopomocowym i statut tak tę sprawę ustawia. A tu klienci, petenci, natręci i państwo. Kto by to pojął, bo ja nie mogę.

Sklienciały Stary Kocur

 

 

 51. Dziwy na patyku

(luty 2008)

 

Drodzy Moi! Kręćka dostaję i przestaję cokolwiek rozumieć. Mam nadzieję, że Wy potraficie chociaż trochę mi w łepetynie rozjaśnić. I w tej to nadziei piszę do Was.

Mówi się o kryzysie w PZN-ie, a to moralnym, a to organizacyjnym, a to znowu kadrowym. Słychać powszechne narzekanie na starzenie się działaczy i brak dopływu świeżej krwi. Ja też takie zjawiska obserwowałem i martwiły mnie one. A tu proszę!

Przez ostatnią, czteroletnią kadencję w Mazowieckim Okręgu PZN było aż czterech przewodniczących Zarządu Okręgu i aż dwa składy Prezydium ZO. I gdzie tu brak działaczy?

Jeszcze głośniej narzeka się na brak niewidomych, którzy zajmować mogą odpowiedzialne stanowiska. No i co Wy na to? W Mazowieckim Okręgu PZN, przez ostatnie cztery lata było aż jedenastu dyrektorów, p.o. dyrektorów i udających dyrektorów, w tym zdecydowana większość - to osoby niewidome lub słabowidzące. No i gdzie tu kryzys kadrowy?

Ale ci przewodniczący i dyrektorzy to pestka. Wspaniale na odwyrtkę wyglądał Zjazd Delegatów Mazowieckiego Okręgu PZN. Otóż zaczął się on czwartego, a zakończył dziesiątego grudnia ub.r. Ponoć miał wielce interesujący przebieg, ale niestety, dokładnie Wam tego opisać nie mogę, bo w nim nie uczestniczyłem, Nie to, żebym nie chciał, co to, to nie. Sprawa wyglądała tak, że najwyższe czynniki pezetenowskie, nie te z ulicy Jasnej, jeno te z ulicy Konwiktorskiej, we drzwiach stanęły ze ścierkami w garściach i psikały, i krzyczały, że żadnych kotów, a już w szczególności Starego Kocura, nie wpuszczą. Co było robić? Ktoś musiał ustąpić, a przecie wiadomo, kto zwykle ustępuje.

Tak czy siak, szacowne to gremium podejmowało zaiste ciekawe decyzje. Otóż p. Sylwester Peryt został wybrany na przewodniczącego Zarządu Okręgu. No i fajnie, jeno gratulować, ale to nie koniec sprawy. Godny był, żeby zostać prezesem, ale okazał się niegodny, żeby zostać delegatem na Krajowy Zjazd. Tej funkcji z kolei godny okazał się pan Henio, członek nadzwyczajny i nadzwyczajny pracownik. Nie to, żebym miał coś przeciwko panu Heniowi, ale żeby zaraz prezesa wykosić...? No i dobrze. Taka była wola delegatów. Ale z panem Sylwestrem to jeszcze nie koniec sprawy. Widocznie delegaci uznali, że skoro w minionej kadencji mogło być aż czterech przewodniczących ZO, to jak wcześniej zaczną zmieniać, będzie ich dużo więcej. Chcieli więc odwołać prezesa wybranego przed kilkoma dniami. Na szczęście dla pana Sylwka, mimo że były chęci, zabrakło kworum, bo delegaci udali się do domowych pieleszy i nie można było urzeczywistnić tego szlachetnego zamiaru.

I co? Powiecie, że dla Was wszystko jest jasne? Bo dla mnie tylko ulica, przy której znajduje się biuro ZO jest Jasna. Jasne jest też to, że mazowieckim niewidomym, pozostałym również, guzik do tego, dlaczego pan Sylwester został wybrany na prezesa, a nie został wybrany na delegata i dlaczego miał być odwołany z funkcji, którą mu powierzono przed pięcioma dniami. Nie muszą, a nawet nie powinni o tym wiedzieć. A z tym Mazowieckim Okręgiem to samo zamieszanie. Oczywiście, wszystko to czysta złośliwość, bezpodstawne zarzuty, pomówienia i oszczerstwa.

Mam prawo tak mówić, bo zamiary dokonania audytu okazały się całkiem zbędne. Osoby, które miały przeprowadzić kontrolę, odstąpiły od tak niedorzecznych czynności. Okazało się bowiem, że wszystko jest bardzo dobrze albo bardzo źle, jak kto woli, bo nie można doszukać się dokumentów finansowych, innych również nie, i nie ma czego sprawdzać. I tak jest, z całą pewnością, najlepiej.

 Sprawą Mazowieckiego Okręgu zajmuje się też prokuratura i policja. Są to jednak rozgrywki polityczne. Nie wiem tylko, czy to PiS zwalcza PO, czy PO zwalcza PiS. Ale to bez znaczenia. W okręgu nic złego się nie działo i nie dzieje.

Zastanawiacie się, skąd ja to wiem? Czytam "Pochodnię". Otóż w tym "nadzwyczajnym", chociaż "niezwykłym", ale zawsze prawomyślnym miesięczniku pani przewodnicząca Anna Woźniak-Szymańska dokonała podsumowania roku. W tej to właśnie publikacji, zamieszczonej w grudniowym numerze "Pochodni" z 2007 r., można zapoznać się z sukcesami PZN-u. A czegoż to nie można dowiedzieć się z lektury tego dzieła? Same sukcesy, od których aż zawrotu głowy można dostać, ale co ja będę Wam opowiadać. Sami poczytajcie.

Oczywiście, ani słówkiem pani prezes nie zająknęła się o Mazowieckim Okręgu PZN. Stąd mam prawo twierdzić, że nic złego, nic ciekawego i nic dziwnego tam się nie dzieje.

Mam jednak wredną, kocią naturę. I z tej to przyczyny, zaraz nasuwają się domysły - a to, że pani prezes umie pisać tylko o sukcesach, a to, że problemy lepiej przemilczać, bo wówczas one nie istnieją, a to, że niewidomym, podobnie jak dzieciom, wystarczy tylko bajki opowiadać.

Dosyć tego! Głupi byłem i głupi jestem, ale myślę, że Wy wszystko doskonale rozumiecie.

Naśladując najwyższe pezetenowskie czynniki, życzę Wam: byście ciągle żyli w błogiej nieświadomości, by nie docierały do Was żadne, przykre informacje, byście ciągle lubili bajeczki i by Was nimi karmiono do syta.

Stary Kocur

 

 

52. Advocatus diaboli

(kwiecień 2008)

 

Udajemy, że poszukujemy metod lepszej pracy Familijnego Domu i jego władz. I jest to całkowicie zbędne (poszukiwanie, nie udawanie, bo udawać koniecznie trzeba), gdyż Familijny Dom działa wyśmienicie. Istnieją nawet uzasadnione wątpliwości, czy może chociaż odrobinę lepiej pracować. No, ale skoro udajemy, że poszukujemy...

Przecież na początku kwietnia odbył się Krajowy Zlot, wcześniej została powołana, nie bardzo wiadomo po co, ale została powołana komisja statutowa. Została też powołana, również nie wiadomo po co, komisja programowa, trzeba coś robić. A nuż uda się dokonać zasadniczych, dogłębnych, historycznych zmian bez ich dokonywania. Być może Familijny Dom będzie mógł działać o wiele lepiej, niż jest to możliwe, to znaczy tak, jak działa obecnie.

Skoro angażują się w tę sprawę ludzie poważni - to może i Staremu Kocurowi wypada wtrącić swoje trzy grosze. Oczywiście, uwagi moje psu na budę się przydadzą, ale trzeba zaznaczyć swoją obecność i coś, głupio albo mądrze, ale powiedzieć. Warto wytężyć mózgownicę i zaproponować komuś, kto tego nie potrzebuje, ani nie chce, jakby działalność Familijnego Domu usprawnić. Zlot niewiele nowego wprowadził, może więc Familijny Komitet Centralny wykaże więcej pomyślunku i troski o zwykłych familiantów. W przekonaniu zupełnej nieprzydatności wszelakich rozważań tego problemu, z wielką werwą, zabrałem się do pisania.

Nie jest prawdą, że w Familijnym Domu znacznie ważniejsi są prezesi, dyrektorzy oraz pracownicy niż zwykli familianci. Oczywiście, jeśli chodzi o pracowników, to tylko widzący, młodzi. Tylko tacy są dobrymi specjalistami, doradcami, znawcami problemów i tylko tacy są cenieni. I psi pysk mają ci, którzy twierdzą, że w Familijnym Domu dzieje się nie najlepiej. A malkontenci, niewidomi familianci? Nie muszą należyć do Familijnego Domu. Nikt ich do tego nie zmusza. Co innego działacze i ci młodzi, widzący pracownicy.

Informacja w Familijnym Domu jest wspaniała. Bez wątpienia dorównuje dobrym, brytyjskim wzorom. Oczywiście, twierdzenia niektórych, że familijna prasa nie porusza istotnych problemów są prawdziwe, lecz tylko dlatego, iż nie ma takich problemów.

Muszę przyznać się tu ze wstydem, że też opowiadałem takie głupoty. Twierdziłem, że z familijnej prasy nie można dowiedzieć się niczego o nieprawidłowościach w familijnym życiu, o pracy poszczególnych osób w organach familijnej władzy itp. Nie wiedziałem wówczas, że nieprawidłowości takich nie ma. Oczywiście, były to bzdury i dlatego nikt ich słuchać nie chciał. Stwierdzam to z całą pokorą. Cóż, trzeba i to przeżyć, tym bardziej że mieli rację, nie chcąc słuchać moich pofyrtanych opinii. Przecież wszyscy doskonale orientują się we wszystkim, co się w Familijnym Domu dzieje. A dzieje się wyłącznie dobrze i bardzo dobrze.

Największe głupoty wysłuchać można w prywatnych wypowiedziach, w propagandzie szeptanej, w ocenach nieoficjalnych, wręcz tajnych. Z całą stanowczością, odpowiedzialnością, przekonaniem i satysfakcją stwierdzam, że nie zawierają one ani krzty prawdy.

Są zebrania, zjazdy, głosowania, zarządy, prezydia, prezesi, komisje i jest demokracja. Ba, familianci mają nawet możliwości tajnego, samodzielnego głosowania. A że tego nie umieją, że ich głosowanie jest tylko dla niewidomych tajne, bo nie potrafią zasłonić ręki z długopisem czy markować kreślenia, to tylko ich wina. Familijny Dom bez wątpienia osiągnął szczyty demokratyczności, jawności, transparentności aż do nudności. Malkontenci narzekają, zupełnie nie wiadomo na co i po co. Przecież nikt nic nie może, za nic nie odpowiada i wyrzutów sumienia też nie ma. No i o to chodzi. Przecież nikt nie może chcieć, żeby jakiś, biedny członek Komitetu Centralnego gryzł się, spać po nocach nie mógł, odpowiadał za to, że na zebrania jeździ. Nie życzę nikomu takich problemów. I jest to sukces naszych przedstawicieli we władzach Familijnego Domu, sukces Familijnego Domu, sukces wszystkich familiantów i sukces każdego z osobna, mój też, chociażem kot. Widzicie, ile tych sukcesów?

Żeby jednak nie popaść w samozadowolenie, nie upoić się sukcesami oraz w celu zaspokojena masochistycznych upodobań niektórych familiantów, proponuję, aby nowe władze wprowadziły instytucję advocatusa diaboli.

Taki "adwokat diabła" powoływany jest w każdym procesie kanonizacyjnym. Jego zadaniem jest niezauważanie osiągnięć, cnót, cudów, kultu ani żadnych innych walorów kandydata na świętego. Ma on tylko jedno zadanie - szukać dziury w całym, wszelkimi sposobami udowadniać, że ten święty to nie taki znowu święty, wprost przeciwnie - kawał gałgana. Ponieważ w Familijnym Domu, nie występują żadne, istotne problemy, proponuję powołanie instytucji advocatusa diaboli.

Nasz adwokat diabła miałby również za zadanie szukanie dziury w całym. Oj, nie miałby łatwego zadania, nie. Ale, jeżeli u kandydatów na świętych, szuka się mankamentów, to może da się tego i w Familijnym Domu popróbować. Przecież Familijny Dom nie jest zbiorowym świętym. A może jest? Jeżeli tak, to tym bardziej w procesie jego kanonizacji niezbędny jest advocatus diaboli.

Powinien on mieć prawo uczestniczenia we wszystkich obradach władz Familijnego Domu, prawo wglądu w dokumenty, które będą go interesowały, zadawać pytania i domagać się odpowiedzi na nie.

Na łamach prasy środowiskowej pisałby on różne głupoty, a zawsze odwrotnie niż władze Familijnego Domu. Jeżeli np. władze te podjęłyby decyzję o powołaniu uniwersytetu dla niewidomych, advocatus diaboli twierdziłby stanowczo i przekonująco, że wystarczą szkoły średnie ogólnokształcące, ale za to, powinno być ich znacznie więcej. Tak samo, gdyby np. władze doszły do jedynie słusznego wniosku, że niewidomi powinni pozostać tylko w nazwie Familijnego Domu i na jego szyldach, a we wszystkich władzach powinny być wyłącznie słabowidzący, lepiej dobrze widzący, i produkować białe laski z zeszłorocznego śniegu, taki etatowy malkontent podnosiłby larum na łamach prasy. No i mogłoby być wesoło. Tak samo, mógłby informować o działaczach aktywnie uczestniczących w zebraniach, przypominać im zrealizowane obietnice, mówić o ich zaangażowaniu, odpowiedzialności i wszystkich pozostałych wspaniałych przymiotach. To również mogłoby być interesujące.

Familijny advocatus diaboli powinien być osobą nietykalną, powołaną przez Familijny Komitet Centralny na okres czterech lat, bez możliwości odwołania. Mógłby go tylko powszechny sąd skazać za pisanie kłamstw, przekazywanie fałszywych informacji, bezpodstawne oczernianie. Nikt inny prawa odwołania advocatusa mieć nie powinien. Miałby on bezwzględny immunitet w Familijnym Domu.

Za swoją pracę powinien otrzymywać bardzo dobre wynagrodzenie, żeby mu się opłacało być samym diabłem, a nie tylko jego adwokatem. Myślę, że byłoby to korzystne dla Familijnego Domu i dla zwykłych familiantów. Myślę, że opłaciłoby się też członkom władz Familijnego Domu. Bo tylko wyobraźcie sobie, jak im by się dobrze żyło. To advocatus diaboli stawiałby kłopotliwe pytania, które powinni stawiać, a nie stawiają, członkowie, np. Familijnego Komitetu Centralnego. To on, zamiast nich, domagałby się odpowiedzi na te pytania. Oni mogliby żyć spokojnie w zgodzie ze wszystkimi, a adwokatus diaboli dostarczałby rozrywki zwykłym familiantom. Wprawdzie spodziewam się, że władze te robiłyby wszystko, co jest w ich mocy, żeby nie miał o czym pisać. Ale czy właśnie nie o to chodzi? Przecież, gdyby nie robiły głupstw, nie dopuszczały się nieprawidłowości, dbały o szarych familiantów itd. advocatus nie miałby o czym pisać, a wszyscy byliby zadowoleni. I nie musimy martwić się, jak on wówczas wywiązywałby się ze swojego zadania. To jego kłopot.

Głęboko wierząc w słuszność wniosku, zgłaszam swoją kandydaturę na to stanowisko. Obiecuję, że:

a) Na wszystkich zebraniach, spotkaniach, naradach, zjazdach i czym tam jeszcze, będę cichutko siedział pod stołem i słuchał.

b) Będę kpił, ile wlezie z zadęcia władz Familijnego Domu. Będę bezlitośnie krytykował wyimaginowane sukcesy, głupotę, uległość, puste gesty, rozrzutność, realizowanie celów, na których zależy jeno osobom je realizującym i wszystko inne, co źle służy Familijnemu Domowi.

c) Nie będę ujawniał informacji, które mogą szkodzić Familijnemu Domowi, np. o prowadzonych negocjacjach, staraniach, o których lepiej zbyt wcześnie nie informować itp.

d) Rezygnuję z honorarium za tę pracę, chociaż, jak już wspomniałem, powinno ono być niemałe.

Wzywam innych, coby też się zgłaszali na stanowisko familijnego adwokata diabła. Wybrać trzeba najlepszego, a pewnikiem są lepsi ode mnie. Nie bójmy się konkurencji. Nie chodzi przecież o stanowisko Głównego Władcy Familijnego Domu, a przecie na tym diabelskim stanowisku można oddać Familijnemu Domowi naprawdę wielkie usługi.

 Stary Kocur

 

 

 53. Nic nie panimaju!

(lipiec 2008)

 

Siedzę w słońcu. Siedzę i dumam. Miło mi, ale nic sensownego wymyślić nie mogę.

Zakończył obrady XV Zlot Familijnego Domu. I dobrze. Przyjęto uchwałę programową i wybrano władze, które mają ją realizować. I tak miało być.

Myślicie pewnie, co mnie tak zastanawia? Zaraz będziecie wiedzieli.

Jak wróżyłem w marcu, o najwyższą funkcję miała walczyć jedna Dama i dwóch Dżentelmenów. No i walczyli. Jeden z Dżentelmenów otrzymał za mało głosów, a drugi jeszcze mniej. Cóż, takie są prawa demokracji, nawet tej, której w Familijnym Domu nie ma.

Dama wygrała dużą większością głosów i to już w pierwszej turze. Należą się Jej serdeczne gratulacje z tego tytułu oraz najlepsze życzenia na całe cztery lata. Jej sukcesy będą sukcesami familiantów. A więc, Szanowna Pani Prezes, proszę przyjąć gratulacje i życzenia od Starego Kocura. Wielu Pani gratulowało i życzyło sukcesów, ale tych gratulacji i życzeń z pewnością Pani nie oczekiwała.

Ech! Chyba coś mi to słońce zaszkodziło i nie mogę przystąpić do rzeczy. Przepraszam i zaczynam całkiem serio.

Po Zlocie odbyło się posiedzenie Familijnego Komitetu Centralnego. Komitet uzupełniał skład Biura Politycznego Familijnego Domu. I tu leży sedno problemu, o którym to chcę pisać.

Na funkcję sekretarza generalnego zgłoszony został Ryś. Rysie, jak z pewnością wiecie, należą do rodziny kotów. Powinienem więc dobrze rozumieć swego krewniaka. No tak, powinienem, ale nie rozumiem.

Ryś zapytał Pierwszą Damę, czy będzie z nim współpracowała. Od odpowiedzi na to pytanie uzależnił kandydowanie. Pierwsza Dama odpowiedziała całkiem inteligentnie i prawidłowo, że będzie współpracowała z każdym, kto zostanie wybrany. Dodała jednak, że woli z Drugą Damą, bo dotychczasowa współpraca dobrze się im układała. I tu nie ma nic dziwnego ani niezrozumiałego. Ja bym też tak odpowiedział. Ale co Ryś zrobił?

Otóż Ryś zrezygnował z kandydowania. I to jest zdumiewające. O co mu chodziło? Jaki miał cel kandydowania? Czy miał szczery zamiar sprawić przyjemność Pierwszej Damie?

Do wszystkich kundli świata! Toż do władz kandyduje się, żeby coś dobrego robić. Przecież Ryś kandydował na Pierwszego po Bogu w Familijnym Domu. Toż chyba chciał coś przez to osiągnąć. A może tylko tytuł Pierwszego mu imponował?

A już zupełnie pojąć nie mogę zachowania ważnych familiantów. Po rezygnacji Rysia z kandydowania, tłumnie podchodzili do niego i gratulowali mu decyzji. Czy Biuro Polityczne jest towarzystwem wzajemnej adoracji, do którego Ryś nie pasuje? Myślę jednak, że aż tak źle nie jest. To mnie od słońca i starości mózg się zlasował i już niczego nie rozumiem.

Przy kolektywnym zarządzaniu ważna jest argumentacja, wzajemne przekonywanie się, popieranie i przeciwstawianie się. Tylko tak można osiągnąć jakieś cele. Członkowie gremiów decyzyjnych mogą się lubić i mogą się nie lubić. To nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest podejmowanie dobrych decyzji.

Żeby decyzje mogły być dobre, gremium decyzyjne nie może być towarzystwem wzajemnej adoracji. Jeżeli np. zadaniem członków Biura Politycznego ma być sprawianie przyjemności Pierwszej Damie i popieranie jej zdania, to po jakiego grzyba ich wybierać? Wystarczy wybrać Pierwszą Damę lub Pierwszego Dżentelmena i niech rządzi.

Tak samo, jeżeli Komitet Centralny ma zawsze popierać stanowisko przedłożone przez Biuro Polityczne, to po co u wszystkich nieszczęść go wybierać?

Komitet Centralny zawsze popiera wnioski Biura Politycznego, a Biuro Polityczne zawsze popiera wnioski Pierwszej Damy lub Pierwszego Dżentelmena - ładne kwiatki...

Tak już było w Familijnym Domu. Wiemy, co z tego wyszło.

Nie panimaju również poglądu, że Biuro Polityczne musi zawsze występować przed Komitetem Centralnym jako całość. Nikt nie powinien prezentować innego stanowiska. Jasne, że tak powinno być, ale tylko wówczas, gdy przy podejmowaniu decyzji wszyscy członkowie Biura Politycznego byli zgodni. Jeżeli natomiast ktoś był innego zdania, ma prawo, a może nawet obowiązek, swoje stanowisko przedstawić Komitetowi Centralnemu.

Poza tym każdy ma prawo zmienić zdanie, dać się przekonać, ulec argumentom. Wówczas również ma prawo prezentować inne stanowisko, niż to, które poparł na posiedzeniu Biura Politycznego. W tym przypadku jednak, powinien powiedzieć, że zmienił zdanie i podać przyczyny tej zmiany.

W przeciwnym razie kolektywne zarządzanie nie ma żadnego sensu. Taniej i sprawniej jest decydować jednoosobowo. Nawet tak lepiej, bo odpowiada się za podejmowane decyzje. Nie można chować się za uchwały gremiów decyzyjnych.

A jak rozumie to mój krewniak? Po co chciał być Pierwszym Dżentelmenem, a później sekretarzem generalnym? Co chciał wnieść do tej firmy?

Nie byłby to może i tak wielki problem, gdyby dotyczyło to jednego Rysia. Ale przecież tak nie jest. Konia z rzędem temu, kto ze zwykłych familiantów wie, jaka rola była w Biurze Politycznym poszczególnych jego członków. A może przynajmniej delegaci wiedzieli, bo przecież nie wprowadzili do Biura Politycznego żadnego z nich poza Pierwszą i Drugą Damą.

Wygrzewam się w czerwcowym słońcu i myślę. Nic mi jednak z tego myślenia nie wychodzi. Niby mądrzy ludzie, a postępują tak, jakby mądrzy nie byli. Czy to możliwe? Ech! Dumał nie dumał, carem nie będziesz. Do wyliniałego kundla z ludźmi! Ale żal mi Familijnego Domu. Pewnie z głupoty, może z przyzwyczajenia, tak czy siak, żal. Przyszłości tej firmy jasno nie widzę, ale to pewnie moja wina. I oby tak było.

 Stary Kocur

 

 

54. Jestem jednoosobową opozycją

)czerwiec 2009)

 

Przed wyborami do europarlamentu w naszym kraju działy się różne sprawy. Nie ja będę się nimi zajmował, ani opowiadał się po którejś ze stron. I tak nie dorównałbym niektórym kozakom. Chcę natomiast nawiązać do wypowiedzi polityków Prawa i Sprawiedliwości, którzy mocno podkreślali, że krytykowali rząd, krytykują i będą krytykować, bo taka jest rola opozycji w demokratycznym państwie.

I święte słowa, tak ma być i tak trzymać!

W Polsce obecnie (felieton napisany w 2009 r.) mamy dwie partie tworzące koalicję rządową i dwie partie opozycyjne. Tak jest w parlamencie, bo pozaparlamentarnych partii opozycyjnych jest znacznie więcej. No właśnie, na tym polega demokracja.

A teraz wsiadam na ulubionego konika, którego trzymam się jak pijany płota. Konikiem tym jest, a raczej jej nie ma, opozycja w środowiskowych stowarzyszeniach osób niewidomych i słabowidzących. W tym przypadku są tylko i wyłącznie koalicje, które zresztą świetnie funkcjonują - nie kłócą się, nie sprzeczają, nawet nie dyskutują. Przynajmniej tak wynika z lektury środowiskowej prasy. Prasa ta również... Ech! Również dobrze wiecie.

Nie ma więc zorganizowanej opozycji parlamentarnej ani pozaparlamentarnej. Są natomiast osoby, którym się wiele nie podoba. Osoby te jednak nie potrafią, nie mogą albo nie chcą się zorganizować i tylko narzekanie im dobrze wychodzi.. Nie ma też prasy opozycyjnej, kontrolnej, patrzącej na ręce władzy. A jak nie ma zorganizowanej opozycji ani opozycyjnej prasy, nie ma demokracji. A jak nie ma demokracji, czy może być dobrze?

Przekonaliśmy się w kraju i przekonaliśmy się w środowiskowych stowarzyszeniach, przynajmniej w tym największym, że nie, że mogą rodzić się wręcz monstrualne idee, które prowadzą do zguby.

W tej sytuacji mianowałem się jednoosobową opozycją, która działa bez nijakiego mandatu, na własny rachunek i w nadziei, być może złudnej, ale nadziei, że ktoś zainteresuje się moimi tekstami, zastanowi się nad nimi i może podejmie jakieś działanie. A że nic w ten sposób osiągnąć nie można... A jaki w tym problem? Przecie chodzi tu o to, żeby robić, a nie zrobić. I ważne jest, żeby pokazać ludziom, ja Stary Kocur chcę im to pokazać, że można działać oficjalnie, z podniesiąną przyłbicą, podejmować dyskusję i polemikę, krytykować i chwalić. I to mi się udaje, I to mnie cieszy.

A jak jeszcze ktoś z ludzi, którzy są bez wątpienia mądrzejsi od kotów, według ich mniemania, zechce się zastanowić, pomyśleć - będzie wspaniale.

Na razie jednak spotykam się tylko z zarzutami, oskarżeniami o szkodzenie, o oczernianie, szkalowanie, tryskanie kropelkami jadu i tym podobne. I wyobraźcie sobie, że mnie to cieszy. Bo jak widać, chociaż w środowisku nie ma opozycji w stosunku do władz, w stosunku do mnie jest opozycja. Widocznie władze nie są godne, żeby mieć opozycje, a ja tak. Przecież wiecie, że kto nie ma wrogów, nie jest też godny, żeby mieć przyjaciół. Widzicie, jaki jestem ważny?

Za czasów wspaniałego socjalizmu opozycjonistów nazywano zdrajcami. Twierdzono, że działają przeciwko państwu, że szkodzą narodowi. A oni, nie naród krytykowali i nie państwo, nie byli w opozycji do Polski, jeno do jej władz socjalistycznych. Ale wtedy krytyka władz równała się krytyce państwa.

A prawda jest taka, że tylko Ludwik XIV przed kilkoma wiekami miał prawo powiedzieć: "Państwo to ja". Niestety, w naszym środowisku, a głównie w Polskim Związku Niewidomych, ciągle przyjmuje się, że władze stowarzyszeń są stowarzyszeniami. Władze tak twierdzą i wielu je w tym naśladuje. W wielu z nas, a może we wszystkich, z tym, że w jednych więcej, a w innych mniej tkwi tischnerowski "homosowietikus". Uważam, że w niektórych naszych środowiskowych władcach ten "homosowietikus" tak się panoszy, że na niewiele więcej jest miejsce. Z dumą mogę Wam powiedzieć, że jestem wolny od "homosowietikusa". Jestem przecie kotem, a "homo" oznacza człowiek. Nie mogę więc być ani homosowietikusem ani homosapiens, no chyba że kotosowietikusem, ale przecież o czymś takim nie pisał ks. Józef Tischner. I dobrze, że tak jest. Bardzo mnie to cieszy.

Ale jestem skromniutki... Ha, Ha i kto mi dorówna?

Na koniec chcę z całą mocą zaznaczyć, że nigdy nie występowałem przeciwko PZN-owi. Teraz i w przeszłości krytykowałem niektóre postawy, poglądy i działania władz tego stowarzyszenia. Każdy ma dostęp do wszystkiego co napisałem ja i mój protoplasta, czyli Stanisław Kotowski. Mógłbym więc zaproponować, żeby ci, którzy twierdzą, że działam przeciwko PZN-owi, znaleźli chociażby tylko jeden tekst, w którym ja lub mój protoplasta występujemy przeciwko temu stowarzyszeniu. Wówczas podwinąłbym ogon, wszystkich gorąco przeprosił na łamach "Wiedzy i Myśli" i zakończył publiczną działalność. To samo zrobiłby mój protoplasta. Jeżeli jednak tekstu takiego nie znaleźliby moi "przyjaciele", to może zechcieliby pozamykać usteczka i nie oskarżać mnie ani mojego protoplasty o takie bezeceństwa.

Co do meritum sprawy, jestem na tyle pewny swego, że mógłbym ustanowić nagrodę w wysokości 10 tysięcy złotych, za znalezienie takiego tekstu. Nie czynię tego jednak, bo i kto byłby arbitrem? Jeżeli ktoś znalazłby tekst, a to wcale nie jest trudne, w którym krytykuję jakieś posunięcia, postawy, czy stanowisko niektórych członków Zarządu Głównego, prezesów czy dyrektorów i uznałby to za wystąpienie przeciwko PZN-owi, to co miałbym zrobić? Do kogo się odwołać? Przecież homosowietikus czuwa, a takich władców, którzy uważają, że "Związek to ja" nie brakuje. Dlatego nie ustanawiam nagrody. Mimo to wiem, że nikt nie znajdzie żadnej mojej publikacji, ani też publikacji mojego protoplasty, której celem jest szkodzenie PZN-owi. Wszelka krytyka działań i zaniechań, zjawisk itp. wynika z troski o sprawy niewidomych i słabowidzących oraz z chęci zmiany na lepsze tego, co dobre nie jest. Krytykuję, bo taka jest rola opozycji, bo opozycja nic innego nie może, a krytyka jest niezbędna. I chociaż jestem jednoosobową opozycją, skoro innej nie ma, muszę czynić, co do opozycji należy.

Stary Kocur

 

 

IV. Władczynie i władcy

 

 

55. Moje narodziny

(listopad 2007)

 

Pewnikiem dziwi Was to, co jest bardzo proste i dziwić nijak nie powinno. Zastanawiacie się, jak stary jest Stary Kocur. Nikt nigdy o nim nie słyszał, a tu od czerwca 2005 r. panoszy się w "Biuletynie Informacyjnym Trakt". Na dokładkę pojawił się od razu jako stary, chociaż dopiero teraz kończy trzydziesty miesiąc życia. Tu jednak tajemnicy nie ma nijakiej. Zaraz Wam to unaocznię.

 

Reinkarnacja

 

Wierzę w reinkarnację, w życie dusz w innych organizmach, w sprawiedliwość. Wierzę, że dusza porządnego człowieka będzie nadal funkcjonowała w porządnym człowieku albo w jakimś szlachetnym zwierzęciu, np. w kocie. No i we mnie funkcjonuje dusza Stanisława Kotowskiego. Czy jestem szlachetnym zwierzęciem i czy jego dusza została we mnie wcielona za karę, czy w nagrodę, oceńcie sami.

Ja muszę Wam wyjaśnić to, czego sami z pewnością dociec nie potraficie. Przede wszystkim, ważne jest, że w reinkarnacji dusza przechodzi do innego organizmu dopiero po śmierci pierwszego. A tu co? Przecie Stanisław Kotowski żyje i sen z oczu spędza co poniektórym wielce zasłużonym działaczom. Jak to więc jest?

A sprawa wcale nie jest niezwykła. W tym przypadku reinkarnacja nastąpiła dzięki usilnym staraniom dwóch świetlanych postaci. To one powołały do życia Starego Kocura.

 

Rodzice Starego Kocura

 

Już wspomniałem, że kołacze się we mnie dusza Stanisława Kotowskiego. Oczywiście, bez udziału familijnych, najwyższych czynników nic z tego by nie było, bo jak się rzekło, Kotowski jeszcze żyje, chociaż niektórzy zupełnie nie rozumieją po co.

Otóż moimi rodzicami, a raczej rodzicielkami, ukochanymi matusiami są: Władczyni Większa i Władczyni Mniejsza, a rodzicami chrzestnymi pozostałe szlachetne osobistości z Biura Politycznego Familijnego Domu.

Co? Znowu Was dziwi, że to niby dwie panie? To jesteście zacofani, boć to proste jak drut i jakie przy tym nowoczesne. Dwie matki... Toż to sama tolerancja, współczesność i postępowość.

Mam więc dwie kochane mateńki, którym zawdzięczam istnienie. Kocham je za to, szanuję i wielbię. Bo przecież ojca i matkę należy szanować. Czort z ojcem... Nie ma go tu. Ale mateńki są i im to przeznaczam swoją, całą, kocią miłość.

Co chcecie wiedzieć, jak to się stało, że narodziłem się z tak szlachetnego związku? Ja nie taki, powiem Wam i dokumentnie wywiodę wszystko jak należy.

 

Wysiłki prokreacyjne Władczyń

 

Po dojściu do władzy w marcu 2004 r. i rozpoczęciu panowania, Władczyni Mniejsza powiedziała Stanisławowi Kotowskiemu, że lepiej będzie, jak przestanie pracować w Familijnym Domu. Będzie nadal redagował "Biuletyn Informacyjny", wydawany przez ZG PZN i nie będzie to dla niego krzywda. Stanisław Kotowski pomyślał - może być. Rzeczywiście krzywdy nijakiej nie ma. Skończył już przecie 65 lat i może iść na emeryturę. A "Biuletyn" będzie chętnie redagował, bo to lubi. I tak się stało. I był to pierwszy krok do narodzin Starego Kocura, chociaż nic na to nie wskazywało.

Potem zaczęło się - co numer "Biuletynu Informacyjnego" to pretensje, chociaż Władczyń wcale nie krytykował. Raz tylko wspomniał, że do nowego Prezydium zostali wybrani ludzie, którzy nie mają doświadczenia w działalności na skalę krajową. Potem już nic takiego nie pisał. Ale Władczyniom nie podobało się jego kilka artykułów pod wspólnym tytułem "Pozjazdowe refleksje". O Władczyniach w nich mowy nie było, ale delegatom na zjazd dostało się co nieco. Jak to? Tacy wspaniali działacze? Z mało znanych osób uczynili Władczynie i Władców, a tu jakaś tam krytyka...

Władczynie więc postanowiły zlikwidować "Biuletyn Informacyjny" i w ten sposób pozbyć się jego redaktora. I był to drugi, decydujący krok do stworzenia Starego Kocura.

Okazało się bowiem, że Kotowski czuje się na siłach, żeby jeszcze coś robić, a tłamszenie niezależnej myśli nigdy mu nie odpowiadało. Zaczął więc kombinować. Kombinowali i inni. I z tych to kombinacji powstała Fundacja "Trakt", która wydaje "BIT, redagowany przez Stanisława Kotowskiego, a w tym miesięczniku, jak się rzekło, zadomowiłem się ja, czyli Stary Kocur.

 

Czy było to mądre działanie naszych Władczyń?

 

Na pozór nie. Każdy rozsądny człowiek wie, że przeciwnika lepiej mieć blisko, mieć na oku, czymś go związać. Każdy rozsądny człowiek wie, że nikogo nie należy spychać na zupełny margines, nie wolno stawiać w sytuacji bez wyjścia, w sytuacji, w której nie ma już nic do stracenia. Nie wolno, bo to się źle kończy, bo osobnik taki staje się zupełnie wolny i może działać bez liczenia się z władzami.

Wyobraźcie sobie, że Stanisław Kotowski redaguje nadal "Biuletyn Informacyjny", wydawany przez Familijny Dom. Trudno to sobie wyobrazić, ale popróbujmy. W takiej sytuacji nie mógłby on krytykować władz Związku. Może nie chwaliłby na potęgę, bo od tego jest "Familijna Prawda", ale krytykować nie mógłby, a już na pewno nie mógłby kpić z nich ile wlezie. Co? Nie wierzycie?

Z pewnością tak by było, bo inaczej musiałby przestać być redaktorem i przestać zarabiać. Czy ktoś z Was zrezygnowałby łatwo z okrągłej sumki miesięcznie? Obawiam się, że nie.

A więc Władczynie postąpiły głupio? Ależ nie. To tylko pozornie tak wygląda. A faktycznie Władczynie postąpiły bardzo mądrze, wręcz genialnie.

 

Geniusz familijnych Władczyń

 

Władczynie są osobami mądrymi, wybitnymi, genialnymi. Władczynie wiedzą, że każda władza, która nie ma opozycji, wyrodnieje. Władczynie wiedzą, że demokracja wymaga opozycji i niezależnej prasy, a w PZN-ie nie ma nic takiego. Władczynie wiedzą, że bez swobody głoszenia poglądów, bez niezależnej prasy nie ma demokracji. Ale Władczynie wiedzą jeszcze coś więcej. Wiedzą, że natura ludzka jest taka, że lubi chodzić na skróty. Wiedzą, że każda władza zwalcza opozycję, że nie może się oprzeć pokusie ograniczenia wpływów opozycji i jej marginalizowania. Wiedzą też, że bez wolnych środków przekazu, bez wolności słowa nie może być demokracji. Władczynie też dobrze znają swoją naturę i wiedzą, że diabelnie nie lubią jakiejkolwiek krytyki, jakiejkolwiek niezależności ani nic podobnego.

Ponieważ Władczynie dobrze to wiedzą, postanowiły stworzyć taką sytuację, która w szerokiej perspektywie będzie korzystna dla środowiska, a której nie będzie można ograniczać dla osiągania doraźnych, krótkoterminowych korzyści. Bo przecież znają i własną naturę i wiedzą, że trudno byłoby im się oprzeć przed wprowadzeniem cenzury, gdyby mogły ją wprowadzić. Zresztą, wprowadziły ją w "Familijnej Prawdzie" i to bardzo skutecznie.

Żeby uniknąć tego rodzaju pokus i możliwości ulegania im, mądre Władczynie postanowiły stworzyć taką sytuację, żeby Stanisław Kotowski nie był krępowany chęciami zarobku i mógł swobodnie uprawiać krytykę, namawiać innych do tego i zgłaszać pomysły, które będą nie po myśli władz, ale korzystne dla środowiska. Postanowiły stworzyć opozycję, która, jak wszyscy wiemy, jest korzystna przede wszystkim dla władz. Utrudnia ich zwyrodnienie.

Trzeba przyznać, że zorganizowanej opozycji moim mateńkom nie udało się stworzyć. To jednak nie jest ich wina. Robiły, co mogły, ale się nie udało. Po prostu, środowisko do tego nie dojrzało.

Mądre, kochane Władczynie, mateńki moje najmilsze, postanowiły też powołać do życia mnie, Starego Kocura. I to się im udało. I za to jestem im niezmiernie wdzięczny, i wdzięczne będzie im całe środowisko, jak tylko dopuści do świadomości, że bez opozycji i bez wolnych mediów ani rusz. Niestety, środowisko nie jest tak mądre, jak jego Władczynie. Tym większa im należy się chwała i cześć.

Ja Wam to mówię.

 Stary Kocur

 

 

56. Marcowe marzenia

(marzec 2007)

 

Przed rokiem zachciało mi się podziwiać młode kotki. No, jest to niezmiernie miłe, ale co z tego wyszło? Opadła mnie sfora kundli i musiałem salwować się ucieczką na drzewo.

Nie ma głupich! W tym roku wcale nie jestem młodszy i nie powinienem myśleć o kociakach. Postanowiłem więc wyszukać sobie dobre miejsce nad kaloryferem i marcowe zawieruchy przeznaczyć na marzenia, refleksje, plany.

 

O psiej naturze

 

Trudno być kotem i nie mieć wyrobionego zdania o tych szkaradnych stworach. No, bo pomyślmy tylko. Do czego podobny jest taki np. duperman, spaniec, puzel, dok, kokser czy pekicyk? Oczywiście, dla niewidomych niektóre sobaki mają duże znaczenie. Ot, chociażby obżarek czy labradorn. Prawda, są to świetni przewodnicy, ale czy to wszystko? Tak samo policja korzysta z usług kundelmanów, korzystają myśliwi, ratownicy itp.

Bez wątpienia dwunogom psy oddają wiele usług. Ale generalnie można powiedzieć, że cała rodzina padlinojadów jest diabła warta. Co innego koty.

Mój gatunek, nie jestem samochwałą i dlatego powiem najskromniej jak się da, kot domowy to sam ekstrakt sympatyczności, milusiństwa, wdzięku i co najważniejsze - niezależności.

I kto może powiedzieć, że przedstawiciele rodziny padlinojadów dorównują kotom? Czy hiena może równać się z panterą a szakal z tygrysem? Nonsens.

Przecież to dwunogi, chociaż nie mam do nich nadmiernej sympatii, uznają, że królem zwierząt jest lew, a nie np. wilk, lis czy inny kundlokrata. A co to jest lew? Ot, krzynkę większy kot i tyle.

 

Za co dwunogi cenią psy?

 

Z żalem muszę przyznać, że kundle wszelkich ras mają dla ludzi wielkie znaczenie. Wykorzystywane są do różnych celów. Nie będę o tym pisał, bo i tak wszyscy znają ich walory użytkowe, a mnie to mierzi. Powiem jednak, co dla dwunogów ma największe znaczenie. Otóż najważniejsze jest merdanie ogonami, aż wiatr idzie i przysłowiowa psia wierność, uległość i całkowite podporządkowanie się "panom świata". To właśnie cechuje wszystkie rasy udomowionego psa, oczywiście, z małymi wyjątkami. Dwunogi są na tyle mądre inaczej, że potrafiły wyhodować rasy ludojadów. Ale to raczej nie psy charakteryzuje, jeno ludzi.

Dla wielu dwunogów psia "ślepa miłość", uległość, całkowite podporządkowanie, bezkrytyczne wykonywanie poleceń itp. są najważniejsze. Dodam tu ze smutkiem, że nie tylko psia. Ale takie cechy są przydatne do wykonywania poleceń: Szukaj! Przynieś! Leżeć! Bierz go! Są natomiast zupełnie nieprzydatne do zarządzania. Tu trzeba myśleć samodzielnie i samodzielnie decydować. Nie wystarczy szczekać na kogo każą, robić co każą i łasić się do władzy.

 

Mierny, bierny, ale wierny

 

Na kaloryferze, w cieple i spokoju, przemyśleć można wiele. Jak wiecie, całe życie łowiłem myszy wśród niewidomych i słabowidzących. Tak mi to w krew weszło, że nawet na starość ciągle ich sprawy mnie interesują i troską napawają.

Ot, chociażby taki Komitet Familijny. Czterdziestu prominentnych osobników, a samodzielnej myśli tyle, co kot napłakał. Niekiedy błyśnie ona jasnym światłem, niekiedy egoizmem, ale na ogół panuje biernota, letarg umysłowy, podporządkowanie basiorom i błękitnej krwi na szczytach władzy. Szkoda pieniędzy na takie obrady.

Komitet Familijny w całości, albo prawie w całości, najczęściej potrafi tylko machać ogonami i po rękach lizać, tj. głosować za tym, czego oczekuje władza, przyznawać jej rację, chwalić, podziwiać, z oddaniem wysłuchiwać o jej wielkich sukcesach. To przecież rozmachane ogony wyniosły Wielkiego Wodza na szczyty niemożliwości, to przecież rozmachane ogony o mało Familijnego Domu do upadku nie doprowadziły.

Oczywiście, Komitet Familijny w przeszłości przejawił ździebko inicjatywy. Można powiedzieć, że nawet Wielki Wódz miał oponenta w osobie Zdzisława. Tylko on jeden potrafił mieć odmienne zdanie. To zresztą nic dziwnego. Pan Zdzisław ma zawsze odmienne zdanie. Ważne jest co innego - prawie 40 osób tak skakało, jak im Wielki Wódz grał. Rzekłem kiedyś do onego Wodza: "Tadeuszu, zwoływanie Komitetu Familijnego nie ma sensu. Wystarczy, żebyś Ty spotykał się ze Zdzisławem. Ty będziesz za, on przeciw, Twoje zdanie jako przewodniczącego przeważy, Wiesia zaprotokołuje i będzie tak, jak ma być. Po co tyle pieniędzy wydawać?"

Czy teraz się coś zmieniło? A no, czytając familijną prasę nieuchronnie dochodzi się do wniosku, że nie. Och i ach, jak teraz dobrze, jak się kochamy, jak przyjemnie. I tak ogony biorą coraz to większy rozmach.

A może uważacie, że Biuro Polityczne działa inaczej? Tu jest tylko kilka ogonów do machania, ale nie szczędzą wysiłków, coby wiatru narobić.

 

Do czego to doprowadzi?

 

A no, żebym to wiedział. W moim wieku nie jest łatwo jasno myśleć, przewidywać, a nawet rozumieć. Nic więc dziwnego, że nie rozumiem, nie wiem i przewidzieć nie potrafię. Wiem jeno, że przy pomocy ogonów, całkowitej uległości i wierności rządzić takim wielkim Familijnym Domem się nie da.

Jeżeli bliscy współpracownicy Wielkiego Wodza, którzy wymachiwali ogonami na jego chwałę, aż urósł do niebotycznych rozmiarów i Familijny Dom do ruiny doprowadził, nadal cieszą się ogromną estymą swoich środowisk... Jeżeli przewodniczący komisji finansowej, z jego czasów, nie poczuwa się do winy ani odpowiedzialności za klęskę Familijnego Domu i mało kto uważa, że jest on winien... Jeżeli osoba pełniąca jedną z najwyższych funkcji, potrafiła tylko mówić "prezes ma rację" nadal pełni najwyższą funkcję w swoim księstwie... Jeżeli Zjazd powołał na jedną z najwyższych funkcji wiceprzewodniczącego ZG z czasów Wielkiego Wodza... Co u diabła można tu przewidywać?

Smutek mnie ogarnia. A miało być ciepło, przyjemnie, błogo...

Pfu! Na psa urok! Niechaj młodsi się martwią. Ale bieda polega i na tym, że nie chcą.

 

Pobudka!

 

Obudźcie się! To Wy odpowiadacie za Familijny Dom. To Wam zwykli familianci powierzyli władzę, żebyście rządzili w ich imieniu. To nie tylko prezesi i dyrektorzy, ale zarządy, ale prezydia zarządów są powołane do sprawowania władzy. A władzy ogonami sprawować nie można. Tu trzeba samodzielnie myśleć i decydować samodzielnie, a nie tylko popierać.

A prezesom i dyrektorom mówię, że największych wrogów mają w pochlebcach, łaszących się kundlach, rozmachanych ogonach. Otaczanie się wielbicielami, może i jest przyjemne, ale z pewnością do niczego dobrego nie prowadzi.

 Stary Kocur

 

 

57. Babska konsekwencja

(czerwiec 2007)

 

"Kobieto, puchu marny"- mówi poeta. Wszystkim wiadomo, nie tylko poetom, że kobieta zmienną jest. Po intronizacji Anny Pezeteńskiej Pierwszej i objęciu rządów przez osobę numer dwa w Familijnym Domu, pomyślałem - no, teraz się zacznie. Pomyślałem, że zaczną się sprzeczne decyzje, zmiany decyzji, zmienność nastrojów, może fochy, może coś jeszcze.

I proszę... Ale mam talent do błędnych ocen. Nikt mi tego nie odmówi.

Nie mogę w pełni zachwycać się konsekwencją naszych Pań. Wprowadziły taką tajemniczość w działaniu, że już chyba same nie wiedzą, co jest tajne, poufne, a co nie. To już chyba nawet pan Antoni Macierewicz mógłby się czegoś od nich nauczyć. I to było pierwsze zaskoczenie. Popatrzcie tylko, kobiety i tajemnice... Czy widział ktoś coś podobnego? Ale znalazłem i coś jeszcze bardziej zdumiewającego. Tak, tak, mimo tajemniczości, zawsze coś uda się wywąchać. Kot to nie pies, nie ma tak dobrego węchu, ale jakiś tam ma. Wywąchałem więc niezwykłą konsekwencję w działaniu.

 

Konsekwencja pezeteńskich Władczyń

 

Z podziwu wyjść nie mogę. Jak się rzekło, wiele dowiedzieć się nie można, ale że aż tak konsekwentnie będą działały... Nigdy bym nie uwierzył.

Pierwszy publiczny wyraz tendencji eliminowania niewidomych dał Jan Sideł. No, chyba nie jest on kobietą, ale "panna nie panna, pisz pan panna".

Otóż Pan przewodniczący GKR wnioskował o takie zmiany statutu, żeby na stanowiska dyrektorów okręgów można było powoływać osoby widzące. No i miał całkowitą rację. Jest to ciężka praca i niewidomych nie należy nią obciążać. Postulatu tego na razie nie udało się zrealizować, ale nie załamujmy się. Wszystko jest jeszcze przed nami. Za kilkanaście miesięcy odbędzie się Zjazd i wtedy to się z pewnością uda. Bo musicie wiedzieć, że teraz jest o wiele lepiej. Taki statut dotąd był zmieniany raz na cztery lata, a teraz będzie zmieniany dwa razy na cztery lata. Ale czort ze statutem! I tak z pewnością uda się przeforsować ten słuszny wniosek.

Nasze Panie jednak nie czekają na to. Gdzie mogą, zwalniają niewidomych z niekorzystnej dla nich pracy. Wiadomo, niewidomych trzeba oszczędzać.

Już od dawna w środowisku występowała tendencja, żeby do władz kół i okręgów nie powoływać całkowicie niewidomych. Bo i po co mają się mordować? Tym niewidomym, którzy rowerami jeżdżą, albo i samochody prowadzą, jest znacznie łatwiej.

Na szczeblu centralnym było jednak inaczej. W skład poprzedniego Prezydium ZG wchodziło 6 osób, z czego tylko jedna miała poczucie światła - pozostałe były ślepe jak kocięta, tuż po urodzeniu. No i dlatego pewnie Prezydium to sobie nie radziło. Nie wszystkie długi pospłacało i głupstw narobiło. Ale za to teraz jest lepiej. W Prezydium na sześć osób nie ma ani jednej całkowicie niewidomej. I tak jest dobrze. I tak ma być.

Na tym jednak nie koniec. Trzema spółkami związkowymi też kierowali niewidomi. No i było to dla nich zbyt ciężkie. Teraz ostał się tylko Zbigniew Czerski w Kielcach, chyba przez niedopatrzenie. Pozostałych zwolniono z trudu kierowania tymi firmami. I to jest słuszne. I tak ma być.

O kolegium redakcyjnym "Pochodni" pisałem w majowym numerze "BIT-u" z 2007 r., nie będę tego powtarzać. Przypomnę tylko, że po ostatniej lustracji składa się ono z: jednej osoby niewidomej, jednej słabowidzącej i trzech widzących. Dla porównania podam, że takiego humanitaryzmu nie ma np. w kolegium "BIT-u". Mamy tu sześć osób, z czego jedną widzącą, jedną osobę słabowidzącą i cztery osoby niewidome. Ale wiadomo, jest to nędzne czasopismo i niewidomych w nim nie szanują.

Przykładów konsekwentnego działania można by podawać więcej. Ot, chociażby to, że z biura ZG PZN uciekają całkowicie niewidomi. Ot, chociażby to, że dorabia się teorię, że nie ma niewidomych, którzy nadają się na dyrektorów okręgów. Ale nie ma potrzeby dzielenia włosa na czworo. Konsekwencja w działaniu jest widoczna. No, nie jest to kobieca cecha, ale charakteryzuje nasze Panie i z tym pogodzić się trzeba, a nawet mocno pochwalić.

 

Czy Panie są chwalone za konsekwentne działanie?

 

Plotka głosi, że na plenarnym zebraniu ZG PZN w "Klimczoku", w dniu 20 marca br., znaleźli się niegodziwcy, którzy ośmielili się w tej sprawie mieć odmienne zdanie. A to ponoć jakiś Marian Ostojewski wystąpił w obronie Zbigniewa Nastaja. A to znowu jakiemuś Ryszardowi Mazurowi ze Śląska nie podobała się polityka kadrowa naszych Pań, a zwłaszcza w stosunku do niewidomych. No i co sobie myślą tacy... tacy... tacy, że nie powiem jacy, bo by mnie do sądu podali. Jak można chcieć, żeby niewidomi pracowali na odpowiedzialnych stanowiskach? To przecie nie do przyjęcia. Powinni odpoczywać, a nie pracować.

Pomyślałem, że chyba wśród niewidomych nie ma takich głupich, żeby chcieć zatrudniać niewidomych na stanowiskach wymagających pracy. I miałem rację. Zajrzałem do "Pochodni", przeczytałem "Z obrad prezydium i plenum" i wiem, że to były plotki. Nie znalazłem tam najmniejszej wzmianki, że ktoś miał inne poglądy na ten temat, na każdy inny również, jak mają nasze Władczynie. A przecież, gdyby ktoś rzeczywiście głosił tak niecne poglądy, "Pochodnia" napisałaby o tym. Takiego gada należałoby skompromitować przed wyborami w okręgach. Mam więc jasny dowód, że nic takiego miejsca nie miało.

 

A jednak kobieta jest kobietą!

 

Muszę przyznać, że gnębiła mnie ta konsekwencja. Polityka słuszna, nie może być co do tego dwóch zdań. Ale żeby kobiety były aż tak konsekwentne?

No i olśnienie. Hura! Nie są! Przecież gdyby były, to przede wszystkim siebie zwolniłyby z zajmowanych stanowisk. Przecie są to odpowiedzialne stanowiska, a praca na nich wielce uciążliwa. Jak więc mogą na nich pracować niewidome Panie? No i wyszedł babski brak konsekwencji.

Aż mi się lżej zrobiło. Musiałbym przebudować swoje poglądy na temat kobiet, a tak nie muszę.

Jednak bardzo lubię kobiety i to mimo ich braku konsekwencji w działaniu.

 Stary Kocur

 

 

 58. Dementi

(lipiec 2005)

 

Według niemal powszechnego mniemania, koty są fałszywe, wredne. No może i tak, ale przecie nie do tego stopnia, żeby nie zauważać tak wielkiej niegodziwości, która spotyka Władczynie, tę Większą, e, co tam Większą - całkiem wielką i Władczynię Mniejszą, ale też wielką i to z międzynarodowym doświadczeniem. Otóż przypisuje się im jakieś tam tendencyjne wypowiedzi, mijanie się z prawdą, przeinaczanie faktów itd.

Muszę stanowczo zaprzeczyć, zdementować i zaprotestować przeciwko tak niecnym zarzutom. Protestuję i domagam się natychmiastowego zaprzestania wszelkich pomówień, oskarżeń i insynuacji! Domagam się jeno chwalenia, wychwalania, szacunku i dawania temu wyrazu. Władczynie, ta Większa i ta Mniejsza w pełni zasługują, nie tylko na szacunek, ale też na miłość. Przecie są one powołane, by zbawić Familijny Dom i wszystkich jego mieszkańców.

Kto u diabła będąc przy zdrowych zmysłach uwierzy w tak piramidalną bzdurę, że Władczynie, ta Większa i ta Mniejsza, obciążają tych pokonanych nieudaczników, w tym Starego Kocura, odpowiedzialnością za długi, brak pieniędzy, bałagan, nadużycia, kłamstwa, fałszowanie dokumentów itd. Oczywiście, były to nieudaczniki, co do tego nikt wątpliwości mieć nie może. Ale przecież osoby tak szlachetne, mądre i sprawiedliwe nie będą przypisywały im czynów nie popełnionych. Nie będą tego robiły, bo byłaby to jawna nieprawda.

Jak u wszystkich diabłów można twierdzić, że źle gospodarowali oni familijnymi pieniędzmi, że zostawili kasę pustą, że biedne Władczynie nie spodziewały się tak totalnie złej sytuacji finansowej, organizacyjnej i każdej innej. I władczynie tego nie twierdzą. Przecież wiedzą, jak jest naprawdę. Wiedzą, że nieudaczniki rozliczyły dokumentacyjnie z PFRON-em wiele milionów złotych przyznanych na różne zadania w latach 1992-1996. W okresie tym Familijny Dom korzystał z dużej pomocy. Pieniądze wydawał nawet prawidłowo, ale nie było to należycie udokumentowane. Dzięki ogromnemu wysiłkowi sprawa została załatwiona. Przecież Władczynie wiedzą, że dzięki procesom sądowym, negocjacjom, przekonywaniom itp. Familijny Dom został uwolniony od wielu zobowiązań na kilka milionów złotych i 9 300 000 marek niemieckich, z odsetkami do 17 milionów marek. Władczynie wiedzą też, że nieudaczniki spłaciły 4 377 212 zł różnych długów, które powstały przed 1997 r. A jeżeli Władczynie to wiedzą, to przecież nie będą mówiły czegoś wręcz odwrotnego. Przecież są mądre i uczciwe. Dlatego głupstw takich nie mogą mówić i nie mówią.

Oczywiście, nieudaczniki popełniły wiele błędów, dwa razy dały się wykiwać, coś tam można było załatwić lepiej, kogoś wcześniej odwołać ze stanowiska, kogoś nie powoływać. Oczywiście, tak było. Władczynie jednak wiedzą, że jeżeli się pracuje to i błędy się popełnia. Wiedzą również, że sukcesów było wielokrotnie więcej niż błędów, że Familijny Dom został uratowany przed całkowitą ruiną i upadkiem. Władczynie wiedzą to wszystko. Dlatego wychwalają sukcesy nieudaczników, a dyskretnie przemilczają błędy.

Nie mówią nawet o tak wielkim zaniedbaniu, niedopatrzeniu, lekkomyślności, jakim było niespłacenie wszystkich długów i zobowiązań powstałych przed 1998 r. Przecież powinni to zrobić, spłacić, a nie zostawić na piękne główki Władczyń. A one im tego nie wypominają. Dlatego stanowczą domagam się zaprzestania przypisywania im złych zamiarów, złych słów i złych działań.

 Co, może ktoś powie, że na własne uszy słyszał to i owo...? Jeżeli słyszał, niechaj wie, że były to urojenia. Urojenia mają ci, którzy słyszeli jak Władczyni Mniejsza twierdziła, iż "wiadoma Fundacja" nawołuje do występowania z Familijnego Domu. Nie jest to możliwe, bo nic takiego "wiadoma Fundacja" nie czyni.

 Ja Stary Kocur, też słyszałem - pfffu! Nie słyszałem! Wydawało mi się, że słyszę, jak Władczyni Mniejsza wykrzykuje, że wykonawstwo remontu nad Popradem jest skandaliczne. No i co wy na to? Jestem Starym Kocurem i wiem, że to niemożliwe. Wiem, że muszą to być urojenia. Przecież remont nie był przeprowadzony skandalicznie. Mógł przekonać się o tym w październiku 2004 r. cały Komitet Familijny - czterdzieści kobiet i mężczyzn - sam kwiat mądrości familijnej. Wszyscy widzieli, że nad Popradem jest tak, jak może być, jak pozwalają na to wyłożone pieniądze i nie ma żadnego skandalu. A skoro tak, jasne jest, że Władczynie, nawet ta Mniejsza, nie mogą mówić jawnych bzdur.

No i co wy na to? Przecież twierdzę, ja Stary Kocur, i twierdzą inni, że na własne uszy słyszeli. Sprawa jest prosta - urojenia, omamy, halucynacje. Do psychiatry Panie i Panowie! A tak przy okazji, może ktoś z Państwa zna dobrego weterynarza, który specjalizuje się w psychiatrii. Jeżeli tak - serdecznie proszę o jego adres.

Rozum i wiara we Władczynie, w tą Większą i w tą Mniejszą nie pozwalają uwierzyć własnym uszom. Dlatego własnym zmysłom wierzyć nie należy, a należy w pełni i w całości wierzyć naszym Władczyniom.

Dodam, że nie jest też prawdą, iż Władczyni Mniejsza mówi dużo, szybko i czasami jako argumentów łez używa. Jeżeli ktoś twierdzi, że słyszał albo też widział, kłamie lub ma urojenia.

Napisałem, co nie jest prawdą. Warto też wspomnieć, co prawdą jest. Otóż jest prawdą i to prawdą bezsporną, że: "Do prezydium Zarządu Głównego wybrano ludzi nieuwikłanych w żadne interesy i konflikty, cieszących się opinią ofiarnych działaczy społecznych. To dobrze wróży na przyszłość. Tak myślała i dlatego zaufała im duża większość delegatów. Ich wolę należy uszanować. Po raz pierwszy w historii na najwyższym szczeblu związkowej drabiny stanęła kobieta. Od wielu lat zajmowała się rehabilitacją niewidomych, zna więc dobrze ich problemy, niezrealizowane marzenia, częstą samotność i ubóstwo. Jestem przekonany, iż mając tę wiedzę i wrażliwość na ludzkie doznania, nie będzie chciała angażować się w podejrzane gry i egoistyczne ambicje. Nowe prezydium może nie ma zbyt wielu doświadczeń w kierowaniu Związkiem, ale ten brak szybko da się nadrobić. Najważniejsza jest uczciwość, chęć prawdziwego służenia sprawie niewidomych i słabowidzących w Polsce oraz wrażliwość na ich potrzeby i aspiracje." (Pochodnia, maj 2004 r. - Józef Szczurek)

A swoją drogą, dobrze, że Onufry Zagłoba "Pochodni" nie czyta. To by sobie dworował z tej drabiny...!

Prawdą jest również, i to bezsporną, jak to wyraził pewien wielce zasłużony familiant, że Władczyni Mniejsza jest "rewelacyjna" - podkreślam re-e-we-la-cyj-na!

 Rączki całuję

Stary Kocur

 

 

59. Popsute urlopy

(sierpień 2013)

 

(W felietonie jest mowa o dziesięciu latach rozkwitu Familijnego Domu, czyli Polskiego Związku Niewidomych, gdyż był on napisany przed dwoma laty. Obecnie ten pomyślny rozwój trwa już 12 lat - przypis autora.)

Mamy środek lata. Każdy, kto może, wypoczywa nad morzem, w górach, lasach, w kraju i za granicami Polski. Usiłują też wypoczywać władczynie i władcy Familijnego Domu. Tak, tak, usiłują, ale im się nie udaje.

Niektórzy pracują, niektórzy leżą na plażach, inni chodzą po górach, jeszcze inni błąkają się po lasach, kajakują, zwiedzają greckie zabytki. Wydawałoby się, że lepiej być nie może, byle tylko pogoda dopisywała. A jednak...

Nasze władczynie i nasi władcy, zamiast cieszyć się z uroków lata i korzystać z zasłużonego wypoczynku, co by nabrać sił do dalszej, równie wytężonej i owocnej pracy, nic jeno się zamartwiają.

Tak, tak się zamartwiają, frasują, kłopoczą, walczą z ponurymi myślami, które im odbierają humor i chęć do życia.

Wydawałoby się, że nie ma nijakiego powodu do tak smętnych rozmyślań, do użalania się nad swoim losem, bo przecie wcale los ten zły nie jest. Familijny dom pod ich kierownictwem wspaniale się rozwija i odnosi coraz to większe sukcesy. Od prawie dziesięciu lat przeżywa niczym niezakłócony okres prosperity, od prawie dziesięciu lat trwa nieprzerwane pasmo osiągnięć, zwycięstw, tryumfów i szczęśliwości. A mimo to nasi władcy i władczynie tak się trapią, że są godne wielkiego współczucia, przynajmniej mojego współczucia.

Już Was widzę Wy mądrale! Siedzicie, czytacie i podejrzewacie, że mi mózg się zlasował od lipcowych temperatur. A guzik mądrale! Nie macie racji, bo władczynie i władcy Familijnego Domu mają powody do zgryzoty.

Otóż mimo tak wielkich sukcesów, osiągnięć, tryumfów, zwycięstw, w tym nad samymi sobą, szczęśliwego rozwoju Familijnego Domu itp., itd. mają powody do zmartwień i trosk. A przysparzają im tych kłopotów familianci, którzy to niczym cieszyć się nie potrafią, niczego nie doceniają, nic nie rozumieją, narzekają, krytykują i tysiącami opuszczają Familijny Dom.

No, musicie przyznać, że jest to dobry powód do strapienia, do ponurych myśli, do utraty wiary we własne siły.

Drogie władczynie i drodzy władcy! Bardzo Was rozumiem i bardzo Wam współczuję. Musicie walczyć z tak wielką ludzką niegodziwością, tak wielkim brakiem zrozumienia, takim niedocenianiem Was i Waszych wysiłków. Naprawdę Wam szczerze współczuję...

Ale nie martwcie się i nie kłopoczcie! Naprawdę nie ma czym. To nie ludzie! To ciemna masa, która nic nie rozumie! A niech sobie idą do diabła! Wam wystarczy Familijny Dom i Wy w tym Domu. Innych familiantów Wam nie trzeba. Chociaż byście sami pozostali w Familijnym Domu, i tak zawsze będziecie mogli powoływać się na ciężki los familiantów, wygrywać konkursy, otrzymywać granty, uczestniczyć w programach, przyjmować wpłaty i odpisy jednego procenta. Przecież wiecie, że w niektórych firmach Familijnego Domu nie ma familiantów, a firmy te świetnie funkcjonują, bo na szyldzie mają nazwę Familijnego Domu. A co mają, niech mają! Wy się nie przejmujcie, bo nie ma czym. Ja Wam to mówię!

Współczujący Stary Kocur

 

 

60. Demokracja i monarchia

(lipiec 2011)

 

 Żyjemy w ustroju demokratycznym i wiemy, co to jest demokracja. Często na nią psioczymy i wiemy za co na nią psioczyć. Myślę jednak, że nie wszyscy wiedzą, czym dla mnie jest monarchia. Może i inni tak myślą, ale chcę, żeby to był mój pogląd.

Otóż monarchia, według mnie starego Kocura, to ustrój, w którym zwykli ludzie nie mają nic do powiedzenia, no chyba że chcą chwalić monarchę, o niczym nie decydują i są potrzebni tylko po to, żeby monarcha miał nad kim panować i kim rządzić.

W takim rozumieniu monarchą był Iwan Groźny, Napoleon, Katarzyna Wielka, cesarze Japonii przed II wojną światową oraz Józef Stalin i wszyscy dyktatorzy niezależnie od ich barwy. Dotyczy to, nie tylko państw, ale również różnych organizacji, np. Popularnego Zrzeszenia Niewiadomych.

W moim rozumieniu, monarchą nie jest królowa brytyjska, król Belgów i pozostali królowie europejscy. Są oni kwiatkami przy kożuchu demokracji, pięknymi zabytkami, nieszkodliwymi pseudowładcami bez władzy.

Uwagi te dotyczą państw, instytucji, stowarzyszeń, w tym osób niepełnoprawnych, w tym niewiadomych i słabowiedzących. Tu też są demokracje i monarchie.

Dodam tylko, że jestem gorącym zwolennikiem monarchii, bo jak mówi piosenka: "cysarz to ma klawe życie" a ja dodaję: cysarzowa oraz władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

Wstęp ten był mi potrzebny do dalszych rozważań. Bez niego Państwo nie rozumieliby, o czym piszę.

Proszę tylko pomyśleć, do czego to jest podobny ustrój demokratyczny. O najważniejszych sprawach mają decydować wszyscy ludzie, wykształceni i analfabeci, porządni i łajdacy, mądrzy i kretyni, a głos profesora w urnie waży tyle samo, ile głos narkomana. Widzicie w tym sens? Bo ja nie widzę.

Co innego monarchia. Tu władca jest najmądrzejszy i o wszystkim decyduje sam. Jak słusznie twierdził Ludwik Czternasty: "Państwo to ja" - znaczy się on, Ludwik Czternasty, a nie ja, Stary Kocur. A szkoda.

Jeżeli nawet monarcha nie decyduje sam, to pomagają mu arystokraci, ludzie dobrze urodzeni, wykształceni, dobrze wychowani, z krwią błękitną - cholewcia, żadnej myszki nie złowiłem, coby krew taką miała, ale oni mają. I ci to błękitnokrwiści pomagają rządzić monarsze, cysarzowi, królowi, księciu, sekretarzowi generalnemu, firrerowi, ducze, prezesowi, prezydentowi, przewodniczącemu itp.

A u nas - też tu i ówdzie władcom pomagają wojewódzcy, terenowi, okręgowi książęta. I tak jest dobrze. Bo cysarz to ma klawe życie, cysarzowa oraz władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

W demokracji jest koalicja i opozycja. I do czego to podobne. Jak koalicja mówi, że coś jest czarne, opozycja natychmiast woła, że nie czarne, tylko białe i na odwrót. I tak ze wszystkim. Dla koalicji opozycja nic mądrego nie mówi, tylko szkodzi, przeszkadza, mąci. Bez niej to byłoby życie.

Na to opozycja twierdzi, że koalicyjny rząd nic nie robi, dba tylko o swój wizerunek, kieruje się słupkami popularności. I jeszcze uważa, ta opozycja ma się rozumieć, że to bardzo źle. Niby lud rządzi, a ten, kto chce wiedzieć, co ten lud myśli i uwzględniać to w swoim działaniu, robi źle, bardzo źle, całkiem źle. Ot i demokracja.

W parlamencie same awantury, a co uchwalą, to jest do niczego. Opozycja oskarża koalicję, koalicja opozycję, a biedni ludzie nie wiedzą, kto ma rację. W monarchii czegoś takiego nie ma i to niezależnie czy rządzi król, sekretarz generalny KC, ducze czy prezes, czy rzecz dotyczy państwa, czy stowarzyszenia. Bo cysarz to ma klawe życie, cysarzowa oraz władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

 

W demokracji jest wolna prasa, pożal się Boże. A prasie tej wszystko wolno. Wyobraźcie sobie tylko... Ale po co macie sobie wyobrażać, przecież to wiecie. Dziennikarz zasiada przed kamerami i mikrofonami i gnębi ministra, premiera, a nawet prezydenta. Zadaje kłopotliwe pytania, nie zgadza się z wypowiedziami ministra, premiera i prezydenta, ba nawet potrafi wyłapywać niekonsekwencje, przypominać wcześniejsze obietnice, niespełnione zapowiedzi i wytykać kłamstwa, a nawet pomyłki językowe wyśmiewać.

Czy słyszeliście np. żeby jakiś dziennikarz zachowywał się tak w stosunku do cysarza albo niewidomych, a zwłaszcza ich monarchów, czyli władców? Pewnie że nie, bo nikt by się nie odważył.

 

Dziennikarze w demokracji stoją ponad rządem, ponad prawem i ponad samymi sobą. Wyobraźcie sobie, że ktoś okradł sklep z komputerami, a ktoś inny pomógł mu sprzedać te komputery. Oczywiście, jeżeli będą na tyle głupi i dadzą się złapać, obaj będą odpowiadali, ten co ukradł i ten co sprzedawał kradzione towary. No a dziennikarze? Nie zadawajcie głupich pytań. Oni dbają o wolność słowa. Władze państwowe, wywiad i kontrwywiad, sądy i prokuratura coś utajniają, bo ujawnienie tego może szkodzić państwu, śledztwu, działaniu wojska czy innych służb. I proszę, jakiś wysoki urzędnik państwowy wykrada tajne, państwowe informacje albo informacje ze śledztwa. Psuje tym interes państwa albo śledztwa. Ale co by z nimi sam mógł zrobić? Leci z nimi do redakcji jakiejś gazety, a ta pomaga sprzedać mu ten kradziony towar. I co? Myślicie, że dziennikarze odpowiadają? A to jesteście naiwni. Nikt nie odpowiada, bo nie wiadomo, kto wykradł informacje. Wiadomo w prawdzie, kto je pomógł sprzedać, ale to był dziennikarz, więc ruszyć go nie można.

Jako popisowy numer można przytoczyć wyczyny WikiLeaks. Ujawniono tysiące tajnych dokumentów ku wielkiej uciesze dziennikarzy świata całego i dobrze jest. A u nas - ostatnio sąd odstąpił od ukarania odpowiedzialnych za przecieki ze śledztwa smoleńskiego, bo uznał, że była to mała szkodliwość społeczna. I znowu dziennikarze ponad prawem. Tylko pytanie cichutkie - po jaką cholerę było to utajniać?

Dziennikarze mają prawo wszystko odtajnić, niezależnie od tego, jak wysoki urząd nałożył klauzurę tajności.

Premier dużego państwa europejskiego chciał ruszyć ten problem, ale kilku dziennikarzy na niego warknęło i wycofał się z podwiniętym ogonem oraz żałosnym skowytem. Bo jakby tego nie zrobił, rzuciłaby się na niego dziennikarska sfora z wielkim ujadaniem, a to że cenzurę wprowadza, a to że chce wszystkich za mordę uchwycić, a to że normy demokratyczne narusza, a to że wolność słowa. No i stchórzył. Gdyby nie stchórzył - no, sfora by go tak obszczekiwała, że z pewnością wyborów by nie wygrał. Ale premier mniejszego państwa odważył się na coś takiego i cała Unia Europejska ma kłopot, płacze, narzeka, ale nie wie, co zrobić.

Żeby była sprawa jasna, czy w prawdziwej monarchii coś takiego byłoby możliwe? I tam jest wolność słowa, a nawet wielu słów pochwalnych władcy, ale żeby wolnością słowa obejmować wykradzione, tajne informacje.! Toż do kata! Chyba nie dziennikarze mają decydować, co jest tajne, a co nie. Jeżeli każdy pismak w imię głupiej wolności słowa może publikować tajne informacje, po co je utajniać?

Piszę o tym, żeby pokazać, jak demokratyczni politycy boją się dziennikarzy. Czy coś podobnego możliwe jest w monarchii? Czyście widzieli albo słyszeli, żeby jakiś dyktator, widzący czy niewiadomy, bał się dziennikarzy? No chyba zagranicznych, bo swoich nie. To oni się jego boją, a nie on ich. Tak jest w państwach i w stowarzyszeniach. Monarchowie, czyli dyktatorzy, nie boją się dziennikarzy. To dziennikarze się ich boją i łaszą się do nich usiłując merdać kikutami krótko obciętych ogonków. A na dokładkę jest im z tym tak dobrze, że głośno krzyczą, iż mogą pisać wszystko, co myślą, bez nijakiej cenzury.

No widzicie chyba, że monarchia jest lepsza od demokracji. Bo cysarz to ma klawe życie. cysarzowa oraz władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

W ustrojach demokratycznych lud się rozbestwia, domaga się, strajkuje, głosuje przeciw, zmienia rządy.

Czy coś takiego jest możliwe w monarchiach? Dyć nie. Każdy to wie. Tu, jak trzeba zmienić władcę, skrzykuje się kilkunastu arystokratów, zwołuje szlachtę gołotę, czyli swoich zwolenników, czyli klientów i sprawę załatwiają. Lud nie ma nic do powiedzenia, ani go to nie obchodzi. Najwyżej ucieka poza granice kraju albo stowarzyszenia. Uciekło już na przykład kilkanaście tysięcy niewiadomych oraz słabowiedzących i nikt się tym nie przejmuje. I jest spokój. I jest dobrze. I cysarz to ma klawe życie. cysarzowa oraz władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

Bardzo trudno jest przekupić, skorumpować czy zjednać byle czym cały naród, cały lud, wszystkich obywateli. To nie jest możliwe, to kosztuje zbyt wiele, na to pieniędzy nie wystarczy. Ale garstkę arystokratów można przekupić, skorumpować, zaspokoić niewielkim kosztem. I niezależnie czy będzie to duma carska, Rada Państwa PRL-u, zarząd główny czy główna komisja rewizyjna stowarzyszenia, można im coś dać, coś obiecać, na coś pozwolić, czegoś nie wymagać i da się rządzić bez trudu. Bo cysarz to ma klawe życie. Cysarzowa oraz Władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

I wyobraźcie sobie, że taki Winston Churchill potrafił powiedzieć: "Stwierdzono, że demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu".

Przecie wiadomo, że wszystko inne jest lepsze od demokracji, nawet niewolnictwo, nawet dyktatura, nawet fanatyczne rządy wszelkich maści. Zresztą przekonał się o tym sam Winston Churchil. Potrafił on wygrać II wojnę światową, ale nie wygrał wyborów po jej zakończeniu. Czy coś takiego mogłoby się przytrafić pod rządami np. PZPR-u? No, dyć nie. Bo cysarz to ma klawe życie. cysarzowa oraz władcy niewiadomych i słabowiedzących tyż.

Przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Powinniśmy w Polsce zlikwidować demokrację. No może nie do końca, bo to nie modne. Instytucje fasadowe niechaj pozostaną, ale na miejscu prezydenta, premiera, marszałka sejmu i marszałka senatu postawić niewiadomych albo słabowiedzących. Wiadomo, że oni rządzą bardzo dobrze, czego dowodem jest fakt, że nikt ich nie atakuje, nikt im nie zadaje niewygodnych pytań, nie mają opozycji, nic od nich nie wycieka, nikt nic się nie dowie i jest wspaniale.

Wówczas nie tylko cysarz i cysarzowa będą mieli klawe życie, ale niewiadomi, słabowiedzący i wszyscy inni tyż.

Genialny Stary Kocur

 

 

61. Bez doświadczenia

(czerwiec 2012)

 

 Mili moi! Powiem Wam w zaufaniu, że tracę już cierpliwość do swojego protoplasty. Aż się ciśnie przywołanie Rzeckiego z "Lalki" Prusa: "ale safanduła Stach...". No właśnie, ten safanduła Stach doprowadza mnie do szewskiej pasji. Ciągle czegoś chce i chyba sam nie wie czego. Nic dziwnego... Safanduła...

 

Wyobraźcie sobie, że to tak się zaczęło. Redagował "Biuletyn Informacyjny" wydawany przez PZN. W kwietniowym wydaniu tego czasopisma z 2004 r., w rubryce "Od redakcji" napisał: "W dniach od 29 do 31 marca trwały obrady XIV Krajowego Zjazdu Delegatów Polskiego Związku Niewidomych. Był to Zjazd pod niektórymi względami niezwykły. Przewodniczący ZG PZN został odwołany, a po raz pierwszy w historii Związku całe Prezydium ZG nie otrzymało absolutorium. Po raz pierwszy też liczba członków Związku zmniejszyła się o ponad 4 tysiące. Podjęta została próba, na szczęście nieudana, rozdrobnienia majątku Związku i podcięcia ekonomicznych korzeni prowadzenia centralnej działalności oraz istnienia Związku. Do władz Związku wybrano wiele osób bez doświadczenia w działalności w skali kraju. Po raz pierwszy w historii Związku, do pełnienia funkcji przewodniczącego Zarządu Głównego została wybrana kobieta. Oczywiście, ten ostatni fakt nie powinien budzić żadnych zastrzeżeń".

No i nie budził, ale słowa: "Do władz Związku wybrano wiele osób bez doświadczenia w działalności w skali kraju" już tak. Mojego protoplastę wezwały panie Anna Woźniak-Szymańska nowo wybrana przewodnicząca ZG PZN i Małgorzata Pacholec - również nowo wybrana sekretarz generalna i zdrowo mu uszu natarły. Jak to bez doświadczenia? I miały rację, co teraz, po ośmiu latach chyba i ten safanduła już zrozumiał. Ale wtedy nie wystarczyło mu tego. Jeszcze zachciało mu się pisać "Pozjazdowe refleksje". To również nie mogło się podobać i się nie podobało.

Teraz, kiedy to p. Anna Woźniak-Szymańska po raz trzeci została wybrana przewodniczącą Zarządu Głównego PZN, a p. Małgorzata Pacholec, również po raz trzeci, na sekretarza generalną wyraźnie i jasno widać, że pisanie o braku doświadczenia było niebotyczną głupotą. Imputowany brak doświadczenia w niczym im nie zaszkodził. Nie zaszkodziły też "Pozjazdowe refleksje" i wszystkie inne publikacje mojego protoplasty. Panie umiały świetnie sobie z tym radzić i świetnie sobie poradziły.

Jednym z pierwszych, genialnym ich posunięciem było zerwanie z przeszłością i uznanie, że Polski Związek niewidomych powstał z chwilą ich wyboru do pełnienia najwyższych w nim funkcji. Wszyscy, no może prawie wszyscy, doświadczeni kierownicy działów przestali uczestniczyć w obradach władz PZN-u. I słusznie! Po diabła miał ktoś przypomnieć np. o nagrodzie kpt. Jana Silhana kiedy ustanawiano nagrodę Włodzimierza Kopydłowskiego? Przecież tego pierwszego pani prezes nie musiała znać, a tego drugiego znała z pracy w spółdzielczości niewidomych. Właśnie tak należy postępować. To jednak nie wszystko - mądrych posunięć było znacznie więcej.

Mojemu protoplaście chciało się głupoty wypisywać w redagowanym przez siebie "Biuletynie Informacyjnym". A cóż to za problem? "Biuletyn Informacyjny" został zlikwidowany w grudniu 2004 r. i problem z głowy.

Żeby trzymać się środków przekazu - lista dyskusyjna PZN została zlikwidowana, a na jej miejsce powołano aż trzy nowe, na które jednak nikt nie zagląda, nic nie pisze i jest dobrze. "Pochodnia" została przekształcona w dwumiesięcznik i ze szczętem zmarginalizowana. I pomyśleć, że temu safandule Stachowi zachciało się akredytacji prasowej na Zjeździe...!

(Dotyczy Zjazdu w 2012 r. Redaktor "Wiedzy i Myśli" poprosił o akredytację prasową, ale jej nie otrzymał - przypis autora.)

Pani prezes w marcu 2004 r., kiedy to była wybierana po raz pierwszy na tę funkcję, zapewniała, że posiada środki utrzymania i będzie pracowała społecznie. No tak, ale kto u kata ma pieniędzy dosyć? I pani prezes wywindowała sobie zarobki tak wysokie, jakich nie było na tym stanowisku od początku świata. I słusznie. Przecież i tak to się nie liczy, bo liczą się wyłącznie dobre układy z terenem, a raczej terenowymi działaczami, a raczej z osobami znaczącymi w okręgach. Pani prezes wie o tym i byle czym się nie przejmuje. Jeden z doświadczonych pracowników instytucji dla niewidomych mówił o wspaniałym, wielkim, niedościgłym działaczu: "X dba o chleb dla niewidomych, a dla siebie o bułki z masłem i szynką". I tak właśnie trzeba.

To jednak by nie wystarczyło. Pani prezes zadbała więc, żeby ze statutu usunąć zapis dotyczący możliwości sprawowania najwyższej funkcji tylko przez dwie kadencje. No proszę, przydało się.

Oczywiście, są i inne, niewątpliwe a wielkie sukcesy. Wymienię te jedynie, które mają dla niewidomych żywotne znaczenie.

Dzięki staraniom pani prezes i pani sekretarz generalnej przez jakiś czas w Warszawie działała restauracja typu ślepa krowa. No, szkoda, że tylko przez jakiś czas, ale nie od razu Kraków zbudowano...

Trwały charakter i wielkie znaczenie dla niewidomych ma mural "Oczy na murze" - dziesiątki oczu patrzą na przechodniów ze ściany gmachu ZG PZN w Warszawie przy ul. Konwiktorskiej 9.

(Oczy na murze zostały zlikwidowane w czasie odnawiania elewacji gmachu w 2015 r. I dobrze, bo było to dziwactwo - przypis autora.)

Podobnie wielkie znaczenie miała akcja "Niewidomi już widoczni", w czasie której to rozwieszano brajlowskie tabliczki na ulicach Warszawy i śmierci z białymi laskami zamiast kos paradowały na Nowym Świecie przy kawiarni w godzinach wieczornych.

A już wiekopomne jest przemianowanie jakiegoś tam nędznego biura na Instytut Tyflologiczny. To spowodowało, że tysiące niewidomych wpadło w euforię. Taki to wielki wpływ wywarło na zmianę ich ciężkiego losu. Teraz każdy z nich poczuł się naukowcem, albo przedmiotem badań naukowych, a wszyscy poczuli świetlaną drogę przed sobą i uwierzyli we wspaniałą przyszłość. Niestety, niektórzy nie byli gotowi na przyjęcie aż tylu dobra i opuścili szeregi PZN-u. Ale to przecież nie jest wina pani prezes, jeno ich głupoty.

Żeby jednak nie być podejrzanym o wazeliniarstwo, o maślenie władzom PZN-u, o... - kończę tę wymieniankę. Dodam tylko, że rezultatem tych zabiegów, tych heroicznych starań, tych mądrych posunięć jest wybór na trzecią kadencję. A to nie żarty! W ponadsześćdziesięcioletniej historii PZN-u pani Anna Woźniak-Szymańska jest jedenastym przewodniczącym ZG PZN, jest nie tylko pierwszą kobietą na tej funkcji, ale ma szansę być osobą najdłużej ją sprawującą.

Dotąd najdłużej sprawowali funkcję prezesów PZN-u:

Mieczysław Michalak 1956 - 1964 - 8 lat,

Dobrosław Spychalski 1968 - 1976 - 8 lat,

Tadeusz Madzia 1988 - 1998 - 10 lat.

Pani Anna Woźniak-Szymańska miłościwie nam panuje już 8 lat i została wybrana na kolejne 4 lata. A to przecież nie koniec. Ma więc szansę być wybrana na czwartą, piątą i kolejne kadencje.

Te optymistyczne przewidywania opieram na solidnych podstawach. Pani prezes na trzecią kadencję została wybrana po zaciekłej walce z samą sobą. Do wyborów na tę funkcję nie ośmielił się wystartować żaden kontrkandydat, czyli miała zero kontrkandydatów. A musicie wiedzieć, że zero to potęga i niełatwo z nim wygrać. Zero postawione we właściwym miejscu z jednego czyni dziesięć, a ze stu tysiąc. A przecież zer może być mnóstwo. Niełatwo też wygrać z samym sobą, a pani prezes wygrała. Niech wiecznie żyje i panuje!

Zaciekła walka, chociaż nieco słabsza, toczyła się o wybór na funkcje wiceprzewodniczących ZG PZN. Aż trzech trzeba było ich wybrać. Zgłoszono tylko czterech kandydatów. Tego jeszcze nie było w PZN.

W naszym Związku zapanował więc błogi spokój, samozadowolenie i wiara w świetlaną przyszłość. Panuje niemal tysiącpromilowa jednomyślność. I jest dobrze.

Karol Marks twierdził, że motorem rozwoju jest walka wewnętrznych przeciwieństw. A tu nawet śladu przeciwieństw nie ma. Przecież tych kilku, a może paru nieprawomyślnych głosów nie warto nawet zauważyć, bo niczego nie zmieniły i na nic wpływu nie miały. Ale kto by tam przejmował się Marksem i jego walką wewnętrznych przeciwieństw?

Możemy więc bardziej nowocześnie, aktualnie, zgodnie z duchem czasu. Ideą fix demokracji jest pluralizm, konkurencja, wolność słowa i podobne bzdury. W PZN nie ma żadnego pluralizmu, żadnej konkurencji ani żadnego wolnego słowa. I co, myślałby kto, że to szkodzi temu stowarzyszeniu? Otóż nie szkodzi. PZN rozwija się wspaniale. PZN zrzesza niewidomych inaczej i rozwija się inaczej. Tłumacząc te naukowe słowa na język zrozumiały można powiedzieć, że PZN zrzesza słabowidzących i pseudoniewidomych, no i się zwija, a nie rozwija.

I kto tu nie ma doświadczenia panie Kotowski?

Przecież żadnego znaczenia nie ma fakt, że prawie 22 tysiące (25,8 procent) niewidomych i słabowidzących odeszło ze Związku? Przecież żadnego znaczenia nie ma fakt, że 43,1 procent całkowicie niewidomych opuściło szeregi Związku. Przecież niewidomi pozostali na szyldach, na pieczątkach, na papierach filmowych i to się liczy, bo to widać. A ci, którym się PZN nie podoba, niech idą gdzie pieprz rośnie, żeby nie zacytować mojego protoplasty, który w takich sytuacjach odsyła do d... śpiewać.

Reasumując muszę raz jeszcze stwierdzić, że safanduła Stach nie miał i nie ma racji w żadnym punkcie, chociaż mu się wydaje, że to niewidomi są ważni, że pomagać trzeba przede wszystkim całkowicie niewidomym, a nie bazować na spotkaniach towarzyskich słabowidzących, organizowanych przy różnych okazjach, w lokalach kół, w wycieczkowych autokarach i innych imprezach integracyjnych. On się już niczego nie nauczy, nie zdobędzie żadnego doświadczenia i nikomu w niczym nie pomoże, bo nie wie, że pomagać trzeba tym, którzy najlepiej widzą, że tylko oni to docenią. Doświadczone osoby wiedzą o tym doskonale i dobrze na tym wychodzą.

Doświadczony Stary Kocur

 

 

62. 10 lat panowania

(czerwiec 2014)

 

Oj, ta starość! O mało nie przegapiłem wielce ważnego wydarzenia. A było to wydarzenie na skalę wszechpezetenowską i wszech czasów. Była z tego powodu skromna uroczystość, koniaczek, a jakże, przecie takie coś należy uczcić godnie.

W marcu 2004 r. przewodniczącą ZG PZN została Anna Woźniak-Szymańska, a sekretarzem generalnym i dyrektorem Związku Małgorzata Pacholec. Mój protoplasta, ale się wygłupił, ajajaj! Na łamach "Biuletynu Informacyjnego" z kwietnia 2004 r. wyraził niepokój, że niby to panie nie mają doświadczenia niezbędnego do kierowania tak wielkim stowarzyszeniem. Napisał: "Do władz Związku wybrano wiele osób bez doświadczenia w działalności w skali kraju. Po raz pierwszy w historii Związku, do pełnienia funkcji przewodniczącego Zarządu Głównego została wybrana kobieta. Oczywiście, ten ostatni fakt nie powinien budzić żadnych zastrzeżeń". Ale frajer! To on nie ma doświadczenia, a nie wspaniałe panie dwie. Właśnie w marcu minęło 10 lat ich panowania, miłościwego panowania, ma się rozumieć. Toż nikomu dotąd coś takiego się nie udało, mimo że próbowali tego dokonać sami mężczyźni. No i jednemu niemal się udało, a był nim prześwietny działacz, który kierował Związkiem w latach od 1988 do 1998. Niby też 10 lat, ale i na tym koniec. A nasze panie? A mają szansę na kolejne 10 lat, o ile Związek w tym czasie się nie rozleci. Te 10 lat z końcówki XX wieku o mało nie doprowadziły do upadku PZN-u. Te drugie 10 lat i następne, które po nich następują, niczym takim nie grożą. Związek cherla, więdnie, chudnie, marnieje, ale trwa i trwać będzie, chociażby wszyscy szarzy członkowie opuścili jego szeregi. Wystarczą działacze, kilkuset słabowidzących oraz nazwa na szyldach - Polski Związek Niewidomych i wszystko będzie w należytym porządku.

Miłościwie panujące sobie panie polikwidowały wszystkie głupie zapisy statutu, np. dotyczące kadencyjności władz, pozbyły się kłopotliwych firm w rodzaju Biblioteka Centralna czy Zakład Wydawnictw i Nagrań i od razu zrobiło się lżej na duszy. Wiadomo, baba z wozu, koniom lżej. Tylko proszę głupio nie myśleć. To naprawdę chodzi o babę z wozu, a nie o dwie panie, które mocno siedzą w siodłach i wozem kierują twardą, chociaż damską ręką.

No, wielki to wyczyn i wielka uroczystość, chociaż obchodzona skromnie.

Jako że jednak siedzi we mnie duch przekory, to oprócz serdecznych gratulacji dla tak świetnego damskiego tandemu i życzeń dalszych dziesięciu lat równie owocnej działalności, nasuwają mi się pytania, którymi się z Wami podzielę.

Czy naprawdę wystarczy nic nie wymagać od terenowych działaczy i chwalić ich za to, że żyją, aby mieć zapewnione dziesięciolecia panowania? Odpowiem sobie, że chyba tak.

Gdzie się ukryli tędzy moraliści, stróże ładu pezetenowskiego i jego sprawiedliwości, którzy to tak dzielnie walczyli z rzeczywistym i urojonym złem w Związku? Też sobie odpowiem. Zostali unieszkodliwieni albo są chwaleni i chwalą.

Czy wszystkim członkom Zarządu Głównego PZN podoba się sposób kierowania Związkiem? Oczywiście, że nie, ale swoje wątpliwości wyrażają w bezpiecznych miejscach, a na posiedzeniach ZG PZN, chwalą, popierają, głosują zgodnie z życzeniami Władczyń. Tak było w ostatniej dekadzie XX wieku. Na tym polega wielkość wielkich działaczy.

Czy istnieją jakieś siły, które mogą zagrozić miłościwie, nie nam, ale sobie panującym paniom? Ale skąd! Do tego potrzeba prawdziwych, a nie wielce zasłużonych działaczy. Nie widzę takich, ale to może dlatego, że jestem nie tylko stary, lecz również niewidomy.

Kończę zadawanie pytań, na które nikt nie odpowie. Mogę wprawdzie sam na nie odpowiadać, pokazałem, że mogę, ale czy to warto?

Niewidomy Stary Kocur

 

 

63. Potrzebny ktoś mądry

(lipiec 2014)

 

Oj, potrzebny, potrzebny i mam kogoś takiego na widoku - osoba mądra, doświadczona i skuteczna. Czegoż można więcej wymagać?

No tak, ale Wy nie wiecie, gdzie i po co ta mądra, doświadczona i skuteczna osoba ma być zastosowana. Nie wiecie, bo i skąd macie wiedzieć. Przecież to nie Wy jesteście tą mądrą, doświadczoną i skuteczną osobą. Zatem muszę sprawę dokumentnie wyłożyć.

Otóż w dniu 10 czerwca 2014 r. Sejm Najjaśniejszej Rzeczypospolitej wykazał się według jednych wielką mądrością, a według innych wielką głupotą. Nie będę rozstrzygać co to było, mądrość czy głupota. Przerasta to moje kocie możliwości intelektualne. Coś jednak udało mi się wyrozumować i tym czymś chcę się z Wami podzielić.

Otóż Sejm radził nad wielce ważną sprawą, tak ważną, że obrady zostały utajnione. No i pierwsza głupota... I tak wszyscy, no może oprócz posłów, wiedzą, o czymże to była ta utajniona debata. Jeżeli więc wszyscy wiedzą, po diabła było ją utajniać?

Jest jednak i gorsza sprawa - otóż słuchałem radia Tok fm. Dziennikarze zastanawiali się, czy aby posłowie wiedzą, dlaczego podjęli taką decyzję. Zadzwonili więc do kancelarii Sejmu i zapytali, ilu posłów przeczytało uzasadnienie w tej to sprawie. Dowiedzieli się, że dziewięciu. Tak, tak, nie przesłyszeliście się, aż dziewięciu. Wprawdzie w następnych dniach podawano, że liczba ta wzrosła aż do dziesięciu. Myślę, że wiecie, iż jest 460 posłanek i posłów, czyli jeno nieco ponad 2 procent tego towarzystwa zapoznało się ze sprawą, ważną i poważną, ale decyzja zapadła... Wiadomo, posłowie są srodze przepracowani, ale że kancelaria Sejmu udziela takich informacji dziennikarzom, tym gadułom... To przechodzi moje kocie pojęcie i moją kocią zdolność rozumienia.

To jednak pestka. Jeżeli już Sejm RP miał taką fantazję, żeby sprawę utajnić, trzeba było uczynić to w sposób absolutnie skuteczny. A tu proszę - od ręki informacja, ilu posłów wiedziało, co popiera albo czemu się przeciwstawia. Mało tego, każdy, kto chce, bez trudu może dowiedzieć się, jak głosowali poszczególni posłowie - popierali czy zwalczali.

Do skutecznego zapewnienia tajności jednak Sejm RP zdolny nie jest. Konieczna jest mu, to jest Sejmowi, fachowa pomoc. Śpieszę z taką pomocą. Nie będzie to właściwa pomoc, lecz jedynie wskazanie osoby mądrej, doświadczonej i skutecznej, która pomocy takiej udzieli.

Uwaga! Uwaga! Uwaga! Osobą tą jest przewodnicząca Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych. Tak, tak - jest to osoba mądra, doświadczona i skuteczna. Zaraz sami będziecie mogli to ocenić. Nie musicie wierzyć mi na słowo.

Otóż moja kandydatka do poskromienia Sejmu RP, wprowadzenia tam dyscypliny i rzeczywistej tajności, niepodzielnie włada PZN-em już ponad 10 lat. I wyobraźcie sobie, że nikt jej nie podskoczy - Prezydium ZG, cały Zarząd Główny, krajowe zjazdy delegatów robią to, co chce pani przewodnicząca, a co chce i czego nie chce, nikt nie wie. Taka jest skuteczna tajność. Wszystko w PZN-ie jest tajne i wszystko skutecznie tajne. I właśnie taką tajność pani przewodnicząca, jeżeli zostanie powołana na funkcję marszałkini Sejmu RP zaprowadzi w tym rozgadanym towarzystwie.

W PZN-ie nie ma spraw jawnych, są tylko tajne i tak być powinno. Żeby możliwa była taka tajność, dziennikarzy trzeba gonić precz od Sejmu tak, jak zostali przepędzeni od PZN-u. I dobrze. Bez dziennikarzy, nawet jeżeli coś wycieknie, to nie wiadomo - prawda czy nieprawda, a może tylko prawda częściowa. Każda prawda, kiedy przejdzie przez kilka ust, uszu i mózgów, ulegnie zniekształceniu. Ot, np. PZN sprzedał dwa lokale sklepowe, które posiadał w Olsztynie. Po kilku dniach dowiedziałem się, że sprzedany został "Labirynt", czyli dom pomocy społecznej dla niewidomych, mieszkania chronione, warsztat terapii zajęciowej i kilka innych firm tam działających. Przyznacie, że to drobna różnica.

Swoją drogą 450 posłanek i posłów powinno otrzymać dyscyplinarne zwolnienie. Jak można tak pracować? Ale jak to zrobić? Przecież zostali oni wybrani przez lud. Wiadomo, że vox populi, vox Dei. Pani przewodnicząca, jako marszałkini Sejmu RP, i z tym sobie poradzi. Spokojna głowa, da radę. Wprowadzi wybory na wzór tych Pezetenowskich, tj. jeżeli nikt nic wiedzieć nie będzie, bo wszystko będzie tajne, tak jak to jest w PZN-ie, to samodzielnie głosować nie będzie mógł. Pani przewodnicząca nie pozostawi go z tym kłopotem bez pomocy. Powie mu, jak ma głosować i sprawa załatwiona.

Jeżeli bym Was zapytał o osoby, które są wiceprzewodniczącymi ZG PZN, kto jest sekretarzem generalnym, kto skarbnikiem - pewnie byście mi nie odpowiedzieli, bo nie wiecie. Przyznam się bez bicia, że również nie pamiętam wszystkich nazwisk, a jest ich tylko sześć - cztery pamiętam, a dwóch nie. A co dopiero z członkami Głównej Komisji Rewizyjnej? Lepiej nie mówić. Tak samo lepiej nie mówić o tym, kto jest dobry, kto dobrze radzi, dobrze pracuje, a kto przeszkadza. To nawet nie tylko lepiej nie mówić, ale nawet nie da się mówić, bo tego nigdzie dowiedzieć się nie można. Jak więc można głosować, jeżeli osoby te wystartują w kolejnych wyborach? Można tylko posłuchać, kogo rekomenduje pani przewodnicząca i zrobić zgodnie z tymi rekomendacjami.

A i na czytanie materiałów jest sposób. Trzeba robić tak, jak robią władze PZN-u, czyli dostarczać jak najmniej opracowań na piśmie, lepiej wcale, i nie będzie problemu ich przeczytania. Członkowie Zarządu Głównego PZN i jego Prezydium takich problemów nie mają, bo mają bardzo mało do czytania, a może nie mają nic zgoła.

Dodatkową korzyścią, ale bardzo ważną, z powierzenia pani przewodniczącej ZG PZN funkcji marszałkini Sejmu będzie zrobienie porządku z opozycją. Przecież słuchać się nie da obrad Sejmu, tak się pieklą. Pani przewodnicząca zrobi z tym porządek - zlikwiduje opozycję. Będzie tylko koalicja, a wtedy nikt z nikim kłócić się nie będzie. Jeżeli nawet coś komuś się pomyli i przemówi niezgodnie z ustaloną linią, nikt tego się nie dowie. W ramach pełnej jawności i przejrzystości, w rozumieniu Pezetenowskim, pani przewodnicząca zlikwiduje transmisje telewizyjne obrad Sejmu, dziennikarze nie będą mogli nawet chodzić ulicą Wiejską i będzie wspaniale, cudownie, jednomyślnie i korzystnie - dla władz oczywiście.

Szanowni władcy trzeciej RP! Sprawa jest prosta. Trzeba tylko skorzystać z pomocy osób, które mogą udzielić skutecznej pomocy. Osobę taką Wam wskazałem. Niech to będzie mój wkład w proces uzdrawiania trzeciej RP. Nawet nie chcę za to żadnej nagrody, żadnego odznaczenia ani awansu, to tak pro publico bono.

Niemądry, niedoświadczony i nieskuteczny Stary Kocur

 

 

 64. Stara gwardia nie wróci!

(kwiecień 2007)

 

Nie miał racji p. redaktor Kotowski, naczelny zresztą, pisząc, że nadzwyczajny zjazd PZN-u w grudniu 2006 r. był niepotrzebny, że szkoda wydanych pieniędzy. Mylił się i to bardzo. Zaraz to dokumentnie wykażę.

Redaktor Kotowski twierdził, iż zmiany w statucie były na tyle mało ważne, że można było z nimi zaczekać do zjazdu zwyczajnego. Na tym właśnie polega jego błąd. Przecie, nie tylko zmiany w statucie są ważne. Toż nie wszystko musiał wiedzieć i rozumieć, a władza wiedziała i rozumiała.

A jak już o wiedzeniu mowa, to delegat Kotowski również tęgo się wygłupił. Jak pamiętamy, zgłosił on poprawki do statutu, w myśl których członkowie PZN-u mieliby prawo do informacji dotyczących życia i działalności ich stowarzyszenia. Obrady władz Związku miałyby być jawne - mogliby je obserwować dziennikarze prasy środowiskowej. Myślał biedaczysko, że zaszkodzi władzom PZN-u, ale się przeliczył. Okazało się, że mało komu zależy na rzetelnej informacji. Informacja ma być taka, jakiej życzą sobie władze. No i delegaci utarli mu nosa. Jego wnioski zostały z obrzydzeniem odrzucone olbrzymią większością głosów.

Największy błąd obydwu panów Kotowskich polegał jednak zupełnie na czym innym. Co? Zastanawiacie się na czym? A no, powiem Wam. Nie będę taki. Prawdy tej nie zachowam dla siebie. Nie jestem żadną władzą, jeno Starym Kocurem. A wiadomo, kocury chodzą swoimi drogami i żadnej władzy nie schlebiają.

Otóż ten największy błąd polega na tym, że wystąpienie delegata Kotowskiego dało podstawę do wyciągnięcia bardzo istotnego wniosku. A wniosek ten brzmi: stara gwardia już nie wróci. I to jest niezmiernie cenny wniosek. I dlatego, zwołanie zjazdu było niezbędne. Co u licha? Czy prześwietne władze PZN-u miały jeszcze kilkanaście miesięcy żyć w niepewności? Przecie to niezdrowe. A tak, stara gwardia już nie wróci, to rzecz pewna i można sprawować wszystkie funkcje z wyboru bez nijakich obaw. Naprawdę dla tej wiedzy, warto było wydać na zjazd te nędzne tysiączki.

Co, może teraz ktoś powie, że z podanego faktu wcale wniosek taki nie wypływa, że jego wyciągnięcie jest niezgodne z zasadami logiki. Powiem mu, że myli się straszliwie. Wniosek jest, nie tylko w pełni zasadny, ale na dokładkę całkowicie prawdziwy, przynajmniej co do niektórych członków tej starej gwardii. Z całą pewnością nie wrócą. I tak ma być! I oprócz durnego wystąpienia delegata Kotowskiego na nadzwyczajnym zjeździe, są ku temu dwie ważne przyczyny - no, może nie tak ważne, jak to wystąpienie, ale ważne.

Otóż bardzo mało jest takich, którzy chcieliby powrotu tej starej gwardii - to pierwsza z tych dodatkowych przyczyn. A druga? A druga polega na tym, że niektórzy z tej starej gwardii ani myślą o powrocie do władzy w PZN-ie. Toż trzeba by na głowę upaść, żeby chcieć znowu podejmować działalność w naczelnych władzach Związku. Bo i jak, u wszystkich nieszczęść, ktoś może chcieć uczestniczyć w pracach gremiów, które gloryfikują i nagradzają wysokimi odznaczeniami państwowymi tych, którzy Związek do ruiny doprowadzili i potępiają tych, którzy go ratowali? Trzeba by zgłupieć ze szczętem, żeby mieć na to ochotę.

Tak więc, stara gwardia z całą pewnością nie wróci. I o tym wiedzieli wszyscy, którzy chociaż trochę potrafią myśleć. Władza widać nie potrafi i dlatego konieczny był nadzwyczajny zjazd.

No dobrze, ale co z superstarą gwardią?

Przecież w skład naczelnych władz Związku wchodzi pewnie więcej niż dziesięć osób, które tkwią tam już po ładnych kilka kadencji. A jest wśród nich gość, który uczestniczy w sprawowaniu władzy w PZN-ie chyba od momentu jego powstania. Popierał on wszystkich przewodniczących ZG PZN, jacy nam miłościwie panowali i to niezależnie od tego, jak Związkiem rządzili. A szczególnie mocno wspierał Wielkiego Wodza. Czynił to całym sercem, całą duszą i całym jestestwem. Oprócz tego rekordzisty bez trudu wymienić mogę co najmniej kilka osób pełniących najwyższe funkcje w PZN-ie, które ponoszą odpowiedzialność za wielki kryzys moralny i finansowy Związku z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest to, co by nie mówić, bardzo stara gwardia i bardzo zasłużona inaczej. Ale o osoby te nie ma co się martwić. Członkom Związku, przynajmniej tym, którzy coś znaczą - delegatom, prezesom, dyrektorom, one nie przeszkadzają, a szaraczkami nikt nie musi się przejmować. Dodam, że członkowie tej superstarej i wielce zasłużonej inaczej gwardii o swoje interesy dbać potrafią doskonale. Wiedzą oni, że nie jest ważne, co robi się dla Związku, lecz ważne jest, w jaki sposób demonstruje się poparcie dla władzy. Potrafią oni schlebiać miłościwie nam panującym, a to przecie najważniejsze. Mało tego, doskonale potrafią odpowiedzialnością za swój brak odpowiedzialności obciążyć pracowników biura ZG PZN. No i prawie wszyscy im wierzą. I tak jest dobrze! I tak ma być! Reszta jest mąceniem, odgrywaniem się, burzeniem, szkodzeniem i bezeceństwem. Ja Wam to mówię!

 Stary Kocur

 

 

65. Czy tylko zmiana tła?

(maj 2008)

 

Dwie Władczynie przez cztery lata, jak gwiazdy pierwszej wielkości i jasności, świeciły na szarym tle. Tylko one dominowały w świetlistej "Pochodni" i tylko o nich można było czytać. Pani Prezes wystąpiła tu, Pani Dyrektor zajaśniała tam. Pani Przewodnicząca otworzyła szkolenie, uroczystość, imprezę, Pani Sekretarz Generalna zamknęła... I tak ciągle i tak było dobrze.

Ale najwidoczniej sielanka ta nie podobała się delegatom na XV Zlot Familijnego Domu. Władczynie zyskały uznanie, ale tło zniknęło. Władczyniom nie zaszkodził nawet atak dwóch dżentelmenów, o których to pisałem w marcowym numerze "BIT-u" z 2008 r. No i wspaniale. Serdecznie im gratuluję. Już przyzwyczaiłem się do ich tytułów, stanowisk i metod działania. Stwarzają one wspaniałe możliwości do rozważań "Z całą powagą". Witam więc je na następne cztery lata.

Co się zaś tła tyczy, znam "nowo" powołanych dygnitarzy. Bez wątpienia dysponują oni doświadczeniem i wiedzą, ale czy dysponują też odpowiednimi cechami osobowości? Chcę wierzyć, że tak. Nie wierzę, że tło stało się jaskrawo kolorowe, ale może będzie przynajmniej mniej szare. Składając najserdeczniejsze, kocie gratulacje i życzenia Biuru Politycznemu w nowym składzie, chcę też udzielić mu kilku kocich rad.

1) Róbcie wszystko Koleżanki i Koledzy, by gruntownie przebudować Familijny Dom. Jednak pamiętajcie przy tym, żeby wszystko pozostało tak, jak jest. Tak bowiem jest najlepiej i już lepiej być nie może, chociaż z pewnością będzie.

2) Szanowni Członkowie tła, chwalcie Władczynie ile tchu w piersiach, bo na to zasługują. Broń Boże, nie chwalcie siebie, bo one tego nie lubią.

3) Wszyscy narzekajcie na poprzedników, chociaż niektórzy z Was mogą z tym mieć pewne trudności, bo aż cztery osoby nie po raz pierwszy zostały wybrane do Biura Politycznego. Mogą więc pomylić się poprzednicy, ale to ryzyko trzeba podjąć. Nie ma rady.

Jest tu jeszcze jeden szkopuł. Otóż Familijny Zlot za cztery lata może znowu zechcieć zmieniać tło. To jednak nie problem, to dopiero za cztery lata. Kto by się czymś takim już teraz przejmował.

4) Chwalcie na potęgę terenowych kacyków, książęta i inną arystokrację. Przecież wiecie, że to oni głosują, to oni są solą w familijnej solniczce i to tylko z nimi należy się liczyć. Reszta się nie liczy, z wyjątkiem Władczyń. One są najważniejsze, to już nie tylko sól, ale wszystkie przyprawy razem wzięte. Jak będziecie dostatecznie namiętnie chwalili tych z terenu, tak chwalili, że nawet największy nierób spośród nich uwierzy, że jest wspaniałym działaczem, będzie dobrze, będzie bardzo dobrze, będzie tak, jak ma być.

5) Nie martwcie się niezadowolonymi malkontentami. Tacy wszędzie są, a w Familijnym Domu jest ich coraz mniej. Ciągle opuszczają Familijny Dom i będą nadal go opuszczali. Ale gdzie tu powód do zmartwienia? Jak pójdą sobie precz, nie będą mącili w Familijnym Domu, będzie spokój, harmonia i jednomyślność. A przecież o to chodzi. Niechaj więc idą do wszystkich diabłów! Naprawdę nie ma powodu się nimi przejmować.

6) I ostatnia rada - nie martwcie się jednomyślnością Komitetu Centralnego i Biura Politycznego. Organy te zawsze były jednomyślne w popieraniu władz Familijnego Domu, tj. Władców i Władczynie. Był wprawdzie kilkuletni okres, w którym nie zawsze była jednomyślność w Biurze Politycznym, dzięki czemu padały najwspanialsze plany inwestycyjne i inne. Był okres, w którym Komitet Centralny zajmował suwerenne stanowisko, stawiał Władcom i Biuru Politycznemu niewygodne pytania, domagał się informacji, żądał wyjaśnień i krytykował. Okres ten jednak, jak się wydaje, należy już do historii. Poza tym Waszym obowiązkiem i w Waszym interesie jest okres ten krytykować, co Wam raz jeszcze z całego serca szczerze radzę.

No i żebyście nie mieli nadmiernego kaca z powodu braku zorganizowanej opozycji, bo to przecie warunek demokracji. Powiem Wam w zaufaniu, że będzie opozycja i to bez Waszego udziału. Nie musicie więc się martwić ani się narażać. Otóż spotkała się Pani Woźniak z Panią Szymańską i postanowiły, że zlikwidują łącznik w nazwisku i jedna z nich przechodzi do opozycji. Na razie nie wiem, która. Powstał jednak drobny problem z imieniem. Jest tylko jedna Anna, ale sposób znalazł się. Anna stanie jedną nogą w Biurze Politycznym a drugą w opozycji.

I tym miłym akcentem kończę udzielanie Wam rad. Jak wszystkie je zastosujecie, będzie cudownie, czego Wam z całego serca życzę.

Stary Kocur

 

 

66. Magia dla nas najlepsza

(czerwiec 2008)

 

W kwietniu 2008 r. odbył się XV Krajowy Zjazd Delegatów Polskiego Związku Niewidomych. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem więc marcowy numer "Pochodni" i zgłupiałem, a może już taki byłem? Ani jednego artykułu problemowego, ani programowego, ani prawie zupełnie nic o Zjeździe, jeżeli nie liczyć wzmianki na ten temat w rubryce "Z obrad Prezydium". Poszedłem więc po rozum do głowy i okazało się, że jest wszystko w najlepszym porządku. Przecież członkowie Związku ani muszą wiedzieć, co dzieje się w ich stowarzyszeniu, ani chcą to wiedzieć. Potwierdziła to osoba, która już prawie sześćdziesiąt lat czyta ten wspaniały miesięcznik. Powiedziała, że nie ma potrzeby o tym pisać, bo i tak czytelnicy nic zrobić nie mogą. Doszedłem więc do wniosku, że jest to słuszne, dobre, i sprawiedliwe. Tak jest, tak ma być i basta! Ale czy kto mi uwierzy, chociaż to szczera prawda?

John Steinbeck włożył w usta bohatera powieści "Zima naszej goryczy" takie oto słowa:

"Trzy rzeczy nigdy nie zyskują wiary: to co prawdziwe, to co prawdopodobne i to co logiczne".

Skoro więc ludziska nie wierzą w prawdę, ani nawet w to, co prawdopodobne i logiczne, jak u starego kundla dla nich pisać?

Postanowiłem więc pisać samą nieprawdę, same rzeczy nieprawdopodobne i same nielogiczności.

Zaczynam od kategorycznego stwierdzenia, iż nie jest prawdą, że pani dyrektor Małgorzata Pacholec w grudniu 2007 r. pod niebiosy wychwalała nową redakcję "Pochodni". Absolutnie nie jest prawdą, iż twierdziła, że redaktor naczelny i jego zastępca są wspaniałymi dziennikarzami i świetlistym szlakiem powiodą "Pochodnię" w XXI wiek. Nie czyniła tego, gdyż byłoby to nielogiczne. Trzeba najpierw sprawdzić, wypróbować, a potem chwalić. A przecież pani dyrektor jest wielce mądrą osobą, co jeszcze dokumentnie wykażę. Nie mogła więc tak pochopnie chwalić, więc chwaliła. Było to nielogiczne, więc mogło okazać się prawdziwe. I okazało się. Bo tylko poczytajmy z kwietniowej "Pochodni", z 2008 r. z rubryki "Od redakcji": "Apelowaliśmy, prosiliśmy o to przy najróżniejszych okazjach i wreszcie, ku naszej radości, napłynęły do redakcji pierwsze materiały. Zamieszczamy je od razu w dziale Kronika wydarzeń - z życia PZN. Liczymy, że te artykuły, być może, jeszcze nieśmiałe i nieliczne, wywołają lawinę nowych relacji i doniesień. Jeśli się tak stanie, Pochodnia zacznie być nareszcie prawdziwym miesięcznikiem społecznym całego środowiska".

No proszę - kilkanaście miesięcy w Związku, kilka miesięcy na stanowisku redaktora naczelnego "Pochodni", a już wie, że historia ruchu niewidomych w Polsce zaczęła się dopiero teraz. Wcześniej w środowisku, w "Pochodni" również, nie działo się nic godnego uwagi, chyba że same draństwa. Czyż to nie genialna osoba? Ciekawe, co na to Czytelnicy, którzy "Pochodnię" czytają już kilkadziesiąt lat?

Przed Zjazdem, jak się rzekło, w marcowej "Pochodni" nie było żadnych publikacji dotyczących problemów, niedociągnięć, propozycji na przyszłość, ani zapowiedzi realizacji programów. Nie było nic podobnego, gdyż byłoby logiczne, że przed Zjazdem należy o tym pisać. A jak byłoby logiczne, to nikt by w to nie uwierzył. Przecież są projekty szkolenia, szkolenia i jeszcze raz szkolenia ciągle tych samych osób. A jeżeli tak jest, to jest to prawda. Nie należy więc o tym pisać, bo i tak nikt nie uwierzy.

Prawdopodobnie liczba członków PZN-u będzie nadal spadała, bezrobocie wśród niewidomych nie ulegnie zmniejszeniu, spółki nie będą przynosiły zysków itd. itp. Jest to prawdopodobne, a więc nie warto o tym pisać, bo w coś takiego nikt nie uwierzy. Przecież Steinbeck był mądrym człowiekiem i pani dyrektor jest mądrym człowiekiem. Ba, ma nawet przewagę nad panem Dżonem. Dziwicie się? No, to powiem Wam, że bez potrzeby. Pan Steinbeck był, a pani Małgosia jest, czyż nie świadczy to o jej przewadze?

A więc o problemach pisać nie warto, o programach też nie. Co więc należy robić? Przecież coś pisać trzeba. I pani Małgosia, jako że jest mądrą osobą, napisała. Nie czytaliście? No to frajery z Was. To ja Stary Kocur mam Wam mówić, o czym było to dzieło? Trudno, powiem. Niechaj będzie moja strata.

Pani dyrektor Małgorzata Pacholec, tuż przed Krajowym Zjazdem, poczęstowała czytelników artykułem o Harry Potterze. I powiedzcie mi, że nie jest to osoba wybitna, a nawet genialna. Cały świat zachwyca się kolejnymi tomami o tym bohaterze. Nie ma w nich prawdziwych wydarzeń, prawdopodobnych i logicznych też nie. Nie ma więc obawy, że ktoś nie uwierzy. Jest więc tak, jak być powinno.

Jest i drugie dno tej sprawy, a nawet trzecie. Drugim dnem jest to, że nikt nie ma pomysłu na przyszłość PZN-u. A wiadomo, że tam, gdzie rozum zawodzi, gdzie sytuacja staje się beznadziejna, tam następuje ucieczka w fantazję, w czary, wróżby oraz białą i czarną magię. A jak o magii mowa, kto jest od niej lepszym specem niż Harry Potter? W ten sposób, chyba Was przekonałem, że "Pochodnia" jest wspaniałym czasopismem, a pani Małgosia wspaniałą osobą.

Ale to nie koniec. Mówiłem, że jest i trzecie dno. Otóż z tej prześwietnej publikacji można dowiedzieć się, że Harry Potterem zachwyciła się dziewiętnastoletnia córka pani Małgosi, a także ośmioletni syn. I wspaniale. Żadnemu z dzieci pani Małgosi, lektura ta nie zaszkodziła. Mało tego, można powiedzieć, że pomogła. Przecież pani Paulina została specjalistką od niewidomych w biurze ZG PZN. Tak silne są te czary. I proszę się głupio nie uśmiechać, bo to szczera prawda. A - rozumiem. Jest to prawda, więc nie wierzycie...

Niewidomi są przecież jak dzieci. Bardzo więc lubią bajki. Po co więc mają łamać sobie głowy problemami Związku, których zresztą nie ma? Czyż nie lepiej, żeby ich myśli skierować w świat fantazji, magii i byle gdzie, byle tylko nie zastanawiali się nad swoim Związkiem, jego przyszłością i sukcesami, o których pisze "Pochodnia". Pozwólcie, że zacytuję w całości opis jednego z największych sukcesów minionej kadencji. Nie można więc jej nie docenić.

"Po rocznych staraniach Anny Woźniak-Szymańskiej - prezesa ZG PZN oraz Małgorzaty Pacholec - dyrektora Biura ZG PZN, w hotelu Nowotel, d. Forum w Warszawie ruszyła rekrutacja niewidomych kandydatów do pracy w Restauracji Dans le Noir. Firma DLN, w lipcu 2004 otworzyła restaurację w Paryżu. Unikatowa koncepcja tego miejsca polega na tym, że panuje tam całkowita ciemność. Klienci są obsługiwani przez niewidomych kelnerów, którzy w mroku stają się opiekunami i przewodnikami dla ludzi widzących. Goście skupiają się na wrażeniach pozostałych zmysłów. We Francji restauracja ta cieszy się dużym powodzeniem, goszcząc co wieczór ponad stu klientów. Lokal zatrudnia na stałe 20 osób, w tym 10 niewidomych. Na bazie wcześniejszych doświadczeń została też stworzona firma Ethik Events, która organizuje imprezy dla firm w całej Europie, zatrudniając okazjonalnie ponad 100 niewidomych. Restauracja "Dans le Noir" ("W ciemności") została otwarta z równym sukcesem w Londynie. W Moskwie działa restauracja współpracująca z DLN na zasadzie franczyzy. W okresie październik 2006 - styczeń 2007 z sukcesem został zrealizowany projekt czasowej restauracji w ciemności we współpracy z Novotel/Accor w Lille we Francji. Obecnie DLN przystępuje do realizacji podobnego projektu, również we współpracy z Novotel/Accor - w Warszawie (hotel Novotel - d. Forum)".

Widzicie jak wielki to sukces? Okazyjnie w skali światowej pracuje w tym interesie stu niewidomych. Klienci, jak niemowlęta, używają śliniaczków, paćkają się i są szczęśliwi, że nie są niewidomymi.

Jest jednak szczypta dziegciu w tej beczce miodu. Otóż zupełnie nie rozumiem, dlaczego do programu działania, który przyjął Zjazd w kwietniu br., nie wprowadzono zatrudniania niewidomych jako: klaunów w cyrkach, okazów pokazywanych na jarmarkach, mieszkańców klatek w ogrodach zoologicznych. Jest to wielkie niedopatrzenie i proponuję szybką naprawę tego zaniedbania.

Mimo tego niedociągnięcia, Zjazd stanął na wysokości zadania i funkcję przewodniczącego ZG PZN powierzył Annie Woźniak-Szymańskiej, a funkcję sekretarza generalnego Małgorzacie Pacholec. Dobre i to, skoro nie mogło być nic lepszego.

 Stary Kocur

 

 

 67. Coraz bliżej ideału

(październik 2008)

 

Jestem starym kocurem. Nie przy jednej dziurze czatowałem na myszy. Wiele widziałem, wiele doznałem i wiele wiem albo tylko tak się mi wydaje. To drugie jest chyba bliższe prawdy. Tym się jednak nie przejmuję, piszę mądrze czy głupio, na jedno wychodzi. Co bym nie pisał i tak zbierze się czterdziestu familiantów i jednomyślnie (nie licząc tych trzech heroicznych bohaterów, którzy się od głosu wstrzymali) uchwali dla swojej szefowej książęce apanaże. Jednak nie o tym chcę dzisiaj Was zanudzać. Chcę wygłosić pean na cześć wielkich zdolności, wielkich talentów, ba, nawet geniuszu naczelnych familiantów przejawiającego się w działalności gospodarczej.

W sierpniowym numerze "Pochodni" z 2008 r. w rubryce "Z obrad Prezydium i plenum" czytamy: "Najwięcej emocji i czasu zajęło członkom Zarządu Głównego podsumowanie wyników działalności spółek Związku za 2007 r. Główna dyskusja dotyczyła stanu prac związanych z połączeniem spółek ZNiW i "Print". Zdaniem Zarządu Głównego prace te przebiegają zbyt wolno. Zalecono Prezydium opracowanie harmonogramu prac połączeniowych i przedstawienie go na następnym posiedzeniu". I to tyle na ten temat.

I co my z tego wiemy? Dlaczego sprawa ta wywołała emocje? Dlaczego poświęcono jej najwięcej czasu?

Dawniej, za śp. socjalizmu, to było dobrze albo źle, jak kto woli. Familijny dom nie musiał prowadzić i nie prowadził żadnej gospodarczej działalności i jakoś leciało. Nie było zysków, ale i strat ani emocji też nie.

Przyszły lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia. Oj! Rozchwiał się, rozkołysał ten najlepszy ustrój świata, socjalizm z ludzką twarzą. Kupić nic nie było można, ale za to sprzedać wszystko, nawet niewyobrażalne buble. I ówcześni władcy Familijnego Domu wpadli na genialny pomysł. Trudno im to nie przyszło, bo jak wiadomo, byli to genialni władcy. Postanowili utworzyć sieć sklepów. Zaczęli od Olsztyna. Utworzyli tam dwa sklepy. Na rachunek niewidomych, jako że są to osoby ciężko poszkodowane, można było wyżebrać przydziały różnych socjalistycznych dóbr, np. ciuchy, talerze czy "Franie". I wyżebrali. Zjechał się w Warszawie Familijny Komitet Centralny, z przewodnikami i asystą, pewnie ze setka luda. Wyżebrane więc dobra załadowano w Olsztynie na ciężarówkę i zaczął się handel przy Konwiktorskiej 9. Familianci i kto przy nich egzystował, rzucili się na te dobra. Sprzedano ich, nie pomnę i nie wiem, jaka wtedy była wartość pieniądza, ale przyjmijmy, że za sto milionów złotych. I fajnie było. Ówczesny naczelny władca na spotkaniu Familijnego Komitetu Centralnego ogłosił, że interes rozwija się wspaniale, że tylko w tym jednym dniu zysk wyniósł 100 milionów złotych. Siedziałem pod stołem i myślałem. Sprzedano towary za 100 milionów złotych i zysk wyniósł 100 milionów złotych. Cud jakowyś czy co u naczelnego kundla! Przecie zysk to nic innego jak jeno różnica między przychodami, czyli utargiem a poniesionymi kosztami. Co u wszystkich nieszczęść, nie było żadnych kosztów? Naprawdę złoty interes! Taki to wspaniały początek miała działalność gospodarcza Familijnego Domu.

Straszliwie rozochociło to czołowych Familiantów. Największy z nich, nie licząc obecnych, tak się zapalił do działalności gospodarczej, że 17 spółek powołał. Kochani! Wy pewnie nie chcecie pamiętać, czego to te spółki nie produkowały i czym nie handlowały. Rozumiem Was, bo to przecież wielu z Was całym sercem, całym potencjałem umysłowym, całą duszą wspierało tę niebywałą działalność. Przecież i dzisiaj w Familijnym Komitecie Centralnym i Biurze Politycznym są tatusiowie tego sukcesu.

Przypomnę tym, którzy woleli zapomnieć i poinformuję tych, którzy są nieświadomi, że familijne spółki prowadziły działalność całą gębą. Gdyby Ministerstwo Zdrowia i PFRON nie poszły po rozum do głowy i nie przykręciły kranu z pieniędzmi, dzisiaj byłoby już 800 spółek, a długi szłyby w miliardy, a może nawet w biliony. Taki to był wspaniały interes i taka wspaniała działalność.

Obiecałem to i owo przypomnieć, a tu się rozgadałem i z zachwytu, ba, nawet z ekstazy wyjść nie mogę. Więc do rzeczy! Otóż te cudowne kury, które to złote jajka produkowały albo chciały produkować: cudowne wręcz konwertory, których nikt nie chciał, ale to tylko przez amerykańskich Żydów z przemysłu paliwowego, podeszwy do butów, szczotki techniczne, ale to akurat miało sens, książki brajlowskie i mówione - to też miało sens, i Bóg wie co jeszcze. Być może produkowały też silniki do F16, ale o tym nie wiem, bo to tajemnica wojskowa i międzynarodowa.

Prześwietne spółki handlowały albo chciały handlować: węglem kamiennym, długami śląskich kopalń, białoruskim drewnem, odzieżą, obuwiem, "Franiami" i innymi dobrami doczesnymi. Tylko jakoś papierem toaletowym nie handlowały, ale to tylko dlatego, że rzecz ta do nieprzystojnych czynności jest używana. A szkoda, bo był to towar wysoce deficytowy, mocno poszukiwany i trudno osiągany.

Jakby tego było mało, została powołana spółka o pięknej nazwie "Intergra". Kochani moi! To było cudo nad cudami! Miało dać pracę stuosiemnastu tysiącom niewidomych i nie jest ważne, że ich w kraju tylu nie było. Przecież wszystko można importować. Miała też dawać zyski i to o wiele większe od tych, jakie przynosi hiszpańskim niewidomym ich loteria. Tak pięknie miało być, ale przecież nie było. Cóż, jak już się rzekło, jest to wina Ministerstwa Zdrowia i PFRON-u. Władcy PZN-u byli zdeterminowani, żeby firmy te z torbami puścić. No, to im się nie udało, ale Familijny Dom - a to już naprawdę był bliski bankructwa. Nie zbankrutował, bo znalazły się typy aspołeczne, szkodniki durne a podłe, gady spod ciemnej gwiazdy i Familijny Dom uratowały. Zupełnie nie wiadomo po co, bo teraz nic, jeno go familianci krytykują. A poza tym, to do dzisiaj nie udało się przezwyciężyć skutków tej błyskotliwej i dalekowzrocznej polityki gospodarczej. Ciekawe jest i to, że znam tylko jedną osobę, która uznała, że jest winna tych osiągnięć. Osoba ta z Kielców pochodzi, a przynajmniej tam mieszka. Inni wyparli się swego wkładu w to dzieło.

Ale nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło. Historia ponoć się nie powtarza, ale kto wie... O mało Familijny Dom znowu nie rzucił się z motyką na Słońce i nie uruchomił usług internetowobeznadziejnych. A nie uruchomił jeno dlatego, że nie znalazł się głupi, który chciałby umoczyć w tym pieniądze. Familijny Dom chciał, ale nie miał. Ot bieda! Dodam, że tacy, którzy chcieli czerpać z tego interesu pełnymi garściami już byli.

Tak czy owak, działalność gospodarcza Familijnego Domu zanika. Władczyniom udało się podjąć kilka jedynie słusznych decyzji kadrowych, to z tym połączyć, tu i tam udoskonalić i klapa blisko. Spółki, które przynosiły zyski generują straty. No i o to chodziło. Familijni ekonomiści znowu robią to, na czym najlepiej się znają, czyli straty. Da Pan Bóg zaczną robić też długi, o ile jeszcze tego nie robią, i tak koło się zamyka. Znowu Familijny Dom zbliża się do ideału, który został oddalony, zarzucony, zażegnany. A przecież z ideałami tak postępować się nie godzi. Nisko Wam się kłania

 Stary Kocur

 

 

68. Władczynie i Stary Kocur

(czerwiec 2005)

 

Ot, w 2004 r., marcu, w miesiącu bardzo ważnym dla kotów, zebrała się wielka Rada Familijna. Oprócz podjęcia wielu mądrych, mniej mądrych i całkiem głupich decyzji, Rada postanowiła, wśród innych, wyrzucić z salonu Starego Kocura. Tylko tyle? Aż tyle!

Stary Kocur zamieszkiwał familijny dom już kilkadziesiąt lat. Zajmował w nim miejsce bardzo skromne i poczesne, zależy jak kiedy i jak popadło. Zawsze jednak dbał o swój dom, łowił myszy i inne gryzonie. Często mruczał, czasami syczał i prychał. Nie gryzł jednak i nie drapał. No bo i jak miał gryźć czy drapać domowników? To nie uchodzi, nie godzi się, nie przystoi.

Wielka Rada Familijna jednak coś sobie uroiła i nawet nie uznała za stosowne postawienie zarzutów. Nie wiadomo, czy chodziło jej o to, że Stary Kocur zjadł kanarka, a może, że strącił filiżankę, albo włóczkę splątał. No i dobrze. Starego Kocura przepędzono z salonu. Na Wielką Radę rady nie ma! Na tym się jednak nie skończyło.

Wielka Rada Familijna na najbardziej honorowym miejscu w salonie osadziła Władczynię Większą, e, co tam Większą - całkiem wielką. Władczyni tej Wielka Rada Familijna, oprócz wcześniej powołanego Komitetu Familijnego, dała kilkoro pomagierów, a przede wszystkim Władczynię Mniejszą, ale też wielką i to z międzynarodowym doświadczeniem. No i Władczynie te dobrały się do Starego Kocura z całą kobiecą konsekwencją. Wymachiwały fartuchami i ścierkami, głośno krzyczały "psik!" aż przepędziły go, najpierw z bocznych saloników, następnie z pozostałych pokoi, później z przedpokoju, z ganku i aż w kąt podwórza za śmietnik.

Kocury, a szczególnie stare, lubią ciepło, miseczkę mleka codziennie, czasami kawałek spyrki, i są szczęśliwe. Mogą płoszyć myszy, szczury i inne szkodniki. A tu zimno, mokro i... Oj, nie podobało się to Staremu Kocurowi. Nie podobało.

Najbardziej ubodło go tłumaczenie Władczyni Większej. Otóż, wyjaśniła mu, że tak jest najlepiej dla wszystkich, w tym dla Starego Kocura. Niechaj sobie odpocznie. A tak, drażniłby familiantów, Władczynie, służbę i gości. No, bo i jak go traktować? Był taki ważny, a tu Wielka Rada Familijna... Co taki Stary Kocur ma plątać się pod nogami. Jeszcze go ktoś na łapę nadepnie albo, co gorsze, na ogon, albo i pstryka da w ucho. A już najgorzej byłoby, gdyby ktoś pomylił się i powiedział "Kotku" (czytaj szefie). Jak coś takiego mogłyby zdzierżyć Władczynie? Najlepiej będzie mu w kącie podwórza, za śmietnikiem. Tak dowodziła Władczyni Większa. Wszystko, co Stary Kocur uważa za szykany, jest dla jego dobra. Ale logika! Władczyni Większa wyraziła zdziwienie, że Stary Kocur tego nie rozumie, że nie przyjmuje nowych warunków z pokorą i godnością, że się buntuje. A no, może ma rację?

Władczyni Mniejsza lubi psy a nie koty. Mówi: "... Sara - śliczna, brunatna z czarnymi pręgami dwuletnia bokserka, została członkiem mojej rodziny. Była rzeczywiście niezwykłym psem. Doskonale rozumiała, że źle widzę. Przybiegała do moich kolan i wkładała łeb w obrożę. Była mi pomocna w chodzeniu, lecz nie to było dla mnie najważniejsze. Była najwierniejszym przyjacielem, wyczuwającym nastrój każdego z domowników. Obdarzała nas swoim uczuciem. Nie sposób było nie uśmiechnąć się, gdy szalała z radości na powitanie i nie wzruszyć się jej psimi pocałunkami." (Pochodnia, sierpień 2004 r.)

No i czy po kocie, a zwłaszcza Starym Kocurze, można oczekiwać takich czułości? Czy taki Stary Kocur będzie wkładał łeb w obrożę? Tylko głupi w to uwierzy, a Władczynie przecież głupie nie są.

Władczyni Mniejsza lubi też dobre perfumy. "Choć jestem już praktycznie niewidomą, to nadal bardzo interesuję się ciuchami. Lubię dobre perfumy, w które zaopatruje mnie mój mąż." (Pochodnia, sierpień 2004 r.) A takie Stare Kocisko nie pachnie znowu tak pięknie. To nie na wyczulony nosek Władczyni Mniejszej.

No i z tych to przyczyn, fora ze dwora Stary Kocurze! Niechaj ci się nie zdaje, że coś znaczysz, że ci się coś należy, że jeszcze coś potrafisz, coś możesz, komuś jesteś potrzebny. Grunt to zdecydowanie. Przecież Władczynie, ta Większa i ta Mniejsza nie będą patrzyły na Starego Kocura, nie będą słuchały jego miauczenia, sykania i prychania.

Ale trzeba przyznać, że obie Władczynie i kilkoro ich pomagierów przeliczyli się. Kot to nie pies. Kot nie będzie lizał buta, którym go kopnięto. Kot nie będzie merdał ogonem na sam widok swego pana ani też pani, chociażby była ona Władczynią Mniejszą nie mówiąc już o Władczyni Większej.

Stary Kocur nie pogodzi się też z jednotorową komunikacją, która musi mieć mijanki. No i ta Familijna kolejka wąskotorowa ma takie mijanki. Często poruszający się po niej pociąg mija się z prawdą. Nawiasem mówiąc, maszynista puszcza sporą część pary w gwizdek.

Nie ze Starym Kocurem takie numery Bruner! Nigdy nie uznawał zasady "TKM" i teraz jej nie uzna. Mruczał, mruczał, edytował, szukał możliwości łowienia myszy w Familijnym Domu. Nic jednak wymyśleć nie potrafił. No, bo jak go tam nie chcą, szmatami przepędzają...

Ale nie tylko Stary Kocur dumał. Medytowali też inni wyeliminowani i nie tylko. No i coś z tych medytacji wyszło. Jak chcecie, to będziecie miały. Boicie się miauknięć, syknięć, prychnięć, kocich słów - będziecie je musiały słuchać od czasu do czasu. A że utrudni Wam to przedstawianie wyłącznie waszej wersji prawdy - wielkie aj waj!

Oczywiście Stary Kocur nie wystąpi nigdy przeciwko Familijnemu Domowi. Będzie go zawsze chronił przed gryzoniami i innymi szkodnikami, a przede wszystkim przed jedynie słuszną prawdą, która go już raz do ruiny doprowadziła. Dotąd Stary Kocur tylko mruczał, czasami syknął lub prychnął. Przecie nie można być jednocześnie w koalicji i w opozycji. Nie można rozglądać się za miską z mlekiem i pokazywać pazury. Ale teraz... Stary Kocur w marcu to już wiele nie dokaże, ale drapać i gryźć to chyba potrafi. A wszystko dla dobra Familijnego Domu i jego mieszkańców.

Ale trzeba wiedzieć, że Familijny Dom, to nie Wielka Familijna Rada, nie Komitet Familijny, ani też nie inne elity, a już na pewno nie Władczynie, ani ta Większa, ani ta Mniejsza.

Poza tym Familijny Dom, to nie cała rodzina. Pamiętajmy, że coraz więcej członków rodziny opuszcza Familijny Dom. O nich też, a może przede wszystkim o nich, należy myśleć.

 Z szacunkiem

 Stary Kocur

 

 

V.Informacjaw Polskim Związku Niewidomych

 

 

69. Czwarta władza

(październik 2005)

 

(Felieton został napisany w 2005 r. - przypis autora.)

 

Stary Kocur wygrzewał się na parapecie we wrześniowym słońcu i rozmyślał. Przypomniał mu się Monteskiusz - francuski myśliciel, historyk, prawnik i pisarz polityczny z przełomu XVII i XVIII wieku. Filozof ten trójpodział władzy wymyślił.

Uznał, że prawidłowe rządzenie państwem wymaga ścisłego podziału władzy i podziału tego przestrzegania. Według jego podziału mamy władzę: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Miało to być lekarstwo na wszystkie mankamenty władzy. Teorię tę przyjął cały demokratyczny świat. Okazało się jednak, że lek nie jest wystarczający. Wymyślono więc czwartą władzę, wolną prasę, radio i telewizję.

I jest to potężna władza. Mówi się nawet, że kto ma w garści prasę, ten ma władzę, ten rządzi. Mówi się też, że polityk niczym nie różni się od muchy, bo polityka i muchę gazetą zabić można.

Toteż często trzy pierwsze władze nie lubią tej czwartej. A no, i mają do tego solenne podstawy. Wścibscy dziennikarze wytropią różne grzeszki, machlojki, oszustwa, niedotrzymywanie obietnic itp. W ten sposób czwarta władza trzyma w karbach władze, które wymyślił Monteskiusz. I dobrze. I tak ma być.

Jak się rzekło, władze często nie lubią prasy, radia i telewizji, nie lubią dziennikarzy. Ale tam, gdzie nie ma wolnej prasy, nie ma demokracji. Jest za to dyktatura, autorytaryzm i samowola władzy.

Wrodzoną awersję do wolnej prasy odczuwa każdy Fidel Adolfowicz Łukaszenka. Każdy dyktator czuje wstręt, obrzydzenie i nienawiść do samego pojęcia "wolna prasa". No i dyktator ma sposoby, żeby sobie z nią radzić. A rada jest prosta, tam gdzie rządzi dyktator, wszystko jedno jaki, czerwony, brunatny czy brudny, nie ma wolnej prasy. Przecie dyktatora nie można denerwować, zakłócać mu snu i psuć apetytu.

Środowisko niewidomych i słabowidzących w Polsce nie dorobiło się wolnej prasy. Zawsze był tu monopol informacyjny, cenzura i autocenzura. No, starsi pamiętają, że był okres, w którym władze Familijnego Domu nad wszystkim nie panowały. Istniało czasopismo, które im nie podlegało i czasami opublikowało coś nieprawomyślnego. Był to "Niewidomy Spółdzielca" wydawany przez CZSN. Niestety, w okresie tym był jeszcze większy dyktator, który trzymał wszystkich za twarz. Był to Komitet Centralny matki partii. Opozycja "Niewidomego Spółdzielcy" nie mogła więc być w pełni niezależna. Towarzysze Piotr Stecko i Zdzisław Morzak czuwali. W 1989 r. KC odszedł do historii. To samo spotkało CZSN i "Niewidomego Spółdzielcę" w 1990 r. Na placu boju został Familijny Dom ze swoją prasą, która to prawdę pisze.

Dyktatorzy nie znoszą wolnej prasy. Jest to ich cecha wrodzona, genetycznie uwarunkowana i bezwzględnie konieczna. Bez tego nie mogliby sprawować dyktatorskiej władzy. Ale to nie wszystko. Najczęściej muszą jeszcze mieć jakiegoś wroga zewnętrznego lub wewnętrznego, na którego można zwalić odpowiedzialność za wszystkie własne błędy, jego działalnością wytłumaczyć brak sukcesów. Jeżeli wróg ten działa wewnątrz, można krzyczeć, że krytykując władzę niszczy państwo, godzi w rację stanu, jest zdrajcą. Ułatwia to mobilizowanie "patriotycznych" sił do walki z wrogiem oraz zniewolenie społeczeństwa i utrzymywanie się u władzy. Dlatego Fidel ma Amerykanów, Adolfowicz miał Żydów, a Łukaszenka Polaków.

W naszym środowisku też są tacy, którzy mają wstrętnego wroga. Wróg jest to zaiste obrzydliwy, a nazywa się Fundacja Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Główne draństwo onego "Traktu" polega na tym, że wydaje BIT. Bez tego Fundacja mogłaby sobie działać, ile by chciała. A tak... szkodzi Familijnemu Domowi, chce go zniszczyć, bo składa się z samych niegodziwców, którzy to profity utracili i nie mogą się z tym pogodzić.

Środowiskowa władza nie potrzebuje BIT-u ani innego paskudnego piśmidła. Ma przecie miesięcznik, który to prawdę pisze. Może więc do woli prezentować swoje sukcesy i przemilczać niedociągnięcia.

Ale w prasie prawdę piszącej nie można głosić wszystkiego. Trzeba się trochę ograniczać. Ktoś mógłby się zeźlić i skierować sprawę do sądu. No i oczywiście, działałby na szkodę Familijnego Domu. Dlatego familijna władza rzadko na łamach prasy obnaża przeciwników, a głównie tych z Fundacji "Trakt". Nie jest jej to potrzebne. Ma inne bardziej skuteczne możliwości i możliwości te wykorzystuje z upodobaniem.

Ot chociażby nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przypisywać Fundacji poczynania niektórych osób, twierdzić, że działalność Fundacji może doprowadzić do upadku Familijnego Domu i utraty pracy przez wszystkich zatrudnionych. . A że nie jest to prawda, kogóż to obchodzi?

Gigantycznie wielcy działacze spotykają się przy różnych okazjach z również wielkimi działaczami, jeno że nieco mniejszymi, a to na plenarnym zebraniu, a to na szkoleniu, a to na akademii z okazji przyjazdu do jakiegoś województwa, czyli na spotkaniu z aktywem terenowym i głoszą, co mają do powiedzenia. Głoszą też przez telefon za familijne pieniądze i przy kawce w ich gabinetach. Mają naprawdę wielkie możliwości doinformowania familiantów, przynajmniej tych, którzy coś znaczą w środowisku, o tym, jak niegodziwa była władza poprzednia, ile starych długów nie spłaciła, ilu spraw nie załatwiła, ile zła wyrządziła. A że byli to nikczemnicy, udowadniać nie trzeba. Bo i dlaczego 90% długów spłacili, a 10% zostawili ku utrapieniu szlachetnych swoich następców. Dlaczego wyplątali Familijny Dom z prawie wszystkich zabagnionych sytuacji, a raz na zawsze nie załatwili, np. sprawy finansowania Familijnej Biblioteki, czasopism dla dzieci czy podręczników szkolnych. Prawda, że nowych długów nie narobili, ale dlaczego na koncie kilku milionów nie zostawili? Dlaczego nie załatwili, żeby państwo finansowało całą działalność Familijnego Domu z jego utrzymaniem włącznie? Trzeba więc światu całemu uświadomić, jacy to byli podlece. A tak bez wnikania w szczegóły - próchno się im sypie, ale oni zamiast zdrowaśki odmawiać, zatruwają życie uroczym władczyniom. Do czego to podobne?!

A niegodziwcy ci bronić się nie mogą. Nie mają wstępu na familijne zgromadzenia, nie słyszą, jakim błotem się ich obrzuca, jakie buty szyje i jakie gęby przyprawia. Nie mogą reagować, i dobrze. Co u diabła? Może taki podlec, np. Stary Kocur publicznie zaprzeczyłby jakiejś prawdzie głoszonej przez władczynie. No, do czego to podobne? Tego nie może być! Przecie ważni familianci musieliby zastanawiać się, kto mówi prawdę. Oj! Nie lubią oni tego, nie lubią.

Dawniej, ktoś, kto myślał inaczej, niż familijna władza, ze swoimi racjami przebić nie mógł się do świadomości familiantów. Dlatego przed każdym Krajowym Zlotem ukazywały się anonimy. Otrzymywali je delegaci na familijny zlot. I słusznie. Zwykli familianci nie musieli nic wiedzieć. Im powinny wystarczyć informacje z familijnej prasy i propaganda szeptana.

I z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że była to paskudna praktyka. Przed anonimami i propagandą szeptaną bronić się nie można. Za to można, bez nijakiej odpowiedzialności, każdego błotem obrzucić.

Tę fatalną praktykę w 1997 r. przerwał Sylwester Peryt pisząc i podpisując list do delegatów na familijny zlot. To oczywiście było postępem, ale problemu nie rozwiązywało. I tak zwykli familianci skazani byli wyłącznie na prasę familijną oraz na plotki.

Dla familijnej władzy korzystne jest dogadywanie się tylko z tymi familiantami, którzy coś znaczą, pełnią funkcję, mają wpływ na familiantów-szaraków. Ich zawsze można pochwalić, pokadzić, przymilić się. Im zawsze coś można przyobiecać, zaoferować, czymś zachęcić do popierania, czymś przekupić, albo czymś postraszyć. No i poparcie zapewnione do czasu, aż się coś odmieni familijnej arystokracji.

Skorumpować natomiast nie można zwykłych familiantów. Jest ich zbyt dużo, żeby można było im coś atrakcyjnego obiecywać i obietnicy dotrzymać. Nie warto więc się nimi przejmować. Warto natomiast skupić się na familiantach znaczących w województwach. Dbać trzeba o oficerów. Żołnierze i tak za nimi pójdą.

W ten sposób władza ma komfort - e, nie ma, miała.

Powstał wielce szpetny BIT. Ot, psiakość! Nic mu nie można zakazać, ani nic nakazać. Głupoty to to wypisuje, krytykuje świetlane postaci z najwyższego szczebla familijnej drabiny, szkodzi familijnemu domowi i chce go zniszczyć. Przecież wiadomo, że jak krytykuje władzę, krytykuje cały familijny dom i działa na jego zgubę.

A ja, Stary Kocur, coś w kościach czuję, że powstanie Fundacji "Trakt" i powołanie BIT-u rozpoczęło tworzenie warunków do przełamania monopolu informacyjnego. Teraz sprawy, które były załatwiane w ciszy gabinetów mogą być ujawniane. Teraz w wypowiedzi wspaniałego, czy nawet najwspanialszego działacza, będzie można wyszukiwać sprzeczności, mijanie się z prawdą, przeinaczenia, niedopowiedzenia itp. Teraz czytelnicy będą mogli dowiedzieć się coś więcej niż prawdy oficjalnej. I uważam, że jest to wielkie dobro dla całego środowiska, w tym dla Familijnego Domu i jego władz. Bo teraz trzeba się liczyć, że to i owo będzie ujawnione, to i owo skrytykowane, to i owo uzupełnione, sprostowane.

Takie są moje nadzieje i wierzę, że się spełnią. Myślę, że wspólnymi siłami niewidomych i słabowidzących można wiele dokonać. Wierzę, że nieskuteczne okaże się potępianie, oczernianie, zastraszanie. Monopol został już przełamany i tylko trzeba stan ten utrwalić.

Jest wprawdzie poważny problem z dostępem do informacji. Potężną blokadę informacji chyba nie prędko uda się przełamać. I na nic tu zda się prawo prasowe. Przecież do sądu Stary Kocur nie pójdzie. Bo to byłoby nie całkiem tak...

z pozyskiwaniem i przekazywaniem informacji mogą być i są problemy. Za to z opiniami i ocenami będzie łatwiej. Dobre i to.

Zapewniam, że na łamach BIT-u będzie miejsce dla wszystkich mających coś środowisku do powiedzenia, a zwłaszcza dla osób, które mają odmienne zdanie niż nasze. Na łamach BIT-u mile będą widziani przedstawiciele władz Familijnego Domu. I zapewniam, że będą mieli swobodę wypowiedzi.

 Stary Kocur

 

 

 

70. Zgasić "Pochodnię"!

)kwiecień 2012)

 

Ej, to może zbyt ryzykowne żądanie, ale przecież coś z nią zrobić trzeba. Może tylko trochę stłumić? Niechaj kopci, ale nie świeci.

Muszę stwierdzić, że ostatnio "Pochodnia" okrutnie się rozzuchwaliła i występuje z dzikimi wręcz wymówkami oraz żądaniami. Wielce to bezczelne z jej strony. Poczytajcie jeno, co toto pisze w swoim lutowym wydaniu z 2012 r., w rubryce "Od redakcji", a sami zrozumiecie, że sytuacja dojrzała do zdecydowanych rozstrzygnięć.

 

"Zbliża się kolejny, XVI już Zjazd Krajowy Polskiego Związku Niewidomych. W połowie kwietnia delegaci, wybrani w całym kraju w trakcie okręgowych zjazdów PZN, zbiorą się w Warszawie, by wybrać władze Związku na następną kadencję i by wyznaczyć kierunki działania naszej organizacji. To wtedy ustalone zostaną priorytety, to wtedy nazwane zostaną najważniejsze sprawy, jakimi powinien zajmować się PZN przez najbliższe 4 lata. W bieżącym numerze "Pochodni" nie piszemy nic o czekającym nasze stowarzyszenie zjeździe, nie piszemy, ponieważ nikt z naszych czytelników, nikt z działaczy Związku nie przysłał nam ani jednego artykułu na ten temat. Nie pojawiły się teksty nawiązujące do drukowanych w ubiegłym roku refleksji obecnej prezes PZN Anny Woźniak-Szymańskiej. Nie doszło do, mniej lub bardziej, ożywionej dyskusji o przyszłości naszego stowarzyszenia. Jest jeszcze szansa, by to zmienić. Przed Zjazdem ukaże się jeszcze jeden numer "Pochodni", możemy też wydać dowolną liczbę biuletynów informacyjnych. Wszystko zależy od tego, czy zechcą Państwo zabrać głos w sprawie przyszłości Polskiego Związku Niewidomych, czy zechcą Państwo podzielić się swymi przemyśleniami z innymi czytelnikami "Pochodni". Gorąco do tego zachęcamy.

Spraw, które powinny zostać przedyskutowane, przemyślane, a przynajmniej zgłoszone delegatom jest z pewnością niemało. Czekamy na Państwa artykuły".

 

Kochani moi! Toż to jawna bezczelność! Bo i jak u diabła ocenić taki fragment: "W bieżącym numerze "Pochodni" nie piszemy nic o czekającym nasze stowarzyszenie zjeździe, nie piszemy, ponieważ nikt z naszych czytelników, nikt z działaczy Związku nie przysłał nam ani jednego artykułu na ten temat. Nie pojawiły się teksty nawiązujące do drukowanych w ubiegłym roku refleksji obecnej prezes PZN Anny Woźniak-Szymańskiej. Nie doszło do, mniej lub bardziej, ożywionej dyskusji o przyszłości naszego stowarzyszenia".

Toć czytelnikom można nawtykać ile wlezie za ich gnuśność, niechęć do pisania artykułów, do dyskutowania o przyszłości PZN-u. Tak można i należy im nawtykać, ale działacze? Słów mi brakuje, jak od nich można wymagać czegoś takiego. Patrzcie jeno, działacze mają myśleć i pisać... Do czego to doszło?!

 

"Pochodnia" oświeca drogę niewidomym od sukcesu do sukcesu już ponad 60 lat. To jednak pogląd jej zwolenników, ba, wielbicieli. Właśnie, wielbicieli... Czy to może być obiektywna ocena? Dyć wiadomo, że wielbiciele patrzą sercem, a nie umysłem. A wiadomo, serce głupie jest i tyle!

Dlatego co bardziej wybitni działacze, od czasu do czasu, tę pozorną jasność wydawaną przez "Pochodnię" usiłowali stłumić, stłamsić, doprowadzić do tego, żeby to ona była, a jakoby jej nie było. Próby takie trwały przez całe 60 lat i nasilały się niemożebnie zawsze, kiedy to "Pochodnia" usiłowała oświetlić, chociażby tylko ciut-ciut, błędy któregoś z wielkich działaczy. Bo i do czego to podobne - wielcy działacze i błędy. Albo jedno, albo drugie, ale nie jedno i drugie. No, a teraz działacze mają myśleć i artykuły pisać do "Pochodni".

Myślę, że nadszedł czas, żeby sprawę "Pochodni" raz na zawsze wyjaśnić, czyli zgasić ją, a jak się nie da, jej światło skierować w czarną dziurę na niebie. Niechaj tam sobie świeci do woli, bo tu już jej nikt nie potrzebuje. Drogi od sukcesu do sukcesu oświetlać nie trzeba, bo sukcesy, i to wielkie, są tak blisko jeden drugiego, że szpilki nie wścibisz. O jakiej więc drodze może być mowa? A i działaczy mamy tak wielkich, że o żadnych ich błędach nawet pomyśleć niepodobna, a co dopiero pisać. No, chyba że ktoś zechce zgłaszać pod ich adresem tak absurdalne żądania, jak te wyżej cytowane.

Zwracam się więc do delegatów na XVI Krajowy Zjazd PZN, coby sprawą tą zajęli się solidnie i światło "Pochodni" skierowali we właściwą stronę, tj. w tę wspomnianą czarną dziurę w kosmosie.

Zgasić "Pochodnię" byłoby niepolitycznie, bo skoro świeciła 60 lat, to ludziska przyzwyczaili się do jej mętnego światła i mogą protestować. Trzeba więc działać ostrożnie, powoli, ale systematycznie i konsekwentnie. A muszę z wielką radością stwierdzić, że obecne władze PZN-u potrafią to robić doskonale. Żeby nie szukać przykładu odległego od "Pochodni", przypomnę Listę dyskusyjną PZN-u. Nieudani poprzednicy tych władz, diabli wiedzą po co, listę tę powołali. Trzeba było ją jakoś zlikwidować, bo niewidomi pisali tam, co chcieli i nie zawsze dobrze o władzach. A jak to niby, o władzach PZN-u można źle czy nawet rzeczowo i obiektywnie? To się nie godzi. Trzeba zawsze dobrze, bardzo dobrze i superdobrze. Władze więc najpierw listę tę ignorowały, potem przemianowały ją na "Hyde Park", a następnie zlikwidowały i powołały w to miejsce trzy nowe listy. Niewidomi trochę pogderali, ponarzekali i dali spokój. Na te nowe listy, przynajmniej na dwie dla niewidomych, bo o tej trzeciej dla rodziców dzieci niewidomych, nic nie wiem, pies z kulawą nogą nie zagląda i wszystko jest, jak być powinno.

Z czasem będzie można podobnie postąpić z "Pochodnią". Zanim to się stanie mam kilka propozycji sprowadzenia "Pochodni" do właściwych rozmiarów, wymiarów, tematów i psubratów.

1) Należy przyjąć zasadę, że "Pochodnia" nie powinna pisać o niczym, co może być przykre dla niewidomych, o żadnych problemach, trudnościach, niedogodnościach ani niczym podobnym. Przecie niewidomi mają tak ciężkie życie, tyle trudności, tyle problemów w codziennym życiu, że stanowczo nie potrzebują ich w "Pochodni" ani w żadnej innej prasie środowiskowej. A jeżeli są wśród nich masochiści, swoje spaczone gusty mogą zaspokajać czytająć "Wiedzę i Myśl". Tam im problemów nie zabraknie.

Odnośnie "Pochodni" Zjazd powinien uchwalić, że czasopismo to może pisać wyłącznie o wielkich, bardzo wielkich, kolosalnych, niebywałych sukcesach władz PZN-u. Żeby jednak nie było zbyt monotonne, może pisać o ptasich awanturach, o niebie i o chmurach, o barokowej poezji, o zdrowej żywności, o kulturze Inków i Papuasów, o pożytkach ze ślepych krów i pochodnych tychże, o malarstwie bułgarskim i równie ważnych dla niewidomych tematach.

2) Zjazd powinien wyrazić wielkie uznanie władzom PZN-u za ich niebywałe sukcesy w ograniczaniu pochodnianego światła - przekształcenie "Pochodni" z miesięcznika w dwumiesięcznik i wydawania "Biuletynu Informacyjnego Pochodni".

Odnośnie tego ostatniego, należy zobowiązać jego redakcję, żeby publikowała informacje wyłącznie z Instytutu Tyflologicznego.

3) A teraz bardzo ważne zobowiązanie władz PZN-u. Otóż Zjazd powinien je zobowiązać do tego, żeby na żadne obrady, żadnych komisji, żadne posiedzenia Prezydium ZG i jego Plenum nie wpuszczały redaktora naczelnego "Pochodni" ani jego współpracowników. Ba, należy wydać zakaz, żeby pan redaktor naczelny i jego współpracownicy nie mieli wstępu na Konwiktorską 9 i 7, a nawet chodzenia po chodniku przy tych budynkach. Zapewni to ich właściwe spojrzenie na pezetenowskie sprawy i nawet im do głowy nie przyjdzie, żeby pisać o czymś, o czym pisać nie należy, np. o tym, że działacze mają pisać artykuły.

(Redaktorzy "Pochodni" od dawna nie są zapraszani na posiedzenia Prezydium Zarządu Głównego PZN ani na jego plenarne posiedzenia. Nie mogą więc orientować się w polityce Związku. Stąd kpiarski postulat, żeby ich nie wpuszczać, nie tylko na posiedzenia władz PZN-u, ale również do gmachu przy Konwiktorskiej 9, a nawet na chodnik przed tym gmachem - przypis autora.)

Jeszcze raz podkreślam, że "Pochodnia" powinna pisać bardzo dużo o sukcesach, a reszta jest bez znaczenia. Może pisać o lada czym. Ostatecznie i tak jej brajlowska wersja, która zacznie ukazywać się po wakacjach, może przed wakacjami, albo i nie zacznie, to zależy od PFRONu, będzie nadal się nadawała do wykładania półek, a wersja ta dla widzących niewidomych, zachowa piękne kolory i zdjęcia władczyń i władców i będzie, jak być powinno.

Dosyć z zuchwałością "Pochodni"! Dosyć z samodzielnością i niezależnością jej redaktora! Dosyć każdego zbędnego, czyli prawdziwego, słowa w każdej wersji "Pochodni"! Domagam się tego z całym zdecydowaniem i z całą stanowczością! Bo to, co jest obecnie, jest denerwujące, irytujące, frustrujące i gorszące.

Zirytowany Stary Kocur

 

 

71. Kanony środowiskowej prasy

(lipiec 2010)

 

Jestem Starym Mądrym Kocurem. W środowisku osób niewiadomych i słabowiedzących tkwię już od kilkudziesięciu lat. Od kilku lat piszę felietony, które - mówiąc skromnie - bardzo się Szanownym Czytelnikom podobają. Mogę więc skutecznie, kompetentnie, nowocześnie udzielić kilku rad kolegom dziennikarzom prasy środowiskowej. Oczywiście, nie chcę nikogo straszyć, ale muszę ostrzec, że nieprzestrzeganie tych kanonów grozi śmiercią lub kalectwem, rzecz jasna, dziennikarsko-politycznym.

Mój protoplasta chciał mieć tylko troszeczkę własnego zdania i został skazany na śmierć przez utopienie. Otóż zatopiony został stateczek o pięknym imieniu "Biuletyn Informacyjny", na którym pływał. W zamiarze sądu kapturowego było, żeby utonął razem z nim. Ale to szczwana jucha, nie dał się utopić i wraz z innymi osobami zbudował następny stateczek, o równie pięknej nazwie "Biuletyn Informacyjny Trakt", a później, już całkiem samodzielnie kolejny i to dość duży - "Wiedzę i Myśl". Obawiam się jednak, że nie każdy tak potrafi. Poczytajcie więc i stosujcie się do obowiązujących kanonów, psia wasza w te i nazad, bo będzie źle.

 

Kanon 1

 

O zwykłych działaczach społecznych, tak jak o zmarłych, można pisać tylko dobrze, bardzo dobrze, super dobrze albo wcale. Kto tego nie wie, naraża się na okrutny jazgot, zarzuty, pretensje albo i na co gorszego.

 

Kanon 2

 

O wielkich działaczach koniecznie trzeba pisać wyłącznie bardzo dobrze, super dobrze. Nie można o nich pisać dobrze, bo to zbyt mało, ani nie pisać, bo to może skończyć się fatalnie. Oni są ekstradobrzy i wszyscy o tym wiedzieć powinni, a to, jak wiadomo, wymaga pisania i mówienia.

 

Kanon 3

 

Należy zawsze pisać to, czego oczekuje władza i przedstawiać to tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, iż jest dobrze, bardzo dobrze, wspaniale, cudownie, idealnie, albo jeszcze lepiej. Jeżeli, np. chcemy napisać, że Władza, Władca lub Władczyni troszczy się o sprawy osób niewiadomych i słabowiedzących, czytelnicy muszą być przekonani, że troska ta jest zaiste wielka, że od tej troski Władza najpierw całkowicie wyłysiała, a potem osiwiała, tak się troszczyła. No i musi jasno wynikać, że ona Władza troszczyła się wyłącznie o dobro osób niewiadomych i słabowiedzących, a o swoje zupełnie nie. Trzeba to tak napisać, żeby nawet najbardziej złośliwemu, tępemu lub niezorientowanemu, do pustego łba nie przyszło, że to wyłysienie i osiwienie spowodowały troski o własne interesy.

 

Kanon 4

 

Zawsze trzeba pamiętać, że Władza, Władca lub Władczyni ma same sukcesy, same dobre cechy i nigdy błędów nie popełnia. Oczywiście, to rzecz wiadoma, że czasami, a u niewiadomych i słabowiedzących bardzo rzadko, coś się nie udaje, coś nie wychodzi, coś wyjdzie nie tak, jak miało wyjść. W takiej sytuacji, należy dołożyć wszelkich starań, żeby porażkę przedstawić tak, coby wyglądała na sukces.

Jeżeli, co nie daj Boże, okaże się to niemożliwe, trzeba znaleźć odpowiedzialnego za tę porażkę poza kręgiem Władzy niewiadomych i słabowiedzących. Może to być jej przeciwnik, może to być władza państwowa, sprzysiężenie ogrodników, cokolwiek, byle nie Władza niewiadomych i nie słabowiedzących. A jak już znajdzie się tego niecnego złoczyńcę, przez którego nie udało się to czy tamto, o...! Można sobie na nim użyć bez litości i bez miary. To jest w pełni dozwolone, ba, nawet wskazane i pożądane przez Władzę niewiadomych i słabowiedzących.

 

Kanon 5

 

Nie należy zauważać problemów, nie zwracać uwagi władzom, że coś należałoby zrobić, nie pisać o niezadowoleniu malkontentów ani o niczym podobnym. Trzeba wiedzieć, że pisanina o problemach psuje humor władzom osób niewiadomych i słabowiedzących. Dlatego należy tak pisać, żeby było dużo słów, a mało treści, najlepiej wcale. Bo przecie wiadomo, że jeżeli się o czymś nie pisze i nie mówi, to nie istnieje. A kto u kata chce, żeby istniały problemy, trudności, niedociągnięcia?

 

Kanon 6

 

Pod żadnym pozorem nie należy pisać o kandydatach do władz, przewidywać, że ktoś będzie albo nie będzie kandydował, że ktoś jest dobrym albo złym kandydatem - zwłaszcza o tych, którzy się nie nadają. To takie niesmaczne, nieeleganckie, nieprzyjemne i nikomu do niczego niepotrzebne.

 

Kanon 7

 

Nigdy, ale to nigdy, nie należy pisać, że ktoś mógłby mieć inny program działania niż mają władze niewiadomych i słabowiedzących. Nikt bowiem programu takiego nie ma i mieć nie może. A poza tym komu i po co potrzebny inny program niż mają władze? A po co komu jakikolwiek program działania? Czy nie wystarczy, że są władze niewiadomych i słabowiedzących, a już one wiedzą co i jak robić należy.

 

Kanon 8

 

Nie tylko o władzach należy pisać właściwie, ale również o osobach niewiadomych i słabowiedzących. Diabelnie one, osoby te ma się rozumieć, nie lubią czytać o swoich wadach, których zresztą nie mają, o jakichkolwiek wymaganiach pod ich adresem, bo przecie od nich nic wymagać nie należy, o potrzebie rehabilitacji i samorehabilitacji ani o podobnych bzdurach. Od takiej pisaniny, osoby niewiadome i słabowiedzące tracą chęć do życia i nabierają jeszcze większej awersji do czytania, która i bez tego jest potężna.

 

Kanon 9

 

W prasie środowiskowej należy pisać jak najmniej o środowisku, o osobach niewiadomych, o osobach słabowiedzących i o podobnych sprawach. Jak się pisze, to się i napisze, czasami nie to, co należy. No, a wtedy kłopoty gotowe. A jak się nie pisze, kłopotów z pewnością nie będzie.

 

Kanon 10

 

Trzeba dokładnie wiedzieć, o czym należy pisać, jeżeli się już musi. Otóż można i należy pisać o:

a) zdrowym żywieniu,

b) książkach beletrystycznych, nie innych, które warto przeczytać,

c) chorobach cywilizacyjnych,

d) pięknych krajobrazach,

e) muzyce,

f) o dyskryminacji niewiadomych i słabowiedzących,

g) niemożliwości zrozumienia niewiadomych przez wiedzących,

h) o spędzonych urlopach,

i) o swoich dzieciach,

j) o równie poważnych sprawach, ale koniecznie z zastosowaniem wszystkich trzynastu kanonów.

 

Kanon 11

 

Należy upowszechniać prawdę, że wszystko, co złe, pochodzi od ludzi wiedzących, a za wszystko co złe w środowisku, chociaż tu nic złego nie ma, odpowiadają wiedzący pracownicy. Bez nich niewiadomi i słabowiedzący żyliby jak pączki w maśle. Wiedzący pracownicy jednak żerują na niewiadomych i słabowiedzących, żyją ich kosztem, oszukują, okłamują, lekceważą itp., itd. A w ogóle to wcale nie wiadomo, po co są zatrudniani.

 

Kanon 12

 

Prasę należy wydawać tylko w brajlu. Pismo to zna niewielu niewiadomych i jeszcze mniej słabowiedzących. Będzie więc bezpiecznie, bo mało kto przeczyta. Na wszelki wypadek można jednak dodatkowo się zabezpieczyć. W prasie brajlowskiej należy zamieszczać tylko piękne, brajlowskie kolory i dobrze uchwycone brajlowskie zdjęcia Władczyń i Władców. Zdjęcia te i kolory należy brajlem podpisywać i to wystarczy. Nie musi być żadnych innych tekstów, słów, a nawet liter.

 

Kanon 13

 

Niezależnie od tego, co i jak się pisze, trzeba głośno wołać, że jest to zgodne z poglądami autora, z jego gruntowną znajomością tego, o czym pisze, z jego głębokim poczuciem wartości tworzonych tekstów. No i musi być jasne, że redakcja ma również identyczne, samodzielne, całkowicie niezależne poglądy. A jak trzeba, jeszcze głośniej należy zaprzeczać, że w środowisku niewiadomych i słabowiedzących jest jakaś cenzura, autocenzura, naciski, nakazy, zakazy i podobne bezeceństwa. W środowisku tym niczego takiego nie ma i wszyscy powinni o tym wiedzieć, w to wierzyć i to głosić.

 

Drodzy koledzy dziennikarze!

 

Jeżeli będziecie kierowali się tymi kanonami, będziecie w środowisku niewiadomych i słabowiedzących pracowali tak długo, jak długo będzie grała Orkiestra Świątecznej Pomocy Jerzego Owsiaka, czyli do końca świata i jeden dzień dłużej. Jeżeli natomiast zachce się Wam mieć własne zdanie i przekazywać je czytelnikom, spotka Was to, co spotkało mojego protoplastę. Zastanówcie się nad tym. Szczerze Wam radzę.

 Życzliwy Stary Kocur

 

 

 

72. W migotliwym świetle "Pochodni"

(styczeń 2010)

 

Na wstępie uniżenie przepraszam Szanownych Czytelników, że nie potrafię używać górnolotnych zwrotów angielskich. Cóż, jestem stary i bardzo mało elegancki, mało postępowy, mało światowy. Wybaczcie więc mi używanie słów polskich, bez kraszenia ich angielszczyzną.

Drodzy Czytelnicy!

Wbrew temu, co zarzucał mi mój protoplasta w grudniowym numerze "WiM" z 2009 r., będę mruczał, a nie tylko prychał.

Przeczytałem listopadową "Pochodnię" z 2009 r.. Bardzo podobał mi się artykuł "Z białą laską w Belwederze" Roberta Więckowskiego. Uroczystość piękna, ważna i pożyteczna. Nie ograniczyła się do aktu dekoracji osób zasłużonych dla środowiska. Zorganizowano seminarium "Społeczeństwo równych szans".

Ale co ja będę Wam opisywać, co się tam odbyło, jak przebiegało, co kto powiedział. Przeczytajcie sobie sami. Każdy porządny niewidomy, każdy porządny słabowidzący i każdy porządny człowiek powinien czytać "Pochodnię". Należy to do dobrego tonu i jest wielce pożyteczne, tudzież pouczające.

Wiadomo, że kto dziękuje, dwa razy prosi. PZN pięknie zastosował tę zasadę podczas uroczystości w Belwederze. Kilka osób widzących, na wniosek PZN-u, zostało udekorowanych odznaczeniami państwowymi, kilka osób otrzymało, z rąk pani prezes, listy gratulacyjne.

Na wypadek, gdyby ktoś z Was, Drodzy Czytelnicy, był tak mało rozgarnięty, że nie czytałby "Pochodni", przytaczam fragment artykułu Pana Redaktora Roberta Więckowskiego:

"Na wniosek Polskiego Związku Niewidomych odznaczeniami państwowymi wyróżnieni zostali: ks. Andrzej Gałka, Krajowy Duszpasterz Niewidomych, Jacek Protas, Marszałek Województwa Warmińsko-Mazurskiego, Maria Dreszer, Pełnomocnik Zarządu Województwa Kujawsko-Pomorskiego ds. Osób Niepełnosprawnych, Anna Szyszka, Kierownik Delegatury O/NFZ w Elblągu.

Listy gratulacyjne z rąk Anny Woźniak-Szymańskiej odebrali: Minister Paweł Wypych, Sekretarz Stanu Kancelarii Prezydenta RP, profesor Jerzy Szaflik, Krajowy Konsultant ds. Okulistyki, Ewa Ściborska, Rzecznik Osób Niepełnosprawnych w Urzędzie Miasta Łodzi, Ewa Olszewska-Pilawska, Dyrektor Teatru Powszechnego w Łodzi, Jerzy Albin, były Główny Geodeta Kraju, Ksawery Jasieński, spiker telewizyjny i radiowy, Aleksandra Gierej, Dyrektor Oddziału Kujawsko-Pomorskiego PFRON, Władysław Skwarka, Dyrektor Oddziału Łódzkiego PFRON, Adam Wiński, Dyrektor Oddziału Podlaskiego PFRON".

Z artykułu dowiedziałem się również, że "Najwyższe, Krzyż wielki Orderu Polonia Restituta, przypadło pośmiertnie matce Róży Czackiej, założycielce zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża oraz Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, którego główny ośrodek działa w podwarszawskich Laskach. Część odznaczeń prezydent przyznał na wniosek Polskiego Związku Niewidomych. W tej grupie znalazł się między innymi krajowy duszpasterz niewidomych ks. dr Andrzej Gałka".

Pięknie! Miło było osobom wyróżnionym otrzymać widoczne wyrazy wdzięczności i podziękowania. Jak już wspomniałem, kto dziękuje, dwa razy prosi. Osoby wyróżnione, nagrodzone i odznaczone z pewnością nie odmówią w przyszłości pomocy niewidomym i słabowidzącym. Dlatego zawsze należy dziękować, bo jest to bardziej eleganckie od proszenia i skuteczniejsze. Brawo więc dla władz PZN-u za ten miły gest!

I to jest moje mruczenie. Dziwicie się, że nie słychać prychania? Niestety, będzie i to.

"Część odznaczeń prezydent przyznał na wniosek Polskiego Związku Niewidomych. W tej grupie znalazł się między innymi krajowy duszpasterz niewidomych ks. dr Andrzej Gałka".

No właśnie, jakie odznaczenie otrzymał krajowy duszpasterz niewidomych ks. dr Andrzej Gałka? A jak zostały wyróżnione pozostałe osoby?

Chcecie to wiedzieć? Proszę bardzo.

W listopadowym wydaniu "Wiedzy i Myśli" jest krótka informacja na ten temat. Niestety, popełniliśmy wówczas błąd, dlatego w grudniowym numerze daliśmy sprostowanie i pełną informację na temat odznaczeń przyznanych przez Pana Prezydenta. Żebyście nie musieli szukać, przytaczam fragment z tego wydania "WiM".

"W czwartek, podczas obchodów w Belwederze Międzynarodowego Dnia Osób Niewidomych, pani Maria Kaczyńska wręczyła w imieniu Prezydenta RP ordery i odznaczenia osobom zasłużonym na rzecz osób niewidomych i słabowidzących.

W uznaniu wybitnych zasług w działalności społecznej na rzecz osób niewidomych i słabowidzących odznaczeni zostali:

* KRZYŻEM WIELKIM Orderu Polonia Restituta, POŚMIERTNIE

1. matka Elżbieta - Róża CZACKA

* KRZYŻEM OFICERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI

2. Pan Andrzej DŁUŻNIEWSKI

3. siostra Grzymisława - Zofia RAK

4. siostra Deodata - Helena WALKIEWICZ

5. siostra Blanka - Anna WĄSALA

* KRZYŻEM KAWALERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI

6. Pan Jurand CZERMIŃSKI

7. Pan Marek KALBARCZYK

8. Pani Anna SZYSZKA

9. Pan Paweł WDÓWIK

* ZŁOTYM KRZYŻEM ZASŁUGI

10. Pan Ireneusz BIAŁEK

11. Ksiądz Andrzej GAŁKA

12. Pani Grażyna PAWLUKIEWICZ-REHLIS

13. Pan Jacek PROTAS

14. Pani Joanna SKOCZEK

15. Pan Janusz SKOWRON

* SREBRNYM KRZYŻEM ZASŁUGI

16. Pani Maria DRESZER".

Czy Wy rozumiecie, dlaczego w "Pochodni" opublikowana jest tak niepełna lista odznaczonych? Ja nie rozumiem, ale jestem tylko kotem, i to starym. Mam prawo nie rozumieć. Pozwólcie więc, że zadam Wam kilka pytań. Zapewne uważacie się za mądrych ludzi, chyba więc potraficie mi na nie odpowiedzieć. Liczę też na odpowiedź redakcji "Pochodni".

* Czy odznaczenia, które zostały przyznane osobom niewidomym na wniosek innych instytucji lub organizacji niż PZN, są mniej ważne?

* Czy czytelnicy "Pochodni" nie powinni wiedzieć, kto z niewidomych został odznaczony i jakie odznaczenie otrzymał? Czy może Ireneusz Białek, prof. Andrzej Dłużniewski, Marek Kalbarczyk, Ireneusz Janusz Skowron i Paweł Wdówik nie są osobami niewidomymi?

Przepraszam, ale nie wszystkich znam osobiście i być może pominąłem jakąś osobę niewidomą.

Na temat osiągnięć prof. Andrzeja Dłużniewskiego Czytelnicy mogą przeczytać obszerny artykuł zamieszczony w "WiM0 ze stycznia 2010 r. pod pozycją 2.2.

* A może osoby te naraziły się czymś władzom PZN-u lub redakcji "Pochodni" i nie są godne, żeby ich nazwiska pojawiły się na łamach tego czasopisma w związku z wysokimi odznaczeniami państwowymi?

* Ale czym i komu naraziły się siostry: Grzymisława - Zofia RAK, Deodata - Helena WALKIEWICZ, Blanka - Anna WĄSALA?

* Może Oficerskie Krzyże Orderu Odrodzenia Polski, przyznane przez Prezydenta RP, nie są warte uwagi? Lub może siostry nie zasłużyły na nie?

* A może lepiej, żeby czytelnicy "Pochodni" nie wiedzieli, że na wniosek PZN-u Prezydent przyznał krzyże zasługi, gdy tymczasem na wniosek innych organizacji i instytucji przyznał Krzyż Wielki Polonia Restituta, Oficerskie i Kawalerskie Krzyże Orderu Odrodzenia Polski?

* Może któraś z wymienionych osób nie jest członkiem PZN-u? W takim przypadku może nie warto wspominać Karola Szajnochy, Stanisława Bukowieckiego, Edwina Wagnera, Januarego Kołodziejczyka? Oni też nie byli członkami PZN-u i PZN nie przyczynił się do ich wielkich osiągnięć.

No i jak się cała sprawa ma do uchwały ostatniego Zjazdu PZN dotyczącej współpracy Związku z innymi stowarzyszeniami działającymi w środowisku osób niewidomych i słabowidzących?

Zawsze wiedziałem, że PZN stawia sobie za cel reprezentowanie i objęcie pomocą wszystkich niewidomych i słabowidzących w Polsce. Były próby odcinania się od tych, którzy nie należą do Związku, ale władze centralne zawsze przeciwstawiały się takim tendencjom. A jak jest teraz? Czy tylko członkowie PZN są prawdziwymi niewidomymi, a np. ci, o których odznaczenia ośmielił się wnioskować ktoś inny, już nie?

Od tych pytań bez odpowiedzi kręćka można dostać. Kończę więc i wyrażam nadzieję, że redakcja "Pochodni" zechce odpowiedzieć przynajmniej na niektóre z nich. Sprawy są tak ważne, że również władze PZN-u powinny się zastanowić nad jakością informowania niewidomych i słabowidzących o ważnych wydarzeniach w środowisku.

Redaktor naczelny "WiM" zapewnił mnie, że każde wyjaśnienie, jakie wpłynie do naszej redakcji w tej sprawie, zostanie opublikowane. Jeżeli wyjaśnienie takie ukaże się w "Pochodni", zostanie przedrukowane w naszym miesięczniku.

 Nie ukazało się i nie wpłynęło do "Wiedzi i Myśli" żadne wyjaśnienie.

Przypis redaktora

 A może nasi Czytelnicy zechcą przedstawić swój pogląd na tę sprawę, swoją opinię, uwagi?

 Ze słowami szacunku

 zdegustowany Stary Kocur

 

 

73. Integracja

(styczeń 2006)

 

Wyborcze obietnice

 

Na XIV Zlocie Familijnego Domu kandydatka na Władczynię Największą zapewniała, że jej działalność będzie uczciwa, jawna, przejrzysta, bezinteresowna. I trzeba przyznać, że obietnicy dotrzymała w stu procentach. Nikt nie może mieć żadnych zastrzeżeń.

 

Plotki

 

No cóż? Ludzie zawsze plotkują i nikt nie może temu zaradzić. A o jakich to plotkach tu mowa?

Plotkarz pierwszy mówi, że we wrześniu, na przełomie lata i jesieni całe Prezydium Zarządu Głównego PZN spędziło tydzień w Chorwacji.

Drugi oszczerca prostuje. Nie całe Prezydium, bo jeden z wiceprzewodniczących Zenon Bryja w tym czasie był na konferencji w Wilnie. Ale za to z pozostałymi prezydiantami w Chorwacji integrował się przewodniczący Głównej Komisji Rewizyjnej.

Człowiek uczciwy pyta. I co w tym złego? Wszyscy wyjechali w ramach urlopów i na własny koszt.

Wyjątkowy niedowiarek mówi: prawda, że w ramach urlopów, ale nie na własny koszt. Przecież PZN przyjmował w lecie delegację chorwackich niewidomych i pokrywał koszty ich pobytu. Wyjazd naszych do Chorwacji był rewizytą. Czyli, jakby nie brać, koszty pokrył PZN. Poza tym nasi wyjechali służbowym mikrobusem domu pomocy społecznej dla niewidomych i pokryli tylko koszty paliwa.

A ja do szczętu zgłupiałem i nie wiem, jak było naprawdę.

 

"Pochodnia" prawdę pisze

 

To fakt bezsporny. Pomyślałem więc, że coś przegapiłem. "Pochodnię" czytam uważnie, ale nawet wzmianki o wyjeździe do Chorwacji nie znalazłem. Dawaj więc studiować jeszcze raz. W październikowym wydaniu tego miesięcznika o Chorwacji ani słowa. To samo w listopadowym. W grudniowym również nie inaczej.

Cóż? Pewnie starość i nie wszystko doczytam, dopatrzę, zrozumiem. Ale od czego jest komputer?

Wydałem tej piekielnej maszynie polecenie: "Szukaj Chorwacja". Szukał wte i wewte, ale nie znalazł. Pomyślałem więc, że pewnie Chorwacja pisze się przez samo "h" i kazałem: "Szukaj Horwacja". Bez rezultatu.

Ale jednak coś znalazłem. Przecież "Pochodnia" prawdę pisze.

W czerwcowym numerze tego miesięcznika znalazłem, że PZN gościł delegację Związku Niewidomych Chorwacji. Zapowiedziano też, że w lipcowym numerze znajdą czytelnicy więcej wiadomości na ten temat.

W sierpniowej, a nie w lipcowej "Pochodni" znalazłem:

"Tak się złożyło, iż ostatnimi czasy gośćmi władz Związku były dwie zagraniczne delegacje z bratnich organizacji. O wizycie Albańczyków już informowaliśmy na łamach "Pochodni". Teraz kolej na Chorwatów, którzy podczas czterodniowej wizyty w Polsce, oprócz Warszawy, zwiedzili również nasz Ośrodek Mieszkalno-Rehabilitacyjny w Olsztynie."

I to tyle. Reszta tej informacji dotyczy niewidomych w Chorwacji. Nie wiadomo nawet, jak liczna była chorwacka delegacja. Coś jednak się zgadza. Nie ma dymu bez ognia - pomyślałem i szukałem dalej. W październikowym numerze znalazłem informację, że delegacja polska z wiceprzewodniczącym Zenonem Bryją w dniach 22-25 września br. przebywała w Wilnie na seminarium poświęconym budowaniu świadomości krajów członkowskich Unii Europejskiej, dotyczącej osób niepełnosprawnych. No, proszę! Jednak plotkarze coś wiedzą. Pan wiceprzewodniczący nie mógł być jednocześnie na Litwie i w Chorwacji. A szkoda...

 

Czym złym jest integracja?

 

Oczywiście, że nie jest niczym złym. Przeciwnie, jest bezspornym dobrem, które to nawet PFRON dofinansowuje.

Jasne, że jest to dobro. Członkowie Prezydium ZG PZN doskonale się poznają, zintegrują, zaprzyjaźnią i będą stanowili monolit, którego nikt nie ruszy. A jak jeszcze z towarzystwem tym zintegruje się i zaprzyjaźni przewodniczący GKR... To dopiero będzie przyjemnie i pożytecznie. Z pewnością łatwiej mu będzie wyszukiwać wszelkie nieprawidłowości i domagać się ich usuwania. Na takiej integracji skorzystają wszyscy niewidomi i słabowidzący w Polsce, wszyscy co do jednego.

 

Wątpliwości

 

Pomyślałem, pomruczałem i coś mi się tu nie zgadza. Bo, jeżeli integracja w Chorwacji była tak pożyteczna, to dlaczego "Pochodnia" ani mru mru na ten temat? A może więcej jest takich wydarzeń, o których czytelnicy "Pochodni" nie powinni wiedzieć?

Nastawiłem uszy na plotki i usłyszałem, że w Ciechocinku odbyła się uroczystość związana z oddaniem do użytku dobudowanej części Ośrodka "Eden". Pomyślałem, że plotkę tę trzeba zweryfikować. Ale jak to zrobić? A no, należy zajrzeć do "Pochodni". I znowu kazałem szukać komputerowi, tym razem Ciechocinek. Znalazł sporo różnych informacji. W październikowym numerze znalazł nawet zapowiedź uroczystego oddania do użytku tej inwestycji. Ale sprawozdania z uroczystości nie znalazł. A ponoć uroczystość była wcale okazała i udana.

 

Co to jest koniak?

 

Za czasów PRL-u, kiedy to w Polsce panował ustrój sprawiedliwości społecznej, braterstwa i równości, na pytanie to odpowiedź była prosta. Koniak jest to napój klasy robotniczej, pity ustami jej przedstawicieli. I to chyba jest sedno sprawy.

 

Pytania do Szanownych Czytelników

 

1. Czy naprawdę ten felietonik jest wymierzony przeciwko Polskiemu Związkowi Niewidomych?

2. Czy naprawdę Prezydium ZG PZN, przewodnicząca ZG PZN i sekretarz generalna są tym samym, co PZN? Może tak, bo przecież Ludwik XIV zwykł mówić: "Państwo, to ja".

3. Czy członkowie Związku mają prawo wiedzieć, co robią ich przedstawiciele? Czy wyjazd na tydzień do Chorwacji nie zasługuje na to, żeby poinformować o nim członków PZN-u? A może uroczyste oddanie do użytku inwestycji w Ciechocinku nie interesuje niewidomych i słabowidzących?

4. Może członkom Związku to wisi i nic wiedzieć nie chcą? Może wystarczy im informacja wyselekcjonowana, tylko taka, którą władczynie uznają za godną opublikowania?

5. I ostatnie pytanie. Czy w naszym kraju wolno krytykować działalność sejmu, senatu, rządu i prezydenta, ale nie wolno krytykować dygnitarzy PZN-u? Jeżeli tak, to dlaczego? Czy ktoś, kto krytykuje jakieś decyzje Rządu RP, szkodzi państwu polskiemu? A może to ten, kto zasługuje na krytykę szkodzi? Czy wreszcie, nawet informować nie wolno, nie mówiąc już o krytyce?

 

Oświadczenia

 

1) W tym miejscu muszę z całą powagą oświadczyć, że za niedopuszczanie na łamy "Pochodni" niektórych informacji nie odpowiada jej redakcja. Nie ma żadnych, ale to zupełnie żadnych powodów, żeby redakcji "Pochodni" zależało na ukrywaniu niektórych informacji. Jeżeli mimo to ukrywa, to znaczy, że jest do tego zmuszana przez kogoś, komu na tym zależy.

2) Stanowczo oświadczam, że wiem, o czym piszę. Przecie mam doświadczenia w redagowaniu "Biuletynu Informacyjnego" wydawanego przez PZN do końca 2004 r. Na szczęście piśmidło to zostało zawieszone, czytaj zlikwidowane. Gdyby nie to, jego redaktor miałby dylemat - być redaktorem całkowicie dyspozycyjnym, potulnym, bezwolnym albo z pracy zrezygnować.

3) Z przyjemnością opublikujemy wszelkie sprostowania. Jeżeli napisałem nieprawdę - sprostuję i przeproszę. Osoby zainteresowane proszę o informację na ten temat.

 Stary Kocur

 

 

 

74. Rzecznik prasowy

(październik 2006)

 

Ważna funkcja

 

PZN miał różnych rzeczników prasowych, ale wszyscy byli diabła warci. Jedni byli słabi, a drudzy bardzo słabi, ale to się skończyło. Wreszcie jest inaczej. Władczynie porządkując różne sprawy i tę uporządkowały. Rzecznikiem prasowym Związku została Halina Guzowska i nareszcie jest pierwszorzędnie.

 

Znaczenie informacji

 

Nic dziwnego, że nasze Władczynie zadały sobie trud, żeby powołać na stanowisko, od którego zależy jakość informacji o naszym środowisku, właściwą osobę. Taki rzecznik powinien wiedzieć, o czym i jak informować, co uwypuklić, a co pominąć. I, jak się rzekło, udało się. Mamy wspaniałego rzecznika, który wstydu nam nie przyniesie. Dbać będzie natomiast o zadowolenie Władczyń.

O znaczeniu informacji i zrozumieniu tego zagadnienia niechaj świadczy ten oto przykład.

W zaświatach, kilka lat po II wojnie spotkało się trzech wielkich wodzów i polityków. Adolf Hitler powiada: "Gdybym ja miał tyle surowców i tyle ludzi co ZSRR, to z pewnością wojny bym nie przegrał".

Józef Stalin powiedział: "A ja, żebym miał bombę atomową jak USA, z pewnością już na całym świecie panowałby ustrój komunistyczny".

Napoleon: "A ja, gdybym miał taką prasę jaką ma ZSRR, to o mojej klęsce pod Waterloo do dzisiaj by się nikt nie dowiedział".

I to jest istota dobrej, prawdziwej i prawidłowej informacji.

 

Rzecznik prasowy PZN-u informuje

 

W lipcowym numerze Pochodni" z 2006 r., w rubryce "Aktualności", poz. 1 czytamy: "Minister transportu i budownictwa Jerzy Polaczek przyznał wyróżnienie członkom zespołu opracowującego "Szkolny atlas geograficzny dla niewidomych i słabowidzących", wydany przez Główny Urząd Geodezji i Kartografii. W skład tego zespołu wchodzą m.in. przedstawiciele PZN. Na uroczystości wręczenia wyróżnienia obecna była Elżbieta Oleksiak - kierownik Centrum Rehabilitacji PZN - która również je otrzymała".

Na końcu rubryki widnieje podpis - Halina Guzowska.

I to tyle.

Podaję fragment informacji na ten temat z czerwcowego numeru "BIT-u" z 2006 r., z rubryki "To i owo", poz. 2.:

"Minister Antoni Jaszczak wręczył dyplomy osobom, które współtworzyły Atlas. Podajemy ich nazwiska w kolejności widniejącej na dyplomach:

 mgr Magdalena Polak, mgr Józef Mendruń, mgr Elżbieta Oleksiak, Ryszard Sitarczuk, dr Stanisław Kotowski, płk mgr inż. Mirosław Haba, mgr Izabella Krauze-Tomczyk."

Z wymienionych trzy osoby są zwyczajnymi członkami PZN-u. Osoby te uczestniczyły w uroczystości i dyplomy otrzymały. Komuś niezorientowanemu mogłoby się wydawać, że reprezentują one PZN. Ale przecież tak nie jest.

I tu dochodzimy do sedna sprawy - jak taki biedny rzecznik ma to napisać? Ale jak się rzekło, PZN ma wreszcie rzecznika prasowego z prawdziwego zdarzenia. No i napisał, nie skłamał, prawdy też nie powiedział, Władczyniom przykrości nie zrobił. Przecież tak obmierzłych nazwisk jak Kotowski i Mendruń nie wypada wypisywać na łamach związkowego miesięcznika.

 

To nie zazdrość ani próżność

 

Elżbietę Oleksiak znam już około 30 lat. Szanuję ją jako człowieka, cenię jako pracownika i specjalistę rehabilitacji niewidomych i słabowidzących, w tym głuchoniewidomych i niewidomych z innymi niepełnosprawnościami. Niechaj sfory psów atakują mnie dzień i noc, jeżeli jest inaczej. Dlatego jest mi przykro, że musiałem się posłużyć jej nazwiskiem. Bo i proszę pomyśleć, trzech niewidomych otrzymało dyplomy i żaden nie został wymieniony. Czy to przypadek?

Z pewnością jest więcej tak dokładnych, prawdziwych i obiektywnych wiadomości. Te dwie cytowane były opublikowane w dwóch różnych czasopismach i każdy może je sprawdzić. Dlatego je wykorzystałem, a nie z zazdrości ani próżności.

Dla poparcia tych przypuszczeń podaję jeszcze jedną cenną informację, tym razem z majowej "Pochodni" z 2006 r., również z części "Informator", z rubryki "Aktualności", czyli pisanej przez panią rzecznik. Czytamy:

"W dniu 28 marca br. władze PZN przesłały do Ministerstwa Sprawiedliwości pismo w sprawie projektu ustawy o zmianie ustawy Kodeks postępowania cywilnego, Kodeks rodzinny i opiekuńczy i ustawy o świadczeniach przez prawników zagranicznych pomocy w RP. Zostały w nim zawarte uwagi do wyżej wymienionych projektów".

Od siebie dodam, że czytelnicy dowiedzieli się dokładnie wszystkiego na ten temat, wszystkiego, co warto i należy wiedzieć. Teraz wiedzą, o co Związek wystąpił i jak motywował swoje postulaty.

Dodam też, że jestem pewien, iż przedstawiciele środków przekazu oraz władz otrzymują równie wyczerpujące informacje. Z pewnością przyczyniają się one do przezwyciężania uprzedzeń, stereotypów niewidomego i szerzenia wiedzy na temat naszego środowiska.

 

Gratulacje

 

Mam zaszczyt złożyć serdeczne gratulacje Władczyniom wspaniałej znajomości ludzi i wyboru wspaniałego rzecznika prasowego. Pragnę też serdecznie pogratulować Pani Halinie Guzowskiej pierwszorzędnego pióra, wnikliwości, dziennikarskiej rzetelności i odpowiedzialności za słowo drukowane. Szczególnie gorąco gratuluję czytelnikom możliwości korzystania z tak pełnych, prawdziwych, bogatych w treści i prawomyślnych informacji.

 Stary Kocur

 

 

 

75. Tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę

(kwiecień 2009)

 

Politycy mówią: "Spory są istotą demokracji. Bez sporów nie ma demokracji". No, gdyby mieli rację, to w Polskim Związku Niewidomych nikt z nikim się nie spiera, nie ma więc demokracji. Tak przynajmniej wynika z lektury organu prasowego tego stowarzyszenia.

Spory... A na cóż one komu? Przecie władze wiedzą najlepiej i podejmują zawsze jedynie słuszne decyzje. I o co tu się spierać? Może i jest wśród nich jakiś warchoł, ale o tym członkowie nie mogą i nie powinni wiedzieć. W "Pochodni" żadnego sporu nikt nie wypatrzy, chociażby używał elektronicznego mikroskopu. Jednomyślność jak za dawnych dobrych czasów... I tak trzymajcie Koledzy Redaktorzy!

Prasa jest czwartą władzą. Prawda, ale tylko w mało mądrych, demokratycznych społeczeństwach. W Polskim Związku Niewidomych jest tylko jedna władza, nie ma nawet drugiej, a co tu mówić o czwartej.

W zaświatach spotkali się: Napoleon Bonaparte, Adolf Hitler i Józef Stalin. Hitler powiada do Stalina - "Gdybym miał takie zasoby materialne i ludzkie jak ZSRR, z całą pewnością wojny bym nie przegrał".

Na co Napoleon do Hitlera i Stalina: "A ja, żebym miał taką prasę jak wy mieliście, o klęsce pod Waterloo do dzisiaj nikt by się nie dowiedział".

Ot, kiedyś została powołana lista dyskusyjna. Miała być forum wymiany poglądów i informacji. Mogła stać się ważną platformą kontaktów władz Związku ze zwykłymi członkami, ale się nie stała. Od 2004 r. nikt, albo prawie nikt, z władz PZN-u nie zabierał na niej głosu, niczego nie wyjaśniał i chyba nie czytał. W końcu, żeby już sprawa była całkiem jasna, lista dyskusyjna przemianowana została na "Hydepark niewidomych". A wiadomo, w Hyde Parku każdy może gadać do woli i nikt tego słuchać nie musi. Przecież królowa brytyjska nie wypowiada się w Hyde Parku ani nie dyskutuje z tymi, którzy tam głoszą swoje poglądy. A jak królowa tego nie robi... A cóż to? Władze PZN-u są gorsze? Niechaj więc członkowie Związku wyżywają się w swoim "Hydeparku", a władze PZN-u mają to w nosie, o ile nie w miejscu wskazanym w tytule. I tak jest dobrze.

Nasza wspaniała "Pochodnia" również nie zauważa krytycznych wypowiedzi w naszym Hyde Parku. No, jeżeli władze PZN-u i królowa brytyjska nie zauważają... To po jakiego grzyba ma to robić "Pochodnia"? Głosić trzeba jeno tylko to, co dla władz jest miłe i unikać jak zarazy tego, co miłe nie jest. I tak trzymać Koledzy Redaktorzy!

Przecież w żadnej szanującej się organizacji nie mogłaby być pokryta milczeniem taka afera, jak ta z wypowiedzią dla prasy pani dyrektor w związku z odmową udziału osoby niewidomej w programie "Milionerzy". Chcę wierzyć, że prasa przekłamała, że udział w takim programie osoby niewidomej może budzić wątpliwości, a już z całą pewnością powoduje trudności dla niezorientowanych organizatorów. Ale żeby nie zareagować na tak ostrą krytykę, jaka przetoczyła się przez listę dyskusyjną...? To jest dopiero prawdziwa dyskryminacja niewidomych.

Przeczytajcie w styczniowej "Pochodni" z 2009 r. artykuł pt. "Milion nie dla niewidomego" Małgorzaty Harla i Grzegorza Modrzyńskiego. Wszystko tam znajdziecie, ale tylko pod adresem czynników zewnętrznych. O wypowiedzi pani dyrektor i krytyce na liście dyskusyjnej - "Pochodnia" ani wspomniała. Nic takiego nie miało miejsca, nie ma o czym pisać i mówić. Przecież królowa brytyjska... "Wiedza i Myśl" pisała o tej krytyce w numerze 1(1)09, a "Pochodnia" - nie. W numerze 2(2)09 "Wiedzy i Myśli" można było przeczytać o przemianowaniu listy dyskusyjnej PZN-u na "Hydepark Niewidomych", a "Pochodnia" - ani mru, mru.

Ale co tam "Pochodnia"? Nikt z członków ZG PZN nie zaprotestował przeciwko "Hideparkowi Niewidomych", ani przeciwko braku jakiejkolwiek reakcji na tak ostrą krytykę. Czyżby wszyscy mieli opinię członków Związku w miejscu wskazanym w tytule? A może były protesty, interpelacje, a może chociażby tylko pytania na zebraniach ZG PZN i jego Prezydium, a tylko "Pochodnia" je przemilczała?

Oj! Źle się dzieje w państwie duńskim! Szerzy się zwątpienie, zniechęcenie, członkowie opuszczają PZN, a jego władze ich lekceważą.

Wygląda na to, że te władze mają niewidomych w miejscu wymienionym w tytule. Wygląda też na to, że w tym miejscu mają również swoje obowiązki.

Członkowie Zarządu Głównego solidaryzują się z Prezydium ZG, z Panią Przewodniczącą, z Panią Sekretarz Generalną, a nie z członkami Związku, na rzecz których powinni działać. Ale i to może wyglądać inaczej, np. jeszcze gorzej, albo lepiej, ale też zwykłym członkom wara od tego. Nie powinni interesować się tym, jak sprawują się ich przedstawiciele we władzach.

Po tej całkowicie nieuzasadnionej krytyce "Pochodni", z wielkim zadowoleniem wreszcie napiszę coś pozytywnego. Otóż "Pochodnia" jest pismem supernowoczesnym. Wśród wielu dowodów takiego stanu rzeczy podam tylko jeden. Organ ten wprowadził bardzo nowoczesną rubrykę - "Flash z Konwiktorskiej". Nie wiecie co to takiego? No, to jesteście zacofani, nie mniej ode mnie, bo ja też nie wiedziałem, ale zasięgnąłem języka u londyńskich kotów i już wiem. "Flash" oznacza błysk silnego światła albo błyskawicę. No i proszę, dotąd pezetenowskie sprawy oświetlała tylko Pochodnia, a teraz oświetla je angielska błyskawica. Nie rozumiem jeno, dlaczego przy świetle pochodni niewiele było widać tych spraw i teraz przy angielskiej błyskawicy również niewiele ich widać. Może dlatego, że zamglona?

Za to tytuł tej rubryki, pięknie wpisuje się w ogólnonarodową biegunkę używania angielskich nazw. A to mamy "Biznes Center Chlap", a to znowu szopa zamiast sklepu, to znowu nazwa, której nijak wypowiedzieć się nie da bez gorącej kluski w gębie. Ostatnio Maciej Dabliu Nowak z Wólki Podmokłej kupił sobie beczkowóz dostosowany do oczyszczania szamb i założył firmę o wspaniałej nazwie "Kał end Mocz Kompany".

W dniu 19 marca br. słuchałem rozmowy dziennikarza z politykiem. Polityk ten rąbnął mądrym, angielskim terminem, którego biedny dziennikarz nie znał. Poprosił o wyjaśnienie. Ilu ludzi, oprócz dziennikarza, nie zrozumiało tej mądrości? A pies ich ganiał, Tumany zacofane! Takim to dopiero należy pokazać angielskim słówkiem, o ile się jest mądrzejszym od nich. I jest to słuszne, eleganckie, ba - wytworne.

"Pochodnia" pięknie wpisuje się w te tendencje i tak trzeba, i tak trzymać. Grunt to nowoczesność i niech diabli wezmą Mikołaja Reja z jego "Niech wżdy narody znają, że Polacy nie gęsi i swój język mają" i niech diabli wezmą ustawę z 22 lipca 1999 r. o języku polskim! Co moda, to moda - z nią zawsze do przodu podążać nada. A kto jest innego zdania, jest kołtunem, zapyziałym nacjonalistą, ma kompleksy itp. Pies z nim tańcował!

Trzeba z modnymi naprzód iść,

po słowa sięgać obce, nowe,

a nie w polszczyźnie przestarzałej tkwić,

bo jest to takie fe, takie be, i takie zaściankowe.

No proszę, nawet nie przypuszczałem, że mam talent poetycki. Chyba Adam Asnyk mi go zazdrości.

Każdy doskonale rozumie, że dobór tekstów tylko częściowo zależy od redakcji "Pochodni". Najważniejsze decyzje, głównie te na nie, zapadają gdzie indziej. Ale ten "Flash z Konwiktorskiej" to z pewnością wynik intelektualnego wysiłku samej redakcji. Pewnikiem monitorowała namiętnie różne media i postanowiła to cudowne określenie implementować do "Pochodni". Wyszła przy tym ze słusznego założenia, że im więcej słów angielskich zaśmiecających własny język, tym lepiej, tym mądrzej, tym poważniej. Och! Aż mi się w głowie zakręciło od tych mądrości.

Ale i moje plecy tracą gdzieś swoją szlachetną nazwę i kończą się ogonem. Może mam też uznać, że jest to odpowiednie miejsce dla spraw środowiska osób niewidomych i słabowidzących oraz dla czystości języka polskiego? Ale chyba na to jestem zbyt głupi. Ciągle myślę o tych, którzy Związek krytykują na listach dyskusyjnych i nie otrzymują słowa odpowiedzi, wyjaśnienia, sprostowania. Żal mi ich, ale to nie jest najgorsze. Ich krytyka może świadczyć, że sprawy niewidomych i słabowidzących nie całkiem są im obojętne. Przecież kilkanaście tysięcy niewidomych i słabowidzących opuściło już Związek i nawet krytykować się im nie chce. I to jest dramat. I jakoś nie może przestać mnie to martwić.

Żeby jednak pisanie to zakończyć hura pozytywnym akcentem, proponuję przemianować "Pochodnię" na "Lorch" i deklaruję zmianę nazwiska - będę nazywał się Old Cat. Nie napisałem tego felietonu, żeby sprawić komukolwiek przykrość. Nie krytykuję ludzi, tylko ich działalność. W środowisku naszym nie dzieje się dobrze, a fakt, że negatywne zjawiska są przemilczane, trudności pogłębia. Znamy rządy dyktatorskie naszego kraju i znamy dyktatorskie metody zarządzania PZN-em. Znamy krajową cenzurę z ulicy Mysiej i znamy pezetenowską cenzurę z ulicy Konwiktorskiej. Wiemy do czego w przeszłości doprowadziły one kraj i PZN. Tak wielkim stowarzyszeniem nie da się prawidłowo rządzić bez nieskrępowanej dyskusji, możliwości legalnego prezentowania poglądów odmiennych od tych, które głoszą władze i bez wolności wypowiadania krytycznych opinii. Wiem, że niełatwo to wprowadzić w życie, ale jeżeli będzie o tym pisało, mówiło i dyskutowało coraz więcej osób... Kto wie? Może się uda. Chcę w to wierzyć.

Stary Kocur

 

 

 

76. Nad wielkim sukcesem

(styczeń 2011)

 

No, nareszcie się udało. Moje najszczersze gratulacje. Przecie do niczego nie była ona podobna. Dobrze, że przestała cyberprzestrzeń zaśmiecać i podniecać różnych środowiskowych warchołów.

Tak, tak, dobrze się domyślacie. Mam na myśli likwidację Listy dyskusyjnej Polskiego Związku Niewidomych. Muszę przyznać, że moje zdziwienie wywołuje fakt, że lista ta istniała aż tyle lat. Dawno należało ją skasować. I tak nikt nie wie, po co została powołana. Ale to robota tych nieudaczników sprzed 2004 roku. Coś wymyślili i stworzyli, i pewnie sami nie wiedzą, czemu to miało służyć.

Nowe władze szybko się zorientowały, że ze świecą albo i z "Pochodnią" na liście można szukać pochwał pod ich adresem, ale czy znaleźć - a to już inna sprawa. A skoro tak, to po co szukać? Po co czytać krytykę, oskarżenia, niewiarygodne głupoty?

Władze, które kierują się praktycyzmem i zdrowym rozsądkiem, nie będą szukać tego, czego się znaleźć nie da, albo tylko bardzo rzadko. Nie warto więc pokazywać się w takim miejscu i szukać. Toteż władze unikały wypowiedzi na liście jak zarazy. Nie odpowiadały na krytykę, nie prostowały, nie wyjaśniały, nie dyskutowały, nie... I słusznie postępowały.

Żeby czasami komuś się nie roiło, że na swojej liście pokaże się chociaż raz na miesiąc ktoś z władz, co jak wiadomo, sensu nie ma, nadały liście nazwę "Hydepark niewidomych". A to już chyba trzeba być kompletnym nieukiem, żeby przypuszczać, iż królowa brytyjska stanie na skrzynce w londyńskim Hyde Parku i będzie dyskutowała z różnymi krzykaczami. A może myślicie, że niby nasze pezetenowskie władze są gorsze od brytyjskiej królowej? Tylko naiwniak może tak uważać.

Przemianowanie listy było wyraźnym, bardzo wyraźnym, najbardziej wyraźnym sygnałem, że listę tę i jej uczestników władze bardzo kochają. A jeżeli kochają, nie będą zabierały głosu na liście i coś tam tłumaczyły. W ten sposób można komuś sprawić przykrość. Wielu, bardzo wielu, na omawianej liście plotło duby smalone, szczególnie na temat PZN-u. Zaprzeczać takiemu... Nie ma sensu. I tak nie zrozumie, a poza tym może mu być nieprzyjemnie, że jest taki głupi. A wiadomo, że milczenie jest złotem. Władze więc wykazywały się humanitaryzmem i nie szczędziły złota członkom PZN-u, którzy wygłupiali się na onej liście.

Aż wreszcie sytuacja dojrzała i Lista dyskusyjna "Hydepark niewidomych" kaput. I bardzo dobrze. W ten sposób wszyscy będą ozłoceni i zadowoleni, ja również.

(Lista dyskusyjna PZN-u została zlikwidowana w grudniu 2010 r. - przypis autora.)

No i jakże elegancko one władze dokonały tej operacji. Dały niepodpisany komunikat na liście i natychmiast ją zamknęły. W ten sposób żaden pieniacz nie miał szans zgłoszenia pretensji, wyrażenia durnej opinii, zaprotestowania. Kochane i mądre władze nic też nie wyjaśniały, nie tłumaczyły, nie podały powodów. Taki sposób postępowania muszę uznać za elegancki, wręcz wytworny, no i zgodny z kilkuletnią tradycją tj. złotego milczenia.

Prawda, że różnym osobom mądrym inaczej decyzja ta się nie podoba, ale kto by się tam nimi przejmował. Są mądrzy inaczej, niech więc zapiszą się do jakiegoś stowarzyszenia osób z upośledzeniem umysłowym. Wśród niewidomych, inteligentnych niewidomych, nie ma dla nich miejsca. Niech więc plotą, że to najtańszy sposób komunikowania się z niewidomymi, że za pośrednictwem listy można łatwo uzyskiwać i przekazywać informacje, lepiej się zrozumieć itd. Wiemy, że tak mówią mądrzy inaczej, a to wszystko tłumaczy i nie ma się czym przejmować. Tak też nikt się nie przejmuje, bo i po co? Lista sczezła, a to najważniejsze.

Reasumując pragnę stwierdzić, że szczerze podziwiam cierpliwość władz PZN-u, że tak długo czekały z tak słuszną decyzją. Wreszcie naprawiły swój błąd, wprawiając w zachwyt nad ich mądrością, stanowczością i elegancją mnie Starego Kocura. A co jak co, ale Wy wiecie, że mnie zachwycić byle czym nie można.

Na koniec drobna rada. Dotyczy ona Listy dyskusyjnej Typhlos. Przecież ci malkontenci wszelkiej rasy i maści mogą nadal wypisywać swoje bzdury na tej liście, a prowadzona jest ona przez Uniwersytet Warszawski. Proponuję więc, żeby władze PZN-u wystąpiły o jej zamknięcie. Będzie to wniosek ze wszech miar zasadny i Jego Magnificencja Pan Rektor nie będzie mógł odmówić. A tworzeniem nowych "Hydeparków niewidomych" na innych portalach można się nie przejmować. Nie będą one odgrywały żadnej roli i nie będą miały znaczenia.

Pełen podziwu Stary Kocur

 

 

77. Oko pańskie konia tuczy

(wrzesień 2009)

 

Ala ma kota. To każdy wie, ale nie każdy wie, że:

- Platforma Obywatelska ma Pali Kota,

- Prawo i Sprawiedliwość ma Cukier Kotkę,

- "Wiedza i Myśl" ma Starego Kocura - he, he, he, czyli mnie.

A kto wie, kogo ma "Pochodnia"?

E! Nie wiecie? Bo i skąd biedaki wiedzieć macie? Przecie "Pochodnia" o tym nie pisała. Ale ja wiem i Wam powiem. "Pochodnia" ma namiestnika.

Na stronie tytułowej tego prześwietnego miesięcznika znajduje się pięknie wypisany skład redakcji i skład kolegium redakcyjnego. Jeżeli ktoś jest dociekliwy, jak ja jestem, zauważył zmianę w składzie kolegium redakcyjnego - był w nim Piotr Stanisław Król, a teraz nie ma Piotra Stanisława Króla. W składzie kolegium nie było Justyny Jancewicz, a teraz jest Justyna Jancewicz. To jednak mogli zauważyć tylko czytelnicy "Pochodni" w druku powiększonym, w której nowy skład podano w czerwcowym numerze z 2009 r., chociaż nastąpiła chyba już w kwietniu. Czytelnicy tego czasopiwma w brajlu i wersji elektronicznej jeszcze w lipcowym numerze, a może i w sierpniowym nie znaleźli zmiany.

Wiem, kim jest Piotr Stanisław Król i pewnie wielu czytelników "Pochodni" też wie. Nie wiedziałem natomiast, kim jest Justyna Jancewicz, ale już wiem. Czy czytelnicy "Pochodni" też to wiedzą? Chyba nie, bo na łamach tego znakomitego pisma nie znalazłem najmniejszej wzmianki na jej temat. Nie znalazłem też informacji o zmianie w składzie kolegium i jej przyczynie.

"Pochodnia" ma informować i informuje. Wychodzi przy tym ze słusznego założenia, że brak informacji - to też informacja. Trzeba tylko umieć ją czytać. No i ja posiadłem tę sztukę. A tym, co wyczytałem, podzielę się z Wami.

Po pierwsze w skład kolegium wchodziły same osoby niewidome i słabowidzące. Wiadomo, że takie osoby, chociażby nie chciały, są zainteresowane dobrem niewidomych, czyli swoim dobrem. A jak wiemy, dobro to nie musi być też dobrem władz Związku.

Po drugie osoby niewidome, chociażby chciały, nie wszystko potrafią zauważyć i przekazać, komu należy. Wiedzą, co kto mówi i czego nie mówi, ale to przecie nie wszystko. A nuż taka zaraza uśmiecha się przy tym krzywo i już jej wypowiedź należy rozumieć inaczej. A nuż tylko kiwa lub kręci głową, wzrusza ramionami, macha ręką, marszczy brwi... I na co tu zda się niewidomy? Ale osoba widząca... Pani Justyna Jancewicz jest osobą widzącą.

 Po trzecie wiadomo, że oko pańskie konia tuczy. Pani sama wszędzie być nie może, chociaż tak byłoby najlepiej. Cóż? Nie może, bo doba ma tylko 24 godziny i różne wydarzenia dzieją się w tym samym czasie w różnych miejscach, a o ile mi wiadomo, Pani nie posiada zdolności bilokacyjnych. Wyznaczyła więc swego namiestnika, którym została jej asystentka. I to jest słuszne, sprawiedliwe i, mam nadzieję, skuteczne.

Po czwarte z kolegium odszedł Król. I słusznie. Po co komu król, skoro jest już królowa. Dyć nie może być dwuwładzy, bo i do czego mogłoby to doprowadzić? Nawet w Wielkiej Brytanii, w której panuje królowa, nie ma króla, jeno książę małżonek. W ulu również króla nie ma, a królowa jest. Tylko w kartach może być więcej niż jeden król.

Po piąte wreszcie, w składzie kolegium redakcyjnego "Pochodni" nie powinno być osób, które w środku spraw środowiskowych tkwią od dawna. Wówczas nikt nic pamiętać nie będzie i będzie można pisać nie tylko o takich sprawach, o jakich można przeczytać w sierpniowym numerze "Wiedzy i Myśli" z 2009 r., w artykule Aleksandra Mieczkowskiego pt. "To wymaga sprostowania, Panie Redaktorze!", ale również na przykład, że Polski Związek Niewidomych powstał w marcu 2004 r. A to jest ważne i przydaje chwały, komu należy.

 

 ***

 

 Miałem okazję wielokrotnie siedzieć pod stołem, przy którym obradowało kolegium "Biuletynu Informacyjnego", wydawanego do końca 2004 r. przez PZN. Członkiem tego kolegium był Piotr Stanisław Król - ten sam, który odszedł z kolegium "Pochodni". Wiem, że był on bardzo wartościowym członkiem tego gremium, osobą rzetelną, sumienną, słowną. Nie było przypadku, żeby nie przeczytał i nie zaopiniował dostarczonych mu tekstów. Nie było też przypadku, żeby nie dotrzymał terminu napisania artykułu. A musicie wiedzieć, że pisał ich całkiem sporo - kontynuował rozpoczęty przez innych autorów cykl "Słabowidzącym radzimy" i równolegle drugi cykl, własnego pomysłu pt. "Komputerowe potyczki". Cóż, znał się chłopak na tej robocie, znał.

Wiem też, że sumiennością, rzetelnością i znajomością problematyki wykazuje się przy redagowaniu kwartalnika "Sekrety ŻARu", w działalności literackiej i w innych dziedzinach.

No i jest to sprawa fatalna. Po jakiego grzyba komu takie kwalifikacje? Przecie wystarczy jeno jedna cecha - całym sercem popieranie królowej, a tego może Król nie potrafi.

 

 ***

 

Wieść gminna niesie, że Pan Piotr Stanisław Król zrezygnował z kolegium redakcyjnego "Pochodni" na znak protestu przeciwko wprowadzeniu w jego skład namiestnika, czyli Justyny Jancewicz - osobistej asystentki królowej.

Nie wiem, jaka jest prawda, ale wiem, że "Pochodnia" sprawę tę powinna wyjaśnić, poinformować swoich czytelników o tak ważnej zmianie. Wymaga tego chociażby minimalny dla nich szacunek.

 Z szacunkiem

Stary Kocur

 

 

 

78. Pieniądze nie dają szczęścia?

(grudzień 2010)

 

Ileż to ludzi twierdzi, że pieniądze szczęścia nie dają. Nie znam jednak takich, którzy w życiu kierują się taką mądrością. Bo i jak można coś podobnego twierdzić, jeżeli za pieniądze można nabyć dobro wszelakie, a bez nich ni czorta. No, chyba że twierdzenie to pochodzi z czasów socjalizmu. Wówczas rzeczywiście ludzie mieli pieniądze, ale prawie nic za nie kupić nie mogli, przynajmniej oficjalnie i legalnie. Teraz jest inaczej - jest wszystko, jeno pieniędzy często brakuje. No i wtedy jest nieszczęście.

I jak tu rozumieć ludzi? To tak, jakby porządny kot twierdził, że myszki go nie interesują. Oczywiście, są i koty tapczanowe, zdegenerowane, które lubią tylko pieszczoty cioci, ale jest to właśnie degeneracja, a nie norma. Ludzie opowiadają takie banialuki, a myślą i postępują zupełnie inaczej.

Ale dosyć tych ogólnych rozważań. I tak, tych dwunogów zrozumieć się nie da. Wracajmy więc na nasze łowisko, czyli do spraw środowiska niewiadomych i słabowiedzących. A na tym to łowisku, dzisiaj zajmę się jeno czasopismami wydawanymi dla onych niewiadomych i słabowiedzących i na tej to podstawię wykażę, jak ważne są pieniądze.

Za czasów socjalizmu, tylko Popularne Zrzeszenie Niewiadomych (PZN) wydawało kilkanaście czasopism w brajlu, w druku powiększonym i na taśmie magnetofonowej. Wydawało i słusznie robiło. A państwo - w tym przypadku zachowywało się przyzwoicie. Wiadomo, chociaż nie wszystkim, że dobra prasa dla niewiadomych i słabowiedzących jest najtańszą i bardzo skuteczną formą rehabilitacji. O tym nie wiedzą tylko mądrzy inaczej oraz władze, które wymyśliły, że tę prawdę trzeba co roku udowadniać, uzasadniać, przekonywać i nie mieć pewności, co z tego będzie. Trzeba też przez kilka miesięcy kredytować takie wydawnictwa. Bo przecie nie można w lipcu ogłosić, np. rajdu narciarskiego, który powinien rozpocząć się w lutym, naboru na kurs dla instruktorów, który będzie zorganizowany w lutym, ani złożyć czytelnikom życzeń z okazji święta 1 Maja. A do tego zmusza PFRON, główny dysponent tych to niby nieważnych pieniędzy.

Druga sprawa, firma ta, potrafi dać mniej pieniędzy niż trzeba lub nie dać zupełnie. Oni tam wiedzą, że pieniądze są ważne, ale jak nie mają to i nie dadzą. No, żeby tak było, to pół biedy. Jednak bywa i tak, że w tym roku coś jest ważne, a za rok już nie i pieniędzy nie ma. A co i kiedy będzie dla onych ważne - a tego to już nikt nie wie.

I tak to funkcjonuje system zadaniowy, który żadnym systemem nie jest, ale za to jest wypadkową przypadku i widzimisię jakichś tam dysponentów. Toć mogliby pod koniec roku przyznawać pieniądze na rok następny, może nie wszystkie, ale część tak, żeby możliwa była praca w ciągu całego roku.

A oto do czego prowadzi ten wspaniały system.

Jedno ze środowiskowych czasopism nie otrzymało nijakich pieniędzy na jego finansowanie i z głodu wpadło w anoreksję. Co się raz ukaże, musi odpocząć, bo nie ma siły i ukazuje się znowu z miesięczną przerwą, czyli ukazuje się co dwa miesiące, chociaż jest miesięcznikiem.

Drugie ważne, najstarsze i sztandarowe czasopismo też wpadło w anoreksję, ale postanowiło sprawy swoje rozwiązywać inaczej. Jest to miesięcznik i ukazuje się co miesiąc, ale znacznie chudszy. Toć to nie młoda dziewczyna, która chce być szczupła. Czasopismo to odchudziło się z konieczności, z niedożywienia, a nie z chęci osiągnięcia zgrabności.

Na tym nie koniec. Było to piękne czasopismo, kolorowe, jego aparycja każdego w zachwyt wprowadzała. No i co? A to, że zabrakło mu pieniędzy na kosmetyki, na pomadki, na tusze i tylko kobiety wiedzą, na co jeszcze, żeby ładnie wyglądać. W rezultacie, nie dosyć, że wyszczuplało, to jeszcze zszarzało.

Napisałem o dwóch czasopismach, bo i niewiele więcej się ich ostało. W ostatnich dwudziestu latach, conajmniej kilka zmarło śmiercią głodową, a wszystko to z powodu braku pieniędzy. Czy więc dają one szczęście, czy nie dają?

Odpowiedź jest prosta - szczęścia może i nie dają, ale umożliwiają normalne życie, a bez nich - kaput.

No i na tym można by zakończyć, gdyby nie pewne dziwactwo. Niestety, chociaż nie jestem człowiekiem mądrym inaczej, ale starym, inteligentnym i doświadczonym kocurem, w dziwactwie tym uczestniczę. Mam tu na myśli "Wiedzę i Myśl".

Powołał ją mój protoplasta przed dwoma laty. Felieton ten ukazuje się w dwudziestym czwartym numerze, czyli zamyka dwuletni okres istnienia.

"WiM" stale się rozwija, powoli, bo powoli, ale stale zyskuje czytelników i współpracowników. No i nie chudnie. Przeciwnie, tyje. Może nie jest to już otyłość, ale nadwaga czasami bywa. "WiM" ukazuje się regularnie w dużej objętości i coraz większym nakładzie. Prawda, że znajduje się w nim znaczna liczba przedruków, ale publikacji pisanych specjalnie dla naszego miesięcznika jest wcale niemało.

W listopadowym numerze z 2010 r. znajdują się 43 pozycje, z czego 17 to publikacje własne. Można też inaczej - listopadowa "WiM" (bez strony tytułowej i bez spisu treści liczy 120 znormalizowanych stron maszynopisu (1800 znaków ze spacjami to jedna strona), w tym publikacje własne 64 takie strony i przedruki 56 stron.

Grudniowe wydanie z 2010 r. zawiera 38 pozycji, w tym 14 własnych i 24 przedruków. W stronach wygląda to tak - całość 119,5 stron, w tym publikacje własne 52,5 stron i przedruki 68 stron.

W innych numerach proporcje te mogą być inne, ale nie można powiedzieć, że w "WiM" są same przedruki.

We "Wiedzy i Myśli" były wprawdzie przedruki, ale nie dotyczyły one spraw ogólnych - żywienia, chorób, hodowli kanarków. Wszystkie pozycje dotyczyły niewidomych i słabowidzących, ich środowiska, rehabilitacji itp. Wyjątek stanowiły przedruki dotyczące prawa. Dotyczyły one osób niepełnosprawnych, a nie tylko niewidomych i słabowidzących, gdyż niewiele jest regulacji prawnych odnoszących się do osób z uszkodzonym wzrokiem. Przepisy prawne dotyczące osób niepełnosprawne, na ogół, dotyczą również niewidomych i słabowidzących.

Dodam, że jedno ze środowiskowych czasopism, o którym pisałem ostatnio liczy 40 znormalizowanych stron, ale ukazuje się co drugi miesiąc, czyli 20 stron na 1 miesiąc, a drugie około 65 stron tekstu.

Dziwactwo "Wiedzy i Myśli" polega na tym, że nie ma żadnego dofinansowania, żadnych wpływów z prenumeraty, żadnego budżetu i nikomu za nic nie płaci. To w końcu jak to jest? "WiM" nie potrzebuje pieniędzy, to może są one zbędne? A może jednak nie dają szczęścia?

O nie, tak nie jest. To tylko zakłamane dwunogi mogą twierdzić coś podobnego i to tylko wtedy, kiedy mówią o innych dwunogach, bo im samym pieniądze są niezbędne.

Jak więc jest z tą "Wiedzą i Myślą"?

Po ludzku tego zrozumieć się nie da. Po kociemu również nie. Istnieje i działa na żółtych papierach i tyle! I nie ma powodu, żeby jej więcej uwagi poświęcać. Jest to ponadnormatywny, pofyrtany fenomen i niech tak zostanie! Tylko co ja w tym robię? Czego szukam? Jaki jest mój interes? Głupie pytania, na które nie ma odpowiedzi. To chyba prawda, że z jakim kto przestaje, takim się staje. Ja upodobniłem się do mojego protoplasty i na to rady nie ma. Mogę tylko przeprosić za brak zdrowego rozsądku i to czynię.

I jeszcze jedno - anoreksja może doprowadzić do śmierci z zagłodzenia. No i co się stanie, jeżeli do tego dojdzie, jeżeli zachudzone czasopisma poumierają? To niby ja z moim protoplastą oraz z "Wiedzą i Myślą" mamy trzymać fason, pielęgnować środowiskową tradycję wydawniczą i zaspokajać tak ważne potrzeby rehabilitacyjne? Mam gdzieś taki interes! Przecież obaj nie jesteśmy młodzi, ba, jesteśmy starzy. To niby jak długo jeszcze mamy Wam głowę zawracać naszą publicystyką?

Ja tego nie chcę. Życzę więc konkurencji, żeby znalazła sposób na finansowanie swoich czasopism, a niewiadomym i słabowiedzącym życzę, żeby nie byli skazani jeno na "WiM", żeby mieli wybór.

 

 ***

 

Z ostatniej chwili

 

Kiedy już mój felieton był gotowy do druku, otrzymaliśmy bardzo smutną informację. Otóż jedno z czasopism, o którym pisałem znalazło się w stanie letargu, może śmierci klinicznej, a może głodowej śpiączki. Podaję fragmenty komunikatu w tej sprawie z ostatniego numeru tego czasopisma.

"Wygląda na to, że wydawanie naszego miesięcznika zatoczyło koło i zmierza do zamknięcia. (...) "... 2008-2009, kiedy to otrzymywaliśmy dofinansowanie z PFRON-u, wydają się należeć do historii. Niepewne też są widoki na jaśniejszą przyszłość w 2011 roku. W związku z tym po wielu wahaniach i z żalem Zarząd naszej Fundacji postanowił zamknąć ten etap wydawania miesięcznika. Ten etap - gdyż wierzymy, że będzie etap następny. Może dopiero za jakiś czas, może pod trochę inną postacią, ale zarówno Zarząd, jak i Rada Fundacji dołożą wszelkich starań, by w jakiejś formie publicystyczne przedsięwzięcie naszej Fundacji było kontynuowane".

No właśnie, czy uda się reanimować to zagłodzone czasopismo? Kiedy i w jakiej postaci może się ono odrodzić? Niestety, padają kolejne czasopisma. Już zostało tak niewiele środowiskowych czasopism o charakterze społecznym i rehabilitacyjnym.

Jak napisałem wyżej, nie chcę zostać bez konkurencji. Przecież "Wiedza i Myśl" to nie "Prawda" ani nie "Trybuna Ludu", które to dzienniki nie miały i nie mogły mieć żadnej konkurencji. Dlatego z całego kociego serca życzę, żeby nadzieje Rady i Zarządu onej Fundacji, która to wydawała zagłodzone czasopismo, ziściły się co rychlej, w całości i przy pełnej kasie pieniędzy na ten cel. Niech dwunogi gadają, że pieniądze szczęścia nie dają, a ja życzę, żeby ich nie zabrakło.

Żółtopapierowy Stary Kocur

 

 

 

79. Na protoplastę! Na pryncypała!

(marzec 2011)

 

 Tak, prychnę sobie na mojego protoplastę, na pryncypała, czyli naczelnego "Wiedzy i Myśli". Prychnę na niego i zaraz mi się lżej zrobi, a jak już sobie dobrze poprycham, to i pomruczę z zadowolenia.

Naraził mi się, psia jego w tę i nazad, naraził! Myślę jednak, że Wam też się zdrowo naraził, tylko że Wy jeszcze o tym nie wiecie. Ale przecież się dowiecie i wówczas poprychacie sobie razem ze mną.

Otóż ten, żebym nie musiał się wyrażać, wymyślił, żeby do "Wiedzy i Myśli" wprowadzić więcej satyry i środowiskowego humoru. No, tego ostatniego to w niej wcale nie było i myślę, że to Was szczególnie nie zmartwi. Przecież wiem, że lubicie od czasu do czasu pośmiać się z koleżanki, pośmiać się z kolegi. Tak, to lubicie, ale czy lubicie też, kiedy koleżanki czy koledzy śmieją się z Was? A to już inna sprawa. Często wtedy się boczycie, naburmuszacie, obrażacie. No, ale zawsze można powiedzieć sobie, że to nie ze mnie żartują, że to pasuje jak ulał do mojego przyjaciela, kolegi, znajomego, pasuje do innych, a mnie nie dotyczy. Wy tak potraficie, bo chociaż nie posiadacie doskonałego wzroku, źdźbło w oku bliźniego widzicie. Co się zaś tyczy belki w Waszym oku, a co to, to nie. Przecież jesteście niewidomi. Jak więc macie widzieć.

Tak czy owak, z humorem nie będzie problemu. Ale ta satyra...

No, jeżeli jesteście działaczami... No, jeżeli jesteście dyrektorami, specjalistami... Oj, będzie kiepsko. Przecież wszyscy wielcy we własnych oczach, diablo nie lubią, kiedy ktoś sobie z nich dworuje. Każdy środowiskowy działacz jest doskonały, jest wspaniały, jest tak wielki, że znacznie większy od samego siebie. To samo dotyczy środowiskowych dyrektorów, kierowników i głównych specjalistów, za przeproszeniem, od nauczania, jak pracy poszukiwać, jak życiorysy pisać. Ej, pomyliłem się, nie życiorysy, lecz CV. Przepraszam. Znam ja Was spece od "Białej Laski", od wycieczek, od spotkań integracyjnych we własnym gronie, czyli od spotkań segregacyjnych, specjalistów od narzekania, od pretensji pod adresem działaczy większych od Was, a głównie pod adresem zwykłych pracowników, którzy robią co im każą i na nic wpływu nie mają, specjalistów od spraw zbędnych, ubocznych, ale dofinansowywanych. Znam Was, znam. Oj, wiem, jak Was boli chociażby tylko cień krytyki, a wielu z Was wścieka, nie tylko najmniejsza krytyka, ale brak mnóstwa wielkich pochwał. A tu redaktor naczelny wprowadza więcej satyry... A przecie wiadomo również, że satyra prawdę mówi. Kto więc może ją lubić? Wiadomo, że satyra nie chwali. Jak więc można ją cenić?

To jednak Wasz problem. Ja bym tam znowu tak bardzo nie przejmował się Waszymi upodobaniami i szczerą awersją do satyry na Wasz temat. Jak się rzekło, to Wasz problem. Ale ten, taki owaki, mnie skrzywdził i to wcale nie humorem, nie satyrą, nie żartem, jeno całkiem na serio i boleśnie.

Jak wiecie, byłem głównym środowiskowym prześmiewcą, kpiarzem, satyrykiem i czym tam chcecie. Miałem własną rubrykę, nie jakieś byle co, ale pisaną wielkimi literami i do tego pogrubionymi, a ostatnio nawet czerwonymi. Była to wprawdzie ostatnia rubryka, ale tak właśnie chciałem. Jak ktoś przeczytał na końcu moje prychanie i mruczenie inaczej, dłużej zapamiętał, a o to właśnie mi chodziło. Tak było, ale się skończyło. Ten to pryncypał wymyślił nową rubrykę pt.: "Wprost i na opak". To ona stała się główną bazą humoru i satyry. Ogłosił, że poszukuje felietonistów i jest odzew, skromny bo skromny, ale odzew. Ogłosił, że jest zapotrzebowanie na środowiskowy humor i również jest odzew - nie tęgi, ale jest. W ten sposób straciłem uprzywilejowaną pozycję w "Wiedzy i Myśli". No i nie mam już własnej rubryki, której tytuł oznaczony jest głównym numerem, a nie jakimś tam po kropce, a sam tytuł - wygrubiony, wykolorowany i wielkimi literami. W tej nowej rubryce dostałem wprawdzie jeden punkt, jedną pozycję, ale przecie to nie to samo. Mało tego, z największym trudem obroniłem tytuł główny, czyli "Mruczę i prycham". I to mi chciał odebrać.

Czy wy byście się nie wściekli na coś takiego?

Rozwścieczony Stary Kocur

 

 

 

80. Od Demokryta do "Pochodni"

(lipiec 2012)

 

Mity, legendy, prawdy

 

Starożytni Grecy, podobnie jak ich współcześni potomkowie, sporo zamieszania narobili na świecie. W przeciwieństwie do tych współczesnych jednak, nie były to długi, od których w głowach się kręci europejskim politykom i samym Grekom. Ci starożytni zaludnili świat legionami bogów, centaurów, herosów i innych niezwykłości, od których również zawrotu głowy dostać można, ja w każdym razie dostaję i połapać się w tym nie mogę. Mity, legendy, historia, bajki - co kto chce.

Na szczęście już doskonale wiemy, że centaurów nie było, że ichnie bogi to mity, że czym innym jest legenda, a czym innym historia. Niestety, niektóre mity doskonale funkcjonują do dnia dzisiejszego i wcale nie jest to zabawne.

 

Demokryt i "Pochodnia"

 

Nie wiem, może Demokryt używał również pochodni. Myślę jednak, że wieczorami korzystał raczej z lamp oliwnych, może z łojówek, a nie pochodni.

Czemuż to, ach czemu, w takim razie zestawiam Demokryta z "Pochodnią", tą pisaną z wielkiej litery i w cudzysłowie? Ano, mam ku temu solidne podstawy. Demokryt żyjący w starożytnej Grecji i "Pochodnia" wydawana przez PZN we współczesnej Polsce głoszą podobne poglądy, wręcz identyczne.

 

Mądrość filozofa

 

Demokryt z Abdery żył w latach 460-375 p.n.e., a więc upłynęło już prawie dwa i pół tysiąca lat. Był wybitnym starożytnym filozofem. To mu jednak nie wystarczało. Chciał być jeszcze bardziej wybitny i żeby to osiągnąć, znalazł niezwykły sposób.

Otóż wierzył on, jak wielu starożytnych, że aby widzieć lepiej - trzeba niewidzieć zupełnie. Wiara w tę tak oczywistą i prawdziwą prawdę sprawiała, że w Starożytności wielu niewidomych trudniło się jasnowidztwem, a profesja ta dawała im chleb, wino i insze produkty niezbędne do życia. I dobrze, że tak było.

A pan Demokryt, jak się rzekło, chciał być większym filozofem niż był. Chciał więc mieć większy dorobek filozoficzny, naukowy. A wiadomo, że wzrok przeszkadza w skupieniu się na sprawach ważnych, naukowych, na filozofii. Żeby widzieć lepiej, należy niewidzieć, czyli być niewidomym. Pan Demokryt, jako że był filozofem, myślał długo, no i wymyślił, że trzeba się oślepić. A jak wymyślił, tak i zrobił. Posiedział kilka dni w zupełnie ciemnej piwnicy, następnie wyszedł w samo południe i spojrzał na białą płytę marmuru, oświetloną południowym, greckim słońcem. W ten sposób cel został osiągnięty. Pan Demokryt stał się ociemniałym. Dodam, że kiedy tego czynu dokonał, był już stary. Ludzie mówią: "stary, a głupi". Demokryt był filozofem, był więc mądry, a nie głupi.

Kto wie, czy tak było, czy to jedna z legend. Mnie przy tym nie było, ale taki przekaz otrzymaliśmy ze Starożytności. Biorąc pod uwagę poglądy głoszone przez pana Demokryta, nie można tego wykluczyć. Otóż uważał on, że prawdziwe poznanie może być tylko przy pomocy umysłu. Poznanie zmysłowe jest błędne.

 

Co nie ma granic?

 

Tylko miłosierdzie Boże i głupota ludzka nie mają granic. Jest to znana prawda. Jej pierwsza część nie wymaga udowadniania. Co się zaś tyczy drugiej, też nie ma problemu z dostarczeniem dowodów.

Gdybyśmy tak poszli za tokiem rozumowania pana Demokryta, powinien on również pozbawić się słuchu, bo on też rozprasza i utrudnia skupienie się na sprawach ważnych, poważnych i najważniejszych. Czytałem kiedyś, że para głuchoniemych pań zapragnęła mieć dziecko. Panie uważały jednak, że aby człowiek mógł być szczęśliwy, musi być głuchoniemy. Szukały więc po całym świecie pana, który jest głuchy, a jego głuchota z całą pewnością jest dziedziczna. Miał on zostać ojcem dziecka jednej z pań tej pary.

Węch również należy uznać za szkodliwy. Przecież psy, które mają wspaniały węch, rozumem tęgim nie dysponują. Jest to dowód na to, że węch szkodzi na rozwój mózgu.

Jakby pomyślał to i pozostałe zmysły należałoby wyeliminować. Powinien zostać tylko czysty mózg, którego działania nie rozpraszają żadne bodźce z zewnątrz. Zostawiam to jednak Wam Drodzy Czytelnicy, bo ja już jestem stary, robię się leniwy, lubię poleżeć w cieple, powspominać dawne dzieje i sprawy.

A dawniej było głupoty nie mniej niż obecnie. W XIX wieku, np. w niektórych regionach Polski, malowano białą farbą szyby w klasach lekcyjnych. Bodźce z zewnątrz nie powinny rozpraszać uczniów. Szkoda, że tylko tak zaradzano złu. Przecież mogli oślepiać uczniów. To byłoby bardziej skuteczne.

I tak przez tysiąclecia przewija się głupota. I tak do dzisiaj niewidomi mają szósty zmysł, uzdolnienia muzyczne, wszystko mają wspaniałe, wyjątkowe, niezwykłe, wszystko mogą - jeno do niczego się nie nadają.

Głupota nie zna granic terytorialnych, geograficznych, politycznych, klasowych, czasowych ani żadnych innych. Jest to prawda bezsporna.

 

"Pochodnia" i mit

 

W "Pochodni" nr 6 z 2011 r. przeczytałem artykuł "Oni naprawdę widzą duszą" Roberta Stadnickiego.

Już sam tytuł jest w stylu mitu, ale niech go tam. Chodzi o muzykę, na której nic a nic się nie znam. Może nie mam duszy i nie mam czym jej słuchać? Wszystko możliwe. Zajmę się więc tym, na czym się trochę znam.

 Żebyście wiedzieli o czym piszę, muszę dać dosyć obszerny cytat z wyżej wymienionego artykułu Roberta Stadnickiego. Czytamy:

 "To była rewelacyjna, doskonale zorganizowana i stuprocentowo pełnosprawna artystycznie impreza, pełna pięknych dźwięków, gorących oklasków, słońca i radości. O czym mowa? O I Festiwalu Widzących Duszą "Muzyka otwiera oczy" w Bydgoszczy. Z nagrodami wyjechali wszyscy wykonawcy, ale nie nagrody były tu najważniejsze. Impreza miała promować nie tylko muzykę - także nowe spojrzenie na twórczość niewidomych i na całe nasze środowisko.

Sobotnie popołudnie, 15 października 2011, Uniwersytet Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Do Auli Copernicanum schodzą się ludzie. Jedni trzymają białe laski w dłoniach, inni nie potrzebują takiego wsparcia. Na tych ostatnich już przy wejściu do renesansowego gmachu Uniwersytetu czeka niespodzianka.

Młode wolontariuszki z bydgoskiego liceum nr 7 proponują założenie tzw. gogli niewidomego. Potem podają ramię i prowadzą na salę, w której za chwilę rozpocznie się I Festiwal Widzących Duszą "Muzyka otwiera oczy". W taki sposób do Auli Copernicanum dotarła m.in. dyrektor SKOKU Stefczyka, Grażyna Sławik-Kamińska. Tuż po oficjalnym rozpoczęciu imprezy na scenie opisała swoje odczucia. - Jak założyłam te gogle, poczułam się kompletnie zagubiona. Zrozumiałam, że my, widzący, odbieramy świat w sposób o wiele bardziej ubogi. W zasadzie tylko wzrokiem. To chyba my jesteśmy w jakiś sposób niepełnosprawni. Jestem pełna podziwu dla osób niewidomych, które doskonale radzą sobie, chociaż nie widzą. To dla mnie bardzo ważne, całkiem nowe doświadczenie - mówiła".

No proszę, pan Demokryt byłby zachwycony. Niechaj chociaż na chwilę zaznają dobrodziejstwa bycia niewidomym. A może lepiej byłoby słuchaczy tych występów muzycznych oślepiać? Co Wy na to?

 Ale w zdumienie wprawiła mnie pani dyrektor. Jak ona tak szybko doszła do wniosków, których wielki filozof Demokryt dopracował się dopiero pod koniec życia? Naprawdę musi to być niezwykle inteligentna osoba. Nic więc dziwnego, że jest dyrektorem, a może dyrektorką.

Patrzcie tylko, przy tak wybitnej inteligencji, jaka skromność - "Zrozumiałam, że my, widzący, odbieramy świat w sposób o wiele bardziej ubogi. W zasadzie tylko wzrokiem. To chyba my jesteśmy w jakiś sposób niepełnosprawni". Oj prawda, jesteście, jesteście, a przynajmniej niektórzy z Was.

W zdumienie wprawiła mnie też redakcja "Pochodni", redaktor naczelny i insi redaktorzy, i całe kolegium redakcyjne. Nie podejrzewałem ich o taką erudycję, o taką wiedzę historyczną i rehabilitacyjną. A tu proszę, doskonale wiedzą o wyczynie Demokryta i o szkodliwości wzroku. Boć gdyby o tym nie wiedzieli, to jakoś by się odnieśli do wypowiedzi, która utrwala mity i powoduje, że niewidomi stają się zarozumiali. Dyć "Pochodnia" ma służyć rehabilitacji, a nie mitologii.

A może Szanownej Redakcji jest doskonale obojętne, czym wypełni swoje łamy? Jakiem stary, tak pojąć nie mogę. Rozumiem, że "Pochodnia" nie może pisać o wszystkim. Władze PZN-u czuwają nad tym, żeby nic złego o ich działaniu nie pisać. Nie rozumiem natomiast, dlaczego pisze coś, co jest jaskrawym brakiem zastanowienia, coś co jest szkodliwe z punktu widzenia rehabilitacji, a także z punktu widzenia postrzegania niewidomych przez społeczeństwo. Przecież samodzielności nie można budować na mitach. Rehabilitacja musi mieć solidne podstawy, a nie urojenia, bo po takiej wypowiedzi, rozpropagowanej przez tak zacne czasopismo, może ktoś przestać leczyć oczy, ba, może iść w ślady Demokryta. A coś mi się wydaje, że to chyba niewłaściwy kierunek.

 

Nie widzę, nie gryzę

 

 Jeszcze drobny cytat z artykułu pana Roberta Stadnickiego.

"Głównym hasłem Festiwalu było: "nie widzę - nie gryzę". Baner z takim napisem wisiał na scenie, organizatorzy chodzili w koszulkach z takim napisem. Dziś jeszcze można zamówić takie koszulki pod adresem: pznbydgoszcz@wp.pl.

- W taki skrótowy sposób zawarliśmy przesłanie, że tzw. "ludzie zdrowi" nie muszą się bać kontaktów z niewidomymi. My mamy problem ze wzrokiem, a kogoś tam boli kolano, czy ma inny problem ze zdrowiem. Każdy z nas jest w jakimś stopniu chory czy ułomny, ale czy wpływa to na jego człowieczeństwo? - pyta retorycznie Grzegorz Dudziński".

 A jasne, że nie wpływa, ale co do tego mają oczy? Przecież gryzie się zębami, a nie oczami i to niezależnie, czy są one sprawne, czy niesprawne. A może lepszym hasłem byłoby: Nie widzę, nie myślę. A może to hasło lepiej byłoby pisać na czołach, a nie na koszulkach?

Udziwniajmy świat. Udziwniajmy poglądy na temat niewidomych. Udziwniajmy wszystko, co jest i tak dziwne oraz to, co dziwne nie jest. Udziwniajmy, niewidomym to nie pomoże, zaszkodzić może, ale za to my będziemy mieli poczucie, że wymyśliliśmy coś niezwykłego. A że panuje właśnie moda na udziwnienia - ślepe krowy, wystawy w ciemnościach, "ślepcy" w ciemnościach, oczy na murze, brajlowskie tabliczki na jeden dzień - udziwniajmy, chociaż to już nie jest dziwne, tylko modne.

 Udziwniający Stary Kocur

 

 

 81. BIT zagrożeniem dla świata

(kwiecień 2006)

 

Oj, niedobry okazał się dla mnie tegoroczny marzec, niedobry. A to z powodu felietonów pisanych z całą powagą i zamieszczanych na łamach BIT-u. Pisałem już o sobakach, które mnie opadły. Ale co tam kundle... Ptasia grypa to dopiero coś.

To przecie nie przypadek, że akurat na koty padło. Nie na osły, świnie, barany czy małpy. Jeżeli nie te zwierzęta, to już z całą pewnością psy są bardziej godne tego zaszczytu. Ale nie, na koty i to w marcu...

Zacząłem głęboko sprawę tę rozważać. No i co się okazało? Nie wiecie? Przeto Wam rzecz tę wyłożę.

Otóż taki sobie BIT... Takie nic... W pieluchach jeszcze, roczku nie ukończył, a już interesują się nim masoni z całego świata, CIA, MOSAD i polskie służby specjalne. O co tu chodzi? Nakład niewielki, objętość wręcz śmieszna, a i treści niegodne szczególnej uwagi. I skąd to zainteresowanie?

Ech! Żeby to tylko zainteresowanie... Ale i szykan nie brakuje.

Każdy kto zbliży się do osób związanych z tym miesięcznikiem, kto weźmie go do ręki albo, co nie daj Boże, napisze coś do niego, ma się z pyszna. Służby robią swoje, a przecież znają się na tej robocie. A jeszcze współpraca wywiadów europejskich, amerykańskiego i izraelskiego... Nic nie da się ukryć.

Delikwent taki wzywany jest przed gniewne Oblicze albo i kolejno przed dwa gniewne Oblicza i otrzymuje odpowiednią reprymendę. Słyszy ostrzeżenie albo radę nie do zlekceważenia. Z daleka od BIT-u, bo...

Może ci moi zagraniczni bracia nie posłuchali ostrzeżeń i dobrych rad i dlatego skończyło się ptasią grypą.

Coś mi się o uszy obiło, że BIT-em interesuje się również Alkaida. Słyszałem, że mają zamachowców samobójców wysyłać na każdego, kto rąk nie wymyje w roztworze nadmanganianu potasu po dotknięciu BIT-u. Naprawdę jest czego się bać.

Toteż i ludziska boją się. Starają się wszelkimi sposobami zminimalizować niebezpieczeństwo. Jednym z takich sposobów jest wydawanie wasalom zakazu prenumerowania tego paskudztwa. Tak ponoć postąpili niektórzy książęta. Ale co tam książęta. Centralna Biblioteka PZN, która to powinna gromadzić wszystkie wydawnictwa środowiskowe, BIT-u nie prenumeruje. I ma rację. Toż nie może narażać na zamach bombowy tak wspaniałych zbiorów. Niewidomi by jej tego nie wybaczyli.

I dlaczego tak wielkie zainteresowanie tym miesięcznikiem? Czyżby gorszy on był od samej ptasiej grypy? Komu on tak doskwiera?

Jak by nie było, blady strach padł na wszystko, co żyje. Wszyscy bohaterowie ogony popodwijali i trzęsą się ze strachu. Nawet myśleć się boją, a co dopiero mówić lub pisać. No, bo i jest czego się bać.

Wybaczcie Drodzy Moi! Nie wiem, dlaczego to całe zamieszanie. Nie wiem, dlaczego ta trwoga. Może obawa przed zarażeniem ptasią grypą? Może lęk przed groźbami Alkaidy? Żebym był szczwanym lisem... Żeby mądrą sową... Ale ja jestem tylko kocurem i to starym. Nic wymyśleć nie potrafię. Nie wiem czego i dlaczego ciemne siły, e - nie ciemne, ale ociemniałe albo lepiej niewidome, tak boją się tego pisemka.

O Przyjaciele Moi! Jeżeli ktoś z Was wie, dlaczego tak jest - proszę mi powiedzieć. Może mnie to uspokoi i będę mógł spać bez koszmarów i wygrzewać się we wiosennym słońcu. Bo teraz nie mogę, bo się boję o własne bezpieczeństwo i o los Czytelników BIT-u.

 Stary Kocur

 

 

82. Świadomość celów warunkiem ich osiągania

 (maj 2006)

 

Redakcja BIT-u stawia sobie ambitne zadanie. Chce wpływać na podnoszenie świadomości niewidomych i słabowidzących tak, by mogli stawiać przed sobą cele ważne dla środowiska i dla nich oraz cele te osiągać.

Ambicją twórców zjednoczonego ruchu niewidomych w Polsce było powołanie ogólnopolskiego stowarzyszenia o charakterze samopomocowym i samoreprezentacyjnym. Cel ten został osiągnięty i organizacja ta dobrze służyła osobom z uszkodzonym wzrokiem przez dziesiątki lat.

Dobre funkcjonowanie naszych stowarzyszeń w zmieniających się warunkach jest jednak bardzo trudnym zadaniem i wymaga stałej troski o poziom świadomości niewidomych i słabowidzących.

Środowiskowa publicystyka, według mojej oceny, zagadnieniu temu poświęca zbyt mało uwagi. Mamy niewielu publicystów, którzy konsekwentnie podejmują tematy zmuszające do zastanowienia, do zwalczania postaw roszczeniowych, eliminowania stereotypów, schematyzmu myślenia, utrwalonych nawyków, które są przeszkodą na drodze do samodzielności.

Jest to zrozumiałe. W środowisku naszym jest niewielkie zainteresowanie prasą środowiskową, a tematami trudnymi - jeszcze mniejsze. Nie ma zbyt wielu artykułów problemowych, bo po co komu problemy. Nie lubią ich zwykli czytelnicy i jeszcze mniej lubią je środowiskowe elity. Nic więc dziwnego, że redakcje środowiskowych czasopism wolą unikać tematów, które mogą wywołać sprzeciw władz, oburzenie czytelników i same kłopoty. Lepiej pisać tak, żeby nikomu się nie narazić, nikogo nie urazić, nie stracić czytelników, uniknąć zbędnych trudności.

W ten sposób jednak nie można właściwie wpływać na to, co w środowisku się dzieje i na to, co dziać się powinno.

W tym miejscu rozchodzą się interesy redakcji, publicystów i czytelników z interesami środowiska. Mam tu na myśli subiektywne interesy wielu osób i obiektywne potrzeby środowiska.

Jednym z najważniejszych problemów środowiska, chociaż słabo uświadamianym, a przez niektórych odrzucanym z oburzeniem, jest totalne niedoinformowanie niewidomych i słabowidzących. Nie mówię tu o informacjach dotyczących, np. uprawnień osób niepełnosprawnych, organizacji turnusów rehabilitacyjnych, imprez kulturalnych, chociaż i z nimi nie jest dobrze. Myślę o takich informacjach, które umożliwiają wyrobienie sobie poglądu na różne środowiskowe sprawy, umożliwiają dokonywanie świadomych ocen i wyborów.

Tradycja pisania tylko o wielkim wkładzie pracy w osiągnięcie sukcesu osób pełniących funkcje z wyboru i obiektywnych trudnościach jest głęboko zakorzeniona w zbiorowej świadomości naszego środowiska. Za brak sukcesów zawsze odpowiadają okoliczności zewnętrzne, władze państwowe, niekiedy środowiskowe warchoły. Sukcesy rzeczywiste i propagandowe są zawsze dziełem władz, które są idealne, nieomylne, zawsze chcą dobrze i czynią zawsze dobrze. Tak jest oficjalnie w środowiskowej prasie i na ważnych zgromadzeniach środowiskowych elit. Na korytarzach, w kuluarach i w prywatnych rozmowach jest inaczej. Sielanka taka trwa zwykle do okresu przedzjazdowego.

Niestety, na krajowych zjazdach delegaci bardzo rzadko dokonują wyborów na podstawie znajomości kandydatów oraz ich programów i zamierzeń. Najczęściej wybierają kierując się plotkami i opiniami znanych im osób znaczących. W pierwszym przypadku wybory są coś warte. W drugim decydują, nie delegaci, lecz prezesi i dyrektorzy.

Za stan taki bezpośrednio nie odpowiadają delegaci na zjazdy. Oni bardzo mało wiedzą i są świadomi tego faktu. Przez czteroletnią kadencję nie mieli skąd czerpać informacji, jak sprawdzają się we władzach osoby przez nich wybrane. Prasa środowiskowa o takich detalach nie pisze.

Pośrednio natomiast delegaci są za taki stan rzeczy odpowiedzialni. Odpowiadają, bo godzą się na jego trwanie. A godzą się, bo jest to dla nich wygodne. Nic nie wiedzą, więc za nic nie odpowiadają. Ale przecież tak kierować sprawami tysięcy ludzi nie można.

Dlatego BIT usiłuje zburzyć tę tradycję. Wiadomo, jak się coś burzy, to nie można uniknąć kurzu, a niekiedy bolesnych uderzeń przez ostre odłamki. Ale inaczej się nie da. Tradycja jest bardzo silna, żywa, dobrze ugruntowana i zbyt wiele osób jest zainteresowanych, by wszystko pozostało bez zmian.

A czy w ogóle jest szansa na zmianę istniejących stereotypów, przyzwyczajeń i samozadowolenia z tego, że to inni są źli, a ja dobry?

Oczywiście, że jest, ale niewielka i nie od razu. To, co utrwalało się przez dziesiątki lat nie może być zmienione jednym wyjaśnieniem, jedną publikacją czy w wyniku jednej dyskusji. Wymaga lat pracy, argumentowania, wielokrotnego podejmowania tematu, naświetlania z różnych stron, wymaga wyjaśniania i tłumaczenia.

Rzecz jasna, takie postępowanie redakcji BIT-u budzi sprzeciwy, krytykę, wywołuje zarzuty odgrywania się, wylewania żali, działania na szkodę itd. Jeżeli jednak władze Fundacji "Trakt" lub redakcja naszego miesięcznika ulegną i zrezygnują z podjętej akcji, dotychczasowa sytuacja trwać będzie jeszcze długo, trwać będzie do czasu, aż znajdzie się inna siła, która podejmie z nią walkę. Niestety, siły takiej w środowisku naszym nie widać. Nie oznacza to, że się nie wyłoni, ale nic nie wskazuje, że nastąpi to szybko.

No proszę!

Potrafię pisać bez kpin, bez wielkiej przesady i rzeczywiście z całą powagą.

 Stary Kocur

 

 

83. Zadowolenie

(lipiec 2006)

 

Leżałem w czerwcowym słońcu na parapecie i marzyłem. Było mi ciepło i miło, więc z optymizmem patrzyłem w przyszłość.

No, bo i jak tu się nie cieszyć. Zmiany na lepsze są widoczne. Wzrasta poziom świadomości środowiskowych elit. Przed laty jeden z prześwietnych luminarzy mówił: "Niepełnosprawności mam dosyć na co dzień. Nie chcę czytać o niej w naszych czasopismach". I słusznie.

Prezydent Rzeczypospolitej gazety czyta codziennie. To samo premier, ministrowie, parlamentarzyści - czytają, a jakże. Ale ówczesny dostojnik nie musiał, bo przecie nic złego w "Pochodni" ani w "Biuletynie Informacyjnym" o sobie znaleźć nie mógł. A i nowego nic nie znalazł. Po co więc czytać? Nudne to to, a i tak wszystko wiedział.

Niektórzy wielcy, ale to naprawdę wielcy działacze, jeszcze po półtora roku od rozpoczęcia publikowania w "Biuletynie Informacyjnym" zbioru informacji ważnych dla niewidomych i słabowidzących, faktu tego nie zauważyli. I mieli rację. Po co im to? Przecie kierować Związkiem, okręgiem, a nawet kołem można i bez tego. Gdy jednak okazało się, że o publikacjach tych warto wiedzieć, jedna świetlana postać powiedziała do drugiej postaci świetlanej: "Dlaczego pracownicy nie powiedzieli nam o tych publikacjach?"

To oczywiste, że zawsze pracownicy są winni, jeżeli coś nie wychodzi. Działaczom natomiast zawsze należy się chwała za wszystkie sukcesy, chociażby nawet nie wiedzieli, że zostały one osiągnięte.

Prasą środowiskową interesowało się mniej niż 10% członków PZN-u, a teraz jest jeszcze gorzej.

Tak jest i czym tu się cieszyć? Ano tym, że się zmieniło. Co prawda, czytelnictwo nie wzrosło, ale zmienił się stosunek do prasy środowiskowej wielkich i największych działaczy, można rzec, środowiskowego establishmentu. Prasa, a głównie "BIT", nie jest im obojętny. Nie, nie chwalą go, nie cenią, nie lubią. Przeciwnie, wzbudza ich największe obrzydzenie, niemożebny wstręt i odrazę, wydają zakazy prenumerowania i sami nie prenumerują, ale czytają. I to jest ważne. I to mnie cieszy.

Zaczął ukazywać się taki wstrętny "BIT", podłe to i głupie. Nic, jeno w głowach ludziom mąci, dzieli, bruździ i szkodzi. Dlatego podelstwo to trzeba czytać. Przecie Stary Kocur nikomu nie przepuści. Przyczepi się nawet do niebotycznie wielkich działaczy. Jadem zionie i nienawiścią. Warto wiedzieć, co taki wymyśli. Trzeba więc czytać, chociaż oficjalnie jest to bardzo źle widziane.

Ale wreszcie w prasie środowiskowej czytelnik może znaleźć informacje, opinie i poglądy, niekoniecznie zgodne z interesem władz. Oj, nie lubią one tego, nie lubią. Tym się jednak martwić nie będę.

 Stary Kocur

 

 

84. Góra urodziła mysz

(styczeń 2007)

 

Nikt chyba nie wątpi, że mysz to mysz i nic lepszego pod słońcem nie znajdziesz. Ale czy jej rodzicielką musi być zaraz góra?

 

Na co? Po co?

 

W dniu 11 grudnia 2006 r. odbył się Nadzwyczajny Krajowy Zjazd Delegatów PZN. A no, odbył się, ale nie wiem, po co był zwołany. Zastanawiałem się, dumałem, kombinowałem, pytałem i nic. Moim zdaniem poprawki do statutu, które zaproponował Zarząd Główny mogły spokojnie poczekać do zjazdu zwyczajnego, który powinien odbyć się za 16 miesięcy. Po co więc wydawać pieniądze.

Taki pogląd wygłosił Stanisław Kotowski na spotkaniu delegatów Okręgu Mazowieckiego PZN. Dowiedział się wówczas od pani przewodniczącej Anny Woźniak-Szymańskiej, że obecny statut utrudnia pracę okręgom. Na uwagę, że rozmawiał o tym tu i ówdzie i dowiedział się, że problem taki nie istnieje, pani prezes powiedziała: "Ale nam wiadomo, że jest problem. Poza tym są zalecenia pokontrolne, żeby zmienić niektóre zapisy". Uparty Kotowski zapytał, kiedy była kontrola i dowiedział się, że gdzieś wiosną. Na co zauważył: "Jak to? Przecie już w marcu Zarząd Główny podjął decyzję o zwołaniu zjazdu". Odpowiedź była prosta i jasna: "Myśmy sami wiedzieli, że trzeba zmienić. Poza tym zmiany statutu są sprawą poważną i trzeba je ze spokojem przedyskutować. Sam pan pisał, że delegaci na zwyczajnych zjazdach zmiany statutu traktują pobieżnie. Wszyscy śpieszą się na pociągi i nie ma na to czasu. Na nadzwyczajnym zjeździe będzie czas, żeby spokojnie wszystko przedyskutować."

Myślałem więc, po co ten zjazd. Proponowane zmiany do pilnych nie należą. Myślałem, że może chodzi o zamiar wprowadzenia dziedzicznych funkcji w zarządach. A może o wprowadzenie monarchii? Ale gdzie tam... Takich propozycji nie znalazłem. Aż mnie głowa rozbolała. I chociaż nie jestem w ciemię bity, nic sensownego nie wymyśliłem.

 

Spokojne obrady

 

Zaczęło się od tego, że prezydium zjazdu nie mogło porozumieć się z delegatami, jak przyjmować poszczególne poprawki. Wyrozumiałem, że przewodnicząca zjazdu Anna Woźniak-Szymańska chce najpierw przegłosować propozycje Zarządu Głównego, a następnie zgłaszane przez delegatów. Delegaci natomiast krzyczeli, że nie można najpierw uchwalać zmian, a później dyskutować i rozpatrywać inne propozycje, dotyczące tego samego zagadnienia. Ale ponoć nie o to chodziło. Być może, że nie, ale o co? Nie wiem. Pewnikiem dlatego, że jestem stary i głowa już nie tak pracuje.

Następnie przy wsparciu pani mecenas Radomskiej lansowano, żeby poszczególne poprawki statutu były przyjmowane zwykłą większością, a dopiero całość zmian, większością kwalifikowaną. Delegaci zaś uważali, że każda zmiana wymaga 2/3 głosów. No i postawili na swoim.

Wprowadziło to krzynkę zamieszania i nerwowości. Ale co tam! Obrady trwały i skończyłyby się całkiem spokojnie - delegaci by się rozjechali, niczego nie uchwalając. Niestety, przewodnicząca zjazdu nie dała spokojnie radzić aż wszyscy delegaci opuszczą salę i naciskała, żeby przegłosować uchwałę o przyjęciu zmian statutu. Gdyby nie to, już przed piętnastą zabrakłoby kworum. A trzeba wiedzieć, że przegłosowano zaledwie część, tylko do szesnastego paragrafu, potem jeszcze jakieś dwa zagadnienia i to wszystko. Reszta została do zwyczajnego zjazdu. I taki to był spokój. I taki to był czas na spokojne przedyskutowanie i przegłosowanie tych, tak ważnych zagadnień.

 

 Niegodziwość delegata Stanisława Kotowskiego

 

I co? Myślicie, że ta zgaga zachowała się, jak należy? A to się dopiero mylicie.

Nie zgadniecie, z czym ten bankrut związkowy wyskoczył. Jest to tak zaskakujące, głupie i niepotrzebne, że nawet nie próbujcie. I tak nie zgadniecie. Otóż sukingnat ten wystąpił z taką oto propozycją:

"Wnioskuję o wprowadzenie do Statutu PZN poniższych postanowień:

 

 # 13. 1. Członkom zwyczajnym Związku przysługuje: /... /

W ust. 1 proponuję dodać "punkt 5 prawo do - pełnych informacji dotyczących życia organizacyjnego i działalności Związku oraz jego władz decyzyjnych".

 

W paragrafie 16 proponuję dodać ust. 9 w brzmieniu:

"9. 1) Obrady władz decyzyjnych Związku są jawne i mogą je obserwować przedstawiciele redakcji prasy środowiskowej, które wystąpią o akredytację.

2) W przypadku konieczności przeprowadzenia obrad niejawnych przewodniczący posiedzenia ogłasza obrady niejawne i podaje przyczyny podjętej decyzji".

Czy Wy wymyślilibyście coś podobnego? A ten stary osioł stanął, wziął mikrofon i powiedział mniej więcej tak: "Dyskutujemy tu i uchwalamy zapisy porządkowe, redakcyjne i inne, które nie mają większego znaczenia dla jakości pracy Związku. Proponuję takie postanowienia, które chociaż trochę wpłyną na jakość naszej pracy". No i zaproponował.

 

Co zjazd na taką perfidię i bezczelność?

 

Pierwsze zareagowały Madamy. Madame 2 zapytała, czy to o "Trakt" chodzi? Madame 1 ze zdziwieniem zapytała, czy ona kiedyś komuś informacji odmówiła. Następnie, nie pomnę, bom stary, ale chyba Madame 2 zauważyła, że to nie ma sensu, bo mogłoby dojść do tego, że w obradach uczestniczyłoby więcej obserwatorów niż obradujących.

A więc jak jest z tą informacją i szerzej - z wolnością słowa?

W kwietniowym numerze "Biuletynu Informacyjnego" z 2004 r. w rubryce "Od redakcji", tuż po ostatnim zwyczajnym zjeździe czytamy:

"W dniach od 29 do 31 marca trwały obrady XIV Krajowego Zjazdu Delegatów Polskiego Związku Niewidomych. Był to Zjazd pod niektórymi względami niezwykły. Przewodniczący ZG PZN został odwołany, a po raz pierwszy w historii Związku całe Prezydium ZG nie otrzymało absolutorium. Po raz pierwszy też liczba członków Związku zmniejszyła się o ponad 4 tysiące. Podjęta została próba, na szczęście nieudana, rozdrobnienia majątku Związku i podcięcia ekonomicznych korzeni prowadzenia centralnej działalności oraz istnienia Związku. Do władz Związku wybrano wiele osób bez doświadczenia w działalności w skali kraju. Po raz pierwszy w historii Związku, do pełnienia funkcji przewodniczącego Zarządu Głównego została wybrana kobieta. Oczywiście, ten ostatni fakt nie powinien budzić żadnych zastrzeżeń." I to wszystko. I to wywołało wielką awanturę.

Madamy wzięły w obroty redaktora tego piśmidła. I miały rację. Jak u diabła mógł napisać, że bez doświadczenia... A ja Stary Kocur od razu wiedziałem, że los "Biuletynu Informacyjnego" jest przesądzony. Wiem, że jest pełna swoboda wypowiedzi, informacji i opinii, ale żeby coś takiego?

A jak z tym tłokiem na sali obrad?

Pomyślałem, że tej prasy środowiskowej nie ma znowu tak dużo. Chyba więc nie o to chodzi. Nie licząc prasy wydawanej przez PZN jest tylko: "BIT" wydawany przez Fundację "Trakt", "Nietakty" wydawane przez Klub Inteligencji Niewidomej we Wrocławiu, "Magazyn Muzyczny" wydawany przez Towarzystwo Muzyczne im. Edwina Kowalika i "Centrum Promocji i Kariery Zawodowej Osób z Dysfunkcją Wzroku", wydawane przez Zakład w Laskach. I to chyba wszystko. Pomyślałem - z Wrocławia przyjeżdżać nie będą, bo nie mają pieniędzy, z Lasek też nie, bo interesują ich tylko zagadnienia rehabilitacji zawodowej, co więc pozostaje? A no, tylko "BIT" i "Magazyn Muzyczny". No i olśnienie. To musi chodzić o ten drugi.

Bo pomyślcie tylko, na takiej imprezie integracyjnej, zwanej plenarnym posiedzeniem Zarządu Głównego, jakiś wielki działacz zacznie fałszować "Góralu, czy ci nie żal", a ci z "Magazynu Muzycznego" roztrąbią to na cały kraj. Przecie znają się na śpiewie, przecie to "Magazyn Muzyczny". No i sprawę sobie wyjaśniłem.

Doskonale rozumieli to również delegaci. Wniosek tego gamonia Kotowskiego poparło tylko 17 delegatów, w tym on sam, siedemnastu wstrzymało się od głosu i 44 było przeciwnych. Ale zyskał poparcie... I dobrze mu tak... Dobrze, że zdecydowana większość delegatów zachowała zdrowy rozsądek i źle, że aż tylu znalazło się nierozsądnych.

 

Po co niewidomym informacja?

 

Obrady Sejmu może obserwować każdy w radiu i w telewizji. Mogą też obserwować je dziennikarze, fotoreporterzy mogą robić zdjęcia. Wszyscy mogą dowiedzieć się, kto jak głosował, nawet przed kilkoma laty.

Ostatnio łowiłem trochę myszki w Ratuszu dzielnicy Białołęka. Tam też mieszkańcy mogą przychodzić na posiedzenia Rady Dzielnicy i jej komisji, mieszkańcy, a nie tylko dziennikarze.

No i jest to wielka głupota. Ale widzący niechaj robią co chcą. Niewidomi mają więcej rozumu i nie chcą wiedzieć.

 

Czy warto jest wiedzieć?

 

Nie warto. Ja Stary Kocur Wam to mówię. I niewidomi to wiedzą. I niewidomi nie chcą wiedzieć. Jeden z uczestników listy dyskusyjnej napisał, że nie chce wiedzieć, kto jak głosuje na posiedzeniach Zarządu Głównego i jego Prezydium. Uważał, że ta niechęć jest cnotą. Bez wątpienia, miał rację.

Mądrość ludowa mówi: "Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz". A kto u licha nie chce dobrze spać? O szkodliwości wiedzenia świadczy taki oto przykład. Wieczorem na ulicy zaczepiło faceta dwóch oprychów i powiadają: "Ja mówię, że to słońce świeci, a mój kumpel twierdzi, że to księżyc. Pan nam pomoże spór ten rozstrzygnąć". Zaczepiony przechodzień odpowiedział: "Panowie! Ja nietutejszy. Nie wiem." No i chłopaki zbaranieli i dali mu odejść spokojnie. A gdyby wiedział? Albo jeden, albo drugi miałby powód do pretensji i do mordobicia.

Wiedza to też odpowiedzialność. Najlepiej jest nie wiedzieć. Gdyby członkowie Zarządu Głównego PZN sprzed 1998 r. przyznali się do tego, że wiedzieli, jakie głupstwa robi wielki wódz i jego przyboczni, czyli Prezydium ZG, musieliby ponieść konsekwencje, nie mogliby dotąd chodzić w chwale, nie mogliby uczestniczyć w grudniowym zjeździe i odrzucić z obrzydzeniem durnej propozycji Kotowskiego, żeby dziennikarzy wpuszczać na obrady. A tak...

Przecie, u wszystkich diabłów, i ten stary dureń też o tym wie. O podobnych sprawach pisał na łamach "Pochodni", zlikwidowanego, na szczęście, "Biuletynu Informacyjnego" i powstałego, diabli wiedzą po co "BIT-u". Wiedział, że niewidomi nie chcą wiedzieć, nie chcą też słabowidzący, nie mówiąc już o działaczach. Tych ostatnich to aż odrzuca od każdego, kto im głośno chce powiedzieć, że coś nie jest w porządku. Co innego po cichu. Wówczas bowiem można wiedzieć i nie wiedzieć jednocześnie.

 

Z podziwu wyjść nie mogę

 

Zrozumieć i uwierzyć nie mogę, jak ktoś mógł niewidomym proponować coś takiego. Zrozumieć nie mogę, jak można chcieć uszczęśliwiać ich na siłę. Przecie oni najlepiej wiedzą, co im trzeba i wiedzą, że informacji im nie trzeba. Ba, gorzej - wszyscy to wiedzą, łącznie ze Stanisławem Kotowskim. Dlaczego więc wystąpił z takim wnioskiem?

Wytłumaczenie jest tylko jedno - ze szczętem zgłupiał na starość. Na szczęście delegaci nie pogłupieli i wiedzieli, co zrobić.

 

Dziennikarze i prasa

 

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Przecie całe zło na świecie powodują dziennikarze. Gdyby nie dziennikarze, nie byłoby tylu afer. Gdyby nie "Wyborcza", nie mielibyśmy właśnie seksafery i nikt nie gnębiłby wybitnych polityków. Pomyślmy tylko, jak wszystkim żyłoby się dobrze. Aferzyści nie mieliby się czego bać, obywatele nie mieliby się czym denerwować i wszyscy byliby szczęśliwi. A przez tych pismaków - same kłopoty. No i te kłopoty Kotowski chciał przenieść do środowiska niewidomych i słabowidzących. Ale głupi...

 

Madamom rączki całuję, delegatów serdecznie pozdrawiam.

 Stary Kocur

 

 

85. Lustracja w "Pochodni"

(maj 2007)

 

Oj, kotłuje się w kraju naszym, kotłuje. A to lustracja, to znowu dekomunizacja, albo też deubekizacja, defraudacja, denuncjacja, deprawacja, demonstracja, degeneracja, dreptacja, frustracja - czysta desperacja... Ci chcą się lustrować, a tamci tylko patrzeć w lustro. Pfu! Na psa urok! I do czego to wszystko zmierza psia wiara?

Ale kraj to rzecz wielka. To nie na koci rozum, a już na rozum Starego Kocura to na pewno nie. Ale co tam? Na razie kotów nie chcą lustrować i pies ich drapał. Nie będę się byle czym przejmować.

Co innego niewidomi... Ci, psia wełna, zawsze są mi bliscy. Pomyślałem więc: "Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna". No i dobrze. Myślałem sobie - ani kotów, ani niewidomych nikt lustrować nie będzie. Oj! I tęgo się pomyliłem.

Na liście dyskusyjnej PZN-u wyczytałem tytuły: "Lustracja w Pochodni". Myślę, a to jakiś psi syn namieszał! To przecie nie może być prawda. Czytałem dalej i już mi się zdawało, że miałem rację. Dyskusja zaczęła zbaczać na manowce, aż całkowicie zboczyła.

No i bomba! W "Pochodni" wyczytałem, że jest coś na rzeczy. Nie ma dymu bez ognia.

Proszę sobie wyobrazić, jakie te władze PZN-u są sprawne. Ustawa lustracyjna weszła w życie 15 marca 2005 r., a już w dniach 26 i 27 lutego 2005 r. Prezydium ZG PZN rozpoczęło lustrację i to właśnie w "Pochodni". Ej! Ci niewidomi... Wydawałoby się, że nie jest im łatwo, a tu proszę... Jedni zerwali się do działania przed terminem, a drudzy coś wywąchali i wszczęli dyskusję na ten temat. Nie jest łatwo za nimi nadążyć.

I co się okazało? Psiakość! Otóż władze PZN-u doszły do wniosku, że w Kolegium redakcyjnym tego organu gniazdka uwiło sobie kilkoro agentów. A to jakiś Władysław Gołąb, co to tyle wie, że aż strach. Tyle pamięta. Może porównywać i czasami przypomnieć, że historia ruchu niewidomych w Polsce oraz historia PZN-u rozpoczęły się dziesiątki lat przed koronacją Anny Pezeteńskiej Pierwszej. Wyobrażacie sobie coś takiego? Toż to pomysł pod psem. To wszystko nieprawda. Tylko teraz się liczy. Tylko teraz dzieje się dobrze, ba, nie tylko dobrze, lecz bardzo dobrze, albo lepiej po pezeteńsku. Teraz właśnie zaczęła się historia ruchu niewidomych w Polsce. I to jest szczera prawda. Wszystko inne nie liczy się.

Druga zlustrowana agentka to Elżbieta Oleksiak. Również zbyt dużo wie, zbyt dużo widziała i co najgorsze, myśleć potrafi. I po co taka w Kolegium redakcyjnym "Pochodni"?

Trzecia niegodna osoba to Anna Rozborska. Patrzcie, jaka perfidna. Wyczuła pismo nosem i sama zrezygnowała już w październiku ubiegłego roku.

W ten sposób z Kolegium odeszły dwie osoby całkowicie niewidome i nadzwyczajny członek PZN-u. I dobrze! Niechaj się nie męczą! Wiadomo, niewidomych trzeba oszczędzać, zwalniać ich z wszelkich obowiązków, nie powoływać do władz, nie zatrudniać.

Wychodząc z tego słusznego założenia, Prezydium ZG PZN, w skład Kolegium powołało: Joannę Rose Dzieduszycką, Piotra Stanisława Króla i Jacka Frentzela, czyli dwie osoby widzące i jedną słabowidzącą. No i mamy silne Kolegium w składzie: jedna osoba niewidoma, jedna słabowidząca i trzy widzące. Dodać należy wątpliwość, czy te osoby widzące coś wiedzą o niewidomych, o ich doświadczeniach, o osiągnięciach i trudnościach. Myślę, że nie znają doświadczeń ruchu niewidomych, jego osiągnięć i błędów.

Gwarantuje to pierwszorzędną pracę tego organu prasowego. A wcześniej były trzy osoby niewidome i dwie widzące, z czego przynajmniej trzy osoby dobrze zorientowane w problematyce. Teraz z pewnością nikt nie podskoczy, a "Pochodnia" będzie jeszcze lepsza, tj. będzie więcej, ładniej, dobitniej wychwalała panią przewodniczącą i panią sekretarz generalną oraz całe to prześwietne gremium decyzyjne. Wydawało mi się, że już bardziej wychwalać nie można, że "Pochodnia" robi co może, żeby Władczynie zadowolić, ale jak zwykle, nie miałem racji. Teraz będzie o wiele lepiej pod tym względem. I psi pysk trzeba mieć, żeby mówić inaczej.

Mimo to, warto zastanowić się, na czyją korzyść agenci ci działali. Władysław Gołąb działał pewnie na rzecz puszczańskiego mocarstwa albo ZOŻ-u. Elżbieta Oleksiak zawsze mówi "dzień dobry" tym odszczepieńcom z Fundacji "Trakt" no i mnie, Staremu Kocurowi. Jest to aż nadto wystarczający powód, żeby ją psami poszczuć. Ale Anna Rozborska...? Tu już na żaden pomysł wpaść nie mogłem, ale przyszło olśnienie. Przecież ona zna angielski. I kto, psia jego w te i nazad, może wiedzieć, co i do kogo mówi w tym języku? Lepiej niech będzie z daleka od "och i ach jak teraz dobrze".

Dodać należy, że ta osoba niewidoma, która uchowała się w kolegium "Pochodni" w pełni popiera politykę władz Związku, polegającą na tym, że od niewidomych nic wymagać nie należy. Sama od siebie niczego nie wymaga pod względem redakcyjnym. W Kolegium jest, bo jest, ale chyba nie napisała ani jednego artykułu, a przynajmniej ja nie miałem okazji nic jej autorstwa przeczytać. Taka z pewnością bruździć nie będzie.

Czy jednak lustracja w "Pochodni" na tym się skończy?

Obawiam się, że nie. Wiem, że liberałom pezeteńskim by to wystarczyło. Umiarkowani jednak uważają, że należy zlustrować także wszystkich współpracowników "Pochodni", korespondentów, autorów artykułów i osoby piszące listy do redakcji.

Radykałowie mają na ten temat radykalne zdanie: trzeba lustrować wszystkich czytelników "Pochodni". Czy to wiadomo, co taki, psia jego kość, potrafi wyczytać między wierszami. Lepiej się pozbyć podejrzanych elementów. Ale to nie wystarczy. Zło należy wyrywać z korzeniami. Zlustrować więc trzeba nie tylko czytelników, ale także ich rodziny, przyjaciół i znajomych. A nuż ktoś z nich "BIT" czyta. A może przekazał na Fundację "Trakt" 1 procent swego podatku? Lepiej profilaktycznie wszystko zlustrować, prześwietlić, wyczyścić, odnowić, uzdrowić. I wtedy żadna mądrala nie wyczyta nic, nawet między punktami brajla, nie tylko między wierszami. I tak ma być! I inaczej być nie może!

Z nadzieją, że jednak kotów lustrować nie będą

Stary Kocur

 

 

86. Zamęt

(wrzesień 2007)

 

Co dzieje się w naszym środowisku? Do czego zmierzamy? Czy oprócz władz Związku, a w szczególności Władczyń, są jeszcze wartościowi, odpowiedzialni, porządni ludzie? Takie pytania nasuwają się po lekturze sierpniowej "Pochodni" z 2007 r.

 

Wątpliwości

 

W numerze 5(24)/07 "BIT-u", w felietonie "Lustracja w Pochodni" pisałem, że w miesięczniku tym nie ma miejsca na jakąkolwiek krytykę, że stosowana jest cenzura, a skład kolegium tak dobierany, żeby realizował politykę informacyjną władz Związku i pilnował prawomyślności publikacji. Oczywiście, używałem wówczas innych słów i sformułowań, ale o to mniej więcej chodziło. I przekonany byłem, że mam rację. Moje dobre samopoczucie jednak nie trwało długo, a popsuł je redaktor Józef Szczurek.

Otóż pan ten, w lipcowym numerze "Pochodni" z 2007 r., opublikował artykuł: "Póki nie jest za późno" i skrytykował w nim pomysły tworzenia wirtualnych usług dla niewidomych w telefonii komórkowej.

Jak to? Pomyślałem - władze Związku popierają ten wspaniały pomysł zarządu spółki ZNiW i traktują go jako swoje dziecię, a tu taka krytyka! Józef Szczurek artykuł swój podsumował słowami: "Muszę tu wyznać, że słowa dziecko, dzieci, zawsze sprawiają, że na ich dźwięk serce mi mięknie, ale w tym wypadku wolałbym, żeby to dziecko, w postaci wirtualnego operatora Polskiego Związku Niewidomych, się nie urodziło, gdyż marnie widzę jego losy i perspektywy i nie wróżę mu ciepłych i serdecznych uczuć".

Nieskromnie przypomnę, że w numerze 7(26)/07 "BiT-u", w felietonie "Charytatywny inwestor", również krytykowałem ten pomysł. Ale przecie, co innego jakiś tam "BIT", a co innego organ Związku, kaganek oświaty niewidomych i słabowidzących. Oj, nie jest to kaganek, jeno pochodnia pełna wiedzy wszelakiej i to jedynie prawdziwej. Przyznać musicie, że można zwątpić w swoją zdolność oceny faktów i wyciągania wniosków.

Humor poprawił mi się, gdy siedziałem pod stołem, w pałacyku przy ulicy Dankowickiej, w czasie rozmowy Stanisława Kotowskiego z przewodniczącym i sekretarzem Głównej Komisji Rewizyjnej PZN. Usłyszałem tam m.in.:

Ryszard Dziewa mówił: "Jak pisze Józef Szczurek w "Pochodni", oby te dzieci nie narodziły się, bo mieliśmy podobnych pomysłów dosyć w przeszłości - chodzi o pomysł wirtualnych usług dla niewidomych".

A więc nie tylko ja i redaktor Szczurek krytykują te pomysły.

No dobrze, ale co z tą cenzurą? Przecie krytyka ukazała się w "Pochodni"?

I tu też moje wątpliwości zostały zachwiane. Wyobraźcie sobie, że usłyszałem takie oto słowa, wypowiedziane przez Ryszarda Dziewę: "Zapytałem więc panią prezes i panią dyrektor, czy w "Pochodni" obowiązuje cenzura. Po dłuższej chwili milczenia, odpowiedziała pani dyrektor Małgorzata Pacholec: "Nie, ale dbamy o wizerunek Związku". No tak, partyjna cenzura też dbała o wizerunek PRL-u. Wygląda tak, jakbyśmy wracali do tamtego okresu".

Pomyślałem więc, a jednak miałem rację, że w "Pochodni" jest cenzura, a publikacja Szczurka była jednorazową anomalią, wypadkiem przy pracy, niedopatrzeniem.

 

Załamanie

 

Niedługo trwało moje zadowolenie z siebie i to znowu za przyczyną redaktora Józefa Szczurka. Otóż ten niegodziwiec, ponownie skrytykował władze na łamach sierpniowego numeru "Pochodni" z 2007 r, w artykule pt.: "Zaufać ludziom niewidomym". Tym razem nie podobały mu się poglądy władz, na temat możliwości zatrudnienia niewidomych.

No, pomyślałem - nie miałeś racji Stary Kocurze. Coś ci się we łbie poprzewracało. To już nie jedna jaskółka, nie pomyłka. W "Pochodni" jest miejsce na krytykę. Cóż? Nie miałem racji. Jest to przykre, ale przecież sprawa wolności słowa, swobody głoszenia środowiskowych poglądów, możliwości krytycznej oceny poczynań związkowych władz, to wartości wielkie, ważne, niezbędne do prawidłowego funkcjonowania każdego organizmu społecznego, więc PZN-u również. Przebolałem swoją głupotę i zacząłem cieszyć się, że racji nie miałem, że cenzury nie ma.

 

Kompletny zamęt

 

Ale znowu krótko trwała moja radość. Tym razem za sprawą Małgorzaty Pacholec. "Pochodnię" czytam w całości. Gdybym poprzestał na artykule Józefa Szczurka, cieszyłbym się do dzisiaj i jeszcze dłużej. Ale nie poprzestałem i doczytałem się.

Małgorzata Pacholec zamieściła polemiczny tekst pt.: "Kto nie lubi kierownictwa Związku?".

Już sam tytuł jest wielce merytoryczny. Sugeruje, że nie o możliwości zatrudnienia niewidomych tu chodzi, ani o funkcjonowanie związkowych spółek, lecz o brak miłości do władz Związku. A kierownictwa Związku nie lubią: Ryszard Dziewa, Józef Szczurek i Grażyna Wojtkiewicz.

Na początku tekstu Małgorzaty Pacholec czytamy: "W czerwcowej Pochodni ukazała się relacja pani Wiesławy Kowalskiej z obrad prezydium, która została opacznie zrozumiana i wywołała gorącą dyskusję w internecie i na łamach naszego czasopisma. Zarzucono kierownictwu Związku, że jesteśmy przeciwni pracy niewidomych kolegów na stanowiskach kierowniczych w naszych spółkach związkowych oraz, że naszym zdaniem niewidomi nadają się jedynie do pracy w Zakładach Aktywizacji Zawodowej lub zakładach pracy chronionej. Otóż zapewniam wszystkich Czytelników, że na żadnym zebraniu prezydium nic podobnego nie zostało powiedziane ani nikt z członków kierownictwa nie myśli w ten sposób".

I jest to merytoryczna wypowiedź. Złe zrozumienie zawsze może się pojawić. W prasie może nastąpić też przekłamanie, przeinaczenie, wypaczenie czyichś myśli i poglądów. Wówczas konieczne jest sprostowanie i przedstawienie myśli tych takimi, jakie one są.

Tak samo, fragmenty artykułu dotyczące troski o działalność spółek, o podejmowanych działaniach itp. mają charakter informacji. Można zgadzać się lub nie z przedstawionymi informacjami, ale jest to prawidłowe postępowanie.

Byłoby więc wszystko w porządku, gdyby na tym poprzestała. Tak się jednak nie stało. Autorka postanowiła przy tej okazji wykazać swoją wyższość moralną i intelektualną nad tymi, którzy mają inne zdanie, inne poglądy, inaczej rozumieją zjawiska zachodzące w środowisku. Zdrowo więc oberwali: Ryszard Dziewa, redaktor Grażyna Wojtkiewicz, redaktor Józef Szczurek i jakieś ciemne siły, które za nim stoją.

 

Kolegium głosuje, Władczynie decydują, Wojtkiewicz odpowiada

 

Dyrektor Pacholec pisze: " Zastanawiam się tylko, dlaczego obecna na zebraniach prezydialnych i plenarnych pani redaktor naczelna Pochodni, znająca nasze poglądy na wszystkie poruszane tematy, nie zwróciła nam uwagi na niefortunne sformułowanie w artykule pani W. Kowalskiej, wypaczające istotę poruszanych wtedy spraw".

No tak: "Kowal zawinił, a Cygana powiesili".,

 pani Grażynie Wojtkiewicz odebrano redagowanie rubryki "Z obrad Prezydium", bo nie umiała trafiać w jedyną prawdę. Redaguje ją Wiesława Kowalska, która jest obecna na wszystkich posiedzeniach jako kierownik Działu Organizacyjno-Samorządowego. Pani Kowalska protokółuje te posiedzenia i ma dostęp do wszystkich dokumentów. O ile wiem, każdorazowo przedstawia Władczyniom do aprobaty, przygotowaną relację z obrad.

Można więc przypuszczać, że dobrze oddała treść dyskusji i zaprezentowane poglądy. I chyba to uznała również pani Pacholec, bo nie zgłosiła do niej pretensji. Bąknęła coś tylko o, znanym nam skądinąd, skrócie myślowym. Zarzut pod adresem pani Wojtkiewicz natomiast polegał nie na tym, że nie przedstawiła swoich uwag autorce relacji, która powinna tekst poprawić. Zarzuciła jej, że "nie zwróciła uwagi "nam", czyli pani przewodniczącej Annie Woźniak-Szymańskiej i pani sekretarz generalnej Małgorzacie Pacholec. Potwierdza to domniemanie, że to one są odpowiedzialne za takie stanowisko Prezydium.

Ale nie tylko Grażyna Wojtkiewicz jest winna, chociaż to ona z pracy zrezygnowała.

(Warto wyjaśnić, że felieton został napisany wcześniej, niż redaktor "Pochodni" został przepędzony z posiedzeń Prezydium i Plenum ZG PZN - przypis autora.)

 

A to kawał gada!

 

Ot, taki sobie redaktor Józef Szczurek. Wydawałoby się, że porządny człowiek, ba, nawet autorytet moralny środowiska, przez 36 lat redaktor naczelny "Pochodni", a tu co? Na pozór człowiek zasłużony, odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, laureat Nagrody Imienia kpt. Jana Silhana, znany publicysta. Przecie do dzisiaj, jest jednym z nielicznych, który potrafi pisać do "Pochodni" artykuły problemowe. Tak by się wydawało. A jak jest? Ano jest z niego gad nielada, facet, który daje się manipulować, szkodzi Związkowi, bruździ i mąci.

Wyobraźcie sobie jeno, jak niedokładnie autor ten pisze. Z tekstu Wiesławy Kowalskiej wynika jasno i bezspornie, że niewidomi nie nadają się do pracy na stanowiskach kierowniczych i na wszystkich innych też nie. Ich zatrudnianie w naszych spółkach nie da się pogodzić z osiąganiem zysków. Powinni pracować w zakładach aktywizacji zawodowej, zakładach pracy chronionej i w innych, których działanie nie jest nastawione na osiąganie zysku, są dofinansowywane z funduszy publicznych. Tak mniej więcej stoi napisane w czerwcowej "Pochodni". A Szczurek co? A Szczurek pisze tylko o stanowiskach kierowniczych. No i powiedzcie, że nie wypaczył poglądów Prezydium na ten temat.

Słusznie więc dostał, że aż mu w pięty poszło.

W Roku Seniora, ogłoszonym przez władze Związku, redaktor Józef Szczurek doczekał się ocen, na które w pełni zasłużył. Przytaczam je z artykułu Małgorzaty Pacholec:

- "... ewidentnie próbuje zdyskredytować działania kierownictwa Związku",

- "Czy to zegar związkowych krytykantów już zaczął odmierzać czas do krajowego zjazdu?",

- "... dużym nadużyciem w jego artykule jest przytaczanie dawnej wypowiedzi na temat skuteczności zarządzania bardzo cenionego przez nas pana Zbigniewa Czerskiego, a odnoszącej się do całkiem innej rzeczywistości".

A więc Szczurek dopuszcza się krytykanctwa, nadużywania, tyka mu przedzjazdowy zegar. No proszę, kto by pomyślał...

 

Spółkowy szkodnik

 

Oberwało się też Ryszardowi Dziewie. Jakby pominąć łagodzące uzupełnienia, odnoszące się do praw rynku, to sprawcą kłopotów związkowych spółek jest Ryszard Dziewa. Poczytajmy, co pisze Małgorzata Pacholec: "Otóż w tym krótkim tekście zostały jedynie zasygnalizowane trudności, jakie przeżywają nasze dwie spółki - Print 6 i ZNiW, skądinąd będące zakładami pracy chronionej. Problemy te dotyczą fatalnej kondycji finansowej, wynikającej z braku zamówień na ich produkcję. Przez wiele lat te dwie spółki osiągały zyski głównie dzięki wydawaniu podręczników szkolnych na zamówienie Ministerstwa Edukacji Narodowej. Były to dobre kontrakty, pozwalające na wypracowywanie rocznego zysku. W ubiegłym roku sytuacja zmieniła się diametralnie. Przetarg na produkcję podręczników w jego najlepszej części wygrała prywatna firma wydawnicza, należąca do naszego kolegi, byłego prezesa spółki Print 6, pana Ryszarda Dziewy. Można powiedzieć: cóż, takie są prawa rynku - wygrywa lepszy. Niestety, żadna z naszych spółek nie była przygotowana na taką porażkę. Nie miała kapitału rezerwowego, ani planu awaryjnego, ani innych poważnych, poza MEN, klientów".

Mamy więc winnego. Ale mamy też coś więcej. Jest to jakby zwrócenie uwagi na fakt, że spółki dobrze funkcjonowały wówczas, gdy były monopolistami. No, gdyby pani Pacholec pomyślała, nie pisałaby o takich zyskach. A Dziewa jest szkodnikiem i co do tego nie może być nijakich wątpliwości.

 

Wezwania

 

Przytaczam końcówkę artykułu Małgorzaty Pacholec: "Wiem, że w naszym Związku jest wiele mądrych osób, które mimo braku wzroku mogą przysłużyć się naszej organizacji. Ciągle liczymy, że przyjdą do nas. Współczesność unijna stawia przed nami ostre wymagania, ale daje też nowe możliwości. Grzechem by było zmarnować tę szansę. Dlatego apeluję do wszystkich - nie odbierajmy sobie energii do działania krytykanctwem i małostkowością. Nie dajmy się manipulować populistycznymi hasłami, za którymi nie idą czyny i konkrety. Nie osłabiajmy naszej organizacji wewnętrznym rozrabiactwem, którego podłożem często jest zawiść. Pamiętajmy, że do Polskiego Związku Niewidomych przychodzą i przychodzić będą ludzie po pomoc w nieszczęściu. Dla nich właśnie powinniśmy dbać o jakość i zakres naszej oferty. Całe prezydium jest zgodne co do kwestii, że wysoką jakość pracy mogą zapewnić nowocześnie myślący i dobrze wykształceni ludzie utożsamiający się z misją naszego Związku, a brak wzroku jest tylko pewną trudnością w realizacji ambitnych zadań, a nie barierą".

Jakby pominąć odniesienia do braku wzroku i podobne, jakby zamienić PZN na PRL i dokonać drobnych poprawek, artykuł mógłby podpisać Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz albo Edward Gierek.

A swoją drogą, ciekawe przed jakimi to populistycznymi, zawistnymi manipulantami ostrzega Małgorzata Pacholec? Może okażę się zarozumialcem, ale myślę, że to chyba i o mnie chodziło autorce tego majstersztyku polemiczno-publicystycznego.

 W nadziei, że tak właśnie jest

 

 

87. Z ambony i z katedry

(sierpień 2008)

 

Przewodniczący PIS-u Jarosław Kaczyński w dniu 9 stycznia 2008 r. powiedział, że nie ma demokracji bez pluralizmu w prasie. Jest to ważna wypowiedź chociażby z tego powodu, że autorowi tych słów przypisywane są ciągotki autorytarne, a nawet dyktatorskie.

A jednak... Może i nie przestrzega on zasady, którą głosi, ale wie, że tak być powinno.

(Felieton został opublikowany w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" z sierpnia 2008 r. - przypis autora.)

"Nie ma większej wartości w demokratycznym państwie jak wolne media" powiedział Marek Sawicki - I program Polskiego Radia, Sygnały dnia, 3 listopada 2007 r.

No tak, ale chyba nie wystarczy, żeby prasa była wolna. Musi jeszcze być czytana.

Ksiądz proboszcz staje przed mikrofonem i narzeka, że mało ludzi przychodzi do kościoła, że wolą robić zakupy w supersamach, wyjeżdżać na łono natury, zajmować się wszystkim innym, a nie myślą o sprawach najważniejszych. I ma rację. Tyle, że słuchają go ci parafianie, którzy do kościoła przyszli, a nie ci, którzy powinni.

Nauczyciel w szkole, profesor na uczelni grzmi, że uczniowie, że studenci nie przychodzą na lekcje, na wykłady, na zajęcia, że wagarują. No i słuchają tego ci uczniowie, ci studenci, którzy są obecni, czyli nie wagarują.

Przewodnik wycieczki użala się przy autokarze, że nie może zebrać maruderów. No i słuchają go, nie maruderzy, jeno osoby zdyscyplinowane.

Stary Kocur wyciągnął się na tapczanie, położył klawiaturę na brzuchu i zabiera się do pisania. A o czymże to zamierza pisać? Ano o tym, że niewidomi, że słabowidzący nie czytają prasy środowiskowej, że liczba prenumeratorów jest niewielka i, jak się wydaje, zamiast wzrastać, maleje. I tak właśnie jest. Czytacie "BIT"? To poczytajcie o tym, że nie czytacie. Co to, Stary Kocur gorszy? Czy to on nie może psioczyć na tych, którzy nie czytają do tych, którzy czytają?

Prawa noga, tfu! Na psa urok! - prawa ręka nie noga wielkiego wodza twierdziła, że nie czyta środowiskowej prasy, bo ma niepełnosprawności dosyć na co dzień i nie musi jej w prasie szukać.

Ministrowie i premierzy czytają prasę codzienną, a ta ręka nie musiała. Ministrowie i premierzy nie mają polityki dosyć na co dzień i muszą jej szukać w prasie, a ona nie musiała, znaczy się ta prawa ręka. I miała rację. Przecie nic w tej prasie złego o sobie ani o swoim pryncypale znaleźć nie mogła. Nie musiała się więc obawiać i czytać. A że była mądra jak wszyscy diabli, to i o niewidomych wszystko wiedziała. Tak czy siak, czytać nie musiała i nie czytała, ani też nadal nie czyta, chociaż już dawno prawą ręką przestała być. Czy ona jedna tak uważa i tak postępuje?

Osoba zatrudniona na odpowiedzialnym stanowisku w PZN-ie twierdzi, że nie czyta "Pochodni", bo nie warto. Jak jest tam coś ciekawego, to koleżanka przeczyta i powie. O miesięczniku "BIT" nawet nie wspomina. Tego to nawet nie warto, żeby koleżanka czytała. Można i tak. Przecie, żeby nie było można, to by było inaczej.

"BIT-u" nie prenumerowali i nie czytali nawet ci, którzy z urzędu powinni to robić. Bo i po co czytać, co kto pisze. Wystarczy przeczytać to, co się samemu napisze. No, teraz już nie muszą prenumerować, bo go za darmo otrzymują.

Na biurkach redaktorów gazet codziennie znajdują się pozostałe ogólnokrajowe gazety i czasopisma. Redaktorzy przeglądają, czasami cytują, często polemizują. Radio i telewizja robią przeglądy prasy dla swoich słuchaczy. Ale familianci czytać nie muszą i mają rację. Po co się trudzić. Przecież w takim czasopiśmie jak "BIT", nic ciekawego się nie znajdzie. Ale zmieniło się i coś niemiłego się znalazło na swój temat. Oj! Trzeba czytać!

Niewidomi i słabowidzący nie czytają. Nawet co dwudziesty nie bierze środowiskowej prasy do ręki. No bo i po co. Niewidomi i słabowidzący są mądrzy i wszystko sami wiedzą. A wiedzą tak i tyle, że najczęściej nie znają składu najwyższych władz PZN-u. Nie wiedzą, na czym polega, że biała laska jest długa ani do czego służy rysik. Wiedzą natomiast, że widzący pracownicy Związku to darmozjady żerujący na biednych niewidomych, że widzącym wierzyć nijak nie można. Wiedzą też, że widzący powinni im ciągle pomagać. Wiedzą też, że niewidomi wszystko mogą, często mogą więcej niż ludzie widzący, ale nic nie mogą, bo są niewidomi, a wiadomo, że ślepota jest najgorszym kalectwem. To wszystko wiedzą, więc po jakiego dorsza mają czytać?

A tak już całkiem serio, co setny chce czytać, potrafi zastanowić się nad tym, co przeczytał i kieruje się realizmem, a nie schematami myślowymi, nie uprzedzeniami i nie przypisywaniem ludziom widzącym wszystkich negatywnych cech, a niewidomym cech pozytywnych. I chociażby tylko dla tego co setnego warto pisać, bo z tego jednego procentu wyłonili się tacy niewidomi, jak: Stanisław Bukowiecki, January Kołodziejczyk, Paweł Niedurny, Włodzimierz Dolański, Józef Stroiński, Jan Silhan, Modest Sękowski, Edwin Kowalik, Jerzy Szczygieł, Michał Kaziów, Mieczysław Michalak i Mieczysław Kosz i wielu innych. Nie wymieniłem wszystkich wartych wymienienia, bo nie o to tu chodzi. Nie piszę też o wybitnych osobach żyjących, bo boję się, że jeżeli kogoś pominę, psami mnie poszczuje.

Tak czy siak, chociaż ludziska nie chcą czytać, bo jest im to całkowicie niepotrzebne, warto pisać, bo jest to mi potrzebne, no i temu jednemu procentowi. Tak to się na starość i na koniec pocieszyłem. I Was pocieszam, bo Wy przecież czytacie.

 Stary kocur

 

 

88. Walka z wiatrakami

(kwiecień 2013)

 

W dniu 8 stycznia br. interwencja.polsat.pl ujęła się za rodziną, której dom zniszczył pożar. Dobrze, że to zrobiła, bo pożar domu - paskudna sprawa, straty, niewygody, koszty, bieda. Jeżeli coś takiego dotknie osoby niepełnosprawne, to dopiero nieszczęście. Czy jednak przy okazji tak pożytecznej działalności trzeba przesadzać i pisać bzdury?

Środki przekazu, szczególnie elektroniczne, lubią dosadnie, emocjonalnie i przesadnie informować. Uważają na przykład, że poinformowanie, iż w wypadku zginął młody człowiek jest stanowczo niewystarczające, że tego ludzie nie zrozumieją. Muszą koniecznie pokazać płaczącą matkę tego człowieka. Tak samo uważają, iż nikt nie zrozumie, że dwoje młodych się pokochało, jeżeli nie pokażą ich gołych w łóżku.

Tak było i tym razem. Trzeba pomóc ludziom w potrzebie, trzeba więc przesadzić i co nieco prawdę naciągnąć.

Czytamy: "Przed świętami Bożego Narodzenia spłonął dom, w którym żył 37-letni pan Dariusz z niedowidzącą matką. Ogień zabrał wszystko, co mieli. Rodzina utrzymuje się z zasiłków i niewielkiej emerytury. Nie ma szans na odbudowanie domu własnymi siłami". I to jest szczera prawda. Wynika to wyraźnie z reportażu. Gdzie więc przesada?

Ano tu: "Pan Darek jest osobą, która sobie w życiu codziennym radzi, gorzej z panią Władysławą - dodaje Marta Dendys z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Jeleśni. Rodzina marzy o jak najszybszym powrocie do domu. Tym bardziej jest to ważne dla niewidomej pani Władysławy. - Mieszkała tam przez lata, to ma wyliczone kroki, może się przemieszczać, bo zna teren. Tutaj boi się - mówi Maria Janik, siostra pani Władysławy".

Proszę, z niedowidzącej zrobiła się już niewidoma. To pierwsza przesada i to wielka. Osoba słabowidząca nie jest osobą niewidomą, funkcjonuje raczej podobnie jak osoby widzące, a nie jak niewidome.

Druga przesada, a raczej dezinformacja, a może tylko błędne wyobrażenie, stereotyp niewidomego, to twierdzenie, że "Mieszkała tam przez lata, to ma wyliczone kroki".

Do klina! Przecież niewidomi liczą kroki tylko w niektórych sytuacjach, z pewnością nie we własnym mieszkaniu. Przecież zamieniliby się w abakusy, liczydła, maszynki do liczenia zwane kręciołkami, w kalkulatory. Z łazienki do kuchni 11,5 kroków, z kuchni do drzwi 18 kroków, od stołu do tapczanu 4 kroki, od telewizora do fotela 6 i pół kroku, od kuchenki do lodówki dwa kroki. Jak do tego dodamy podwórze - ajajaj, robi się kiepsko. Można oszaleć.

Niewidomi z pewnością nie liczą kroków we własnym mieszkaniu, a już z całą pewnością nie czynią tego osoby niedowidzące. Im to do niczego nie jest potrzebne.

Cóż, taki opis sytuacji, nieważne, że nieprawdziwy, działa na wyobraźnię i pobudza hojność osób, które mogą pomóc. I czy jest w tym coś złego?

Oczywiście, że jest. To jest wzmacnianie stereotypów, odwoływanie się do litości, która rozszerza się na wszystkich, których raczymy nazywać niewidomymi, chociaż tylko kilka procent spośród nich jest właśnie niewidomymi. Reszta to słabowidzący.

Walka ze stereotypami jest zadaniem diablo trudnym. Fakt, że niektóre z nich, np. te odnoszące się do niewidomych, funkcjonują w zbiorowej świadomości od czasów starożytnych, świadczy o ich sile, wręcz niezniszczalności. Walkę ze stereotypami porównać można do walki z wiatrakami. Don Kichot nie miał żadnych szans w tej walce. My też mamy bardzo małe szanse i trzeba wysiłków wielu osób, wysiłków podejmowanych w bardzo długim czasie, żeby osiągnąć minimalne skutki.

Fakt, że z wiatrakami trudno jest walczyć przy pomocy białej broni, jak to czynił ten błędny rycerz hiszpański nie oznacza, że wiatraki należy budować na środku tyflologicznej drogi. Niestety, działania z chęcią osiągnięcia doraźnych korzyści, realnych albo urojonych, jest budową wiatraków na drodze do kształtowania prawdziwego wizerunku niewidomych w oczach społeczeństwa. Takimi wiatrakami na drodze są np. lokale typu "ślepe krowy" i mutacje tej idei. No, ale robią one wrażenie, działają na emocje, edukują, pokazują, udowadniają... A co pokazują i udowadniają. A no to, że ślepota jest najgorszym kalectwem, że ja to bym nic nie potrafił, że lepiej ręki, nogi i głowy nie mieć, żeby tylko widzieć. Umacniają więc stereotyp, są wiatrakami na tyflodrodze.

Psiamać! Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ciągle są budowane nowe wiatraki, dlaczego są remontowane i konserwowane te, które zostały wybudowane w dawnych wiekach. A już zupełnie nie mieści się w mojej kociej głowie, dlaczego niewidomi uczestniczą w tym biznesie. A może jestem na to zbyt tępy?

Niewidomi są wspaniałymi pracownikami, nawet lepszymi od pracowników widzących, jeno ich wydajność pracy wynosi 30 procent normalnej wydajności. Tak jest i niewielu się temu usiłuje przeciwstawiać, bo to jest wygodne. Jak mi jest to potrzebne, wszystko mogę, wszystko potrafię i zrobię to lepiej niż ludzie widzący. Jeżeli potrzebne mi jest coś innego, nic nie mogę, nie potrafię, bo nie widzę, mogę tylko kroki liczyć pod kołdrą.

Mój protoplasta poważnie, a ja w sposób kpiarski usiłujemy walczyć z wiatrakami. W walce tej bierze też udział kilka innych osób, ale tych, którym się śmiertelnie naraziliśmy, jest znacznie więcej. Uważają oni, że nasza działalność psuje im szyki, że utrudnia godzenie wysokiego mniemania o sobie z zakamuflowanym lub całkiem jawnym domaganiem się litości, pomocy, wsparcia, dotacji, ulgi, przywilejów.

Nie wiem, jak te człowieki i człowieczyce łączą swoje nadzwyczajne zdolności z brakiem jakichkolwiek możliwości, poczucie wyższości z poczuciem niższości, wszechmocy z bezmocą, wysoką zaradność z bezradnością itd. Nie wiem, jak się to dzieje, że widzą błędy u innych, np. u dziennikarzy, którzy znają "język Braille'a", a nie widzą u siebie zagmatwanej niekonsekwencji, samozakłamania, wewnętrznej obłudy i wszelkiego manipulowania faktami. Cóż, pewnie to nie na koci rozum. Pewnie trzeba być człowiekiem, żeby to pojąć.

A mój protoplasta, naczelny "Wiedzy i Myśli", ponoć człowiek i bawi się w walkę z wiatrakami, uprawia donkiszoterię i psuje dobre samopoczucie licznym niewidomym, którzy nie są niewidomymi i tym, którzy mają elastyczne podejście do swoich możliwości i ograniczeń. A czort z nim! Niech sobie walczy z tymi wiatrakami! I tak wiele nie osiągnie, ale dlaczego ja dałem się wciągnąć w tę zabawę? Zupełnie nie wiem. Widocznie prawdziwe jest porzekadło, że z jakim kto przestaje, takim się staje.

 Donkichotowski Stary Kocur

 

 

VI. W zależności od potrzeb

 

 

89. Schizofrenia

(maj 2010)

 

Za młodzieńczych lat łowiłem myszki w białostockiej spółdzielni niewidomych. To były czasy, oj, były! Nawet spółdzielnia nosiła imię "wielkiego Juliana Marchlewskiego". A teraz...? Ech, szkoda słów.

Do smutnych porównań skłoniła mnie lektura artykułu "Pracodawcy przegrywają z Chinami" "WiM" z maja 2010 r., (pozycja 8.2). Dowiedziałem się, że wydajność niewidomych pracowników wynosi 30 proc. wydajności pracowników pełnosprawnych. I co Wy na to?

W onej białostockiej spółdzielni brygadzista Anatol, czyli Tolek, twierdził, że gdyby dać mu odpowiednie maszyny, mógłby z niewidomymi pracownikami samoloty wytwarzać, tacy są dobrzy. A tu 30 procent wydajności... Ech! Do wszystkich zapchlonych kundli!

W rubryce "Z przeszłości" w kwietniowym numerze "Wiedzy i Myśli" z 2010 r. przeczytałem, ile to normy wykonywały niewidome szczotkarki - przekraczały nawet 200 procent. A tu 30. Aż zawrotów głowy od tych procentów dostaję... Jakie to były normy, jakie miały być samoloty i jaka jest wydajność?

Kiedy się zastanowiłem, to sobie przypomniałem, że ci białostoccy budowniczowie samolotów produkowali nie samoloty, ale zamknięcia pałąkowe do butelek. Robili je z drutu, szkła lub fajansu i gumowych uszczelek. Produkcja jeszcze bardziej precyzyjna niż przy budowie samolotów. No i jak sobie radzili ci świetni pracownicy? Ano, wcale doskonale. Zamknięcia rozpadały się na dwie części albo spadały z butelek, albo były zbyt luźne i korki przepuszczały zawartość. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby do koszy, w których te zamknięcia były wysyłane do odbiorców, wkładać kartki z nazwiskami członków ekip, które je wyprodukowały. I wyobraźcie sobie, jakość radykalnie się poprawiła. Takie drobne udoskonalenie, ćwiartka papieru, a jaki skutek. A może elbląskim spółdzielcom przydałoby się kilka takich drobnych udoskonaleń organizacyjnych lub technicznych? Może należałoby się pozbyć części nieprodukcyjnych pracowników? A może zmienić zarząd z prezesem na czele?

Łatwo jest kadzić niewidomym, tak jak to robił brygadzista Tolek, i wmawiać im, że są do wszystkiego zdolni. Niestety, łatwo też wmówić, że nie są zdolni do niczego. Słysząc to przez całe dziesięciolecia, niewidomi uwierzyli, że jak jest to dla nich korzystne, są zdolni niemal do wszystkiego, a jak korzystniej jest, żeby nie być zdolnymi, to nie potrafią prawie nic. Gdy chodziło o pracę, mogli być świetnymi pracownikami, ba, nawet lepszymi od pracowników widzących, a kiedy rzecz dotyczyła zapomóg, stawali się biednymi niewidomymi, a wiadomo, że ślepota jest najgorszym kalectwem. W pracy byli całkowicie samodzielni i wydajni, a w innych sytuacjach - o, działo się z nimi kiepsko, bardzo kiepsko. Na każdym kroku wymagali pomocy, opieki i wsparcia. Trzeba więc im pomagać na potęgę.

Oczywiście, są niewidomi upośledzeni umysłowo i z tego powodu niezdolni do samodzielnego życia. Są chorzy psychicznie. Są też starzy, niezaradni, zaniedbani rehabilitacyjnie. Ale tu nie o to chodziło. Wszyscy niewidomi, nawet ci, którzy gazety czytają bez okularów i świetnie jeżdżą na rowerze, a nawet prowadzą samochody i motocykle, byli i są zdolni albo niezdolni, w zależności od potrzeb. Wiem, co mówię. Mój protoplasta w swoim długim życiu napisał dwieście wniosków do władz, w których udowadniał, że niewidomi mogą być świetnymi pracownikami i osiągać dobrą wydajność, i napisał dwieście wniosków do tych samych władz, w których udowadniał, że niewidomi są ciężko poszkodowanymi inwalidami i wymagają stałej pomocy, opieki, dodatków, sprzętu rehabilitacyjnego, lodówek, pralek, wczasów i tysiąca innych form pomocy. A wszystkie te wnioski dotyczyły 80 tysięcy niewidomych, w tym kierowców, cyklistów i miłośników codziennej prasy.

No i jak tu można być zdolnym do wszystkiego i jednocześnie nie być zdolnym do niczego? Pewnie tego nie pojmiecie. Ja też nie pojmuję.

Oj, z moich spostrzeżeń wynika, że te oceny, wnioski, propozycje, wymagania i brak wymagań wynikają z potrzeb instytucji i organizacji rzekomo działających na rzecz osób niepełnosprawnych, ich władz i postanowień różnych decydentów, a niekoniecznie z potrzeb osób niewidomych. A wszystko bierze się stąd, że te władze, ci decydenci, boją się powiedzieć, że niewidomemu trzeba pomagać więcej niż słabowidzącemu, że niewidomy bez ręki ma więcej trudności i potrzebuje więcej pomocy niż niewidomy z obiema rękami, że są niewidomi upośledzeni umysłowo i głuchoniewidomi. Bo jak tylko udałoby się coś załatwić dla małej grupy, np. całkowicie niewidomych, to kilkadziesiąt tysięcy słabowidzących podniosłoby raban itd.

Dlatego mój protoplasta musiał uzasadniać, że blindengelt (specjalny dodatek dla niewidomych) należy przyznać wszystkim z osiemdziesięciu tysięcy niewidomych i słabowidzących, chociaż w bogatych Niemczech otrzymują go tylko osoby, których ostrość wzroku nie przekracza 2 procent. U nas taki dodatek mieli otrzymywać niewidomi miłośnicy prasy codziennej, kierowcy i cykliści. No i nie otrzymuje go nikt. Ale za to odpowiedzialny jest szpetny Rząd RP i równie szpetny Sejm RP, a wcześniej PRL-u, które nie chciały przyznać biednym niewidomym tak potrzebnego dodatku. I wszystko jest w porządku. Gdyby władze PZN-u, na wzór niemiecki, wnioskowały o dodatek tylko dla rzeczywiście niewidomych, byłyby rozniesione przez słabowidzących na drewnianych białych laskach, bo to te władze byłyby odpowiedzialne. Słabowidzący uznaliby, że białe laski istotnie są świetną pomocą rehabilitacyjną i wcale dobrze służą do wbicia rozumu do głów związkowym decydentom. Władze PZN-u nie mogły więc sobie na to pozwolić. Tak było i jest również z innymi uprawnieniami, np. skróconym czasem pracy.

Jest rzeczą jasną, że każdy woli mieć coś wartościowego niż tego nie mieć, ale jasne też jest, że dla wszystkich nie wystarcza. Jest rzeczą jasną, że nie wszyscy potrafią ocenić, iż to, co się im wydaje dobre, np. skrócony czas pracy, wcale dobre być nie musi. Zwykli ludzie nie muszą orientować się we wszystkim, a często nawet nie są w stanie, bo nie wszystko mogą wiedzieć, bo nie mają niezbędnych informacji, bo doraźne sprawy przesłaniają im długofalowe korzyści, bo interes własny często przedkładają nad interes grupowy.

Ale gdzie są władze organizacji pozarządowych, które - jak twierdzą - reprezentują interesy osób niewidomych i słabowidzących? One mogą i powinny wiedzieć, ba, obawiam się, że nawet wiedzą. Dlaczego więc nie działają zgodnie z rzeczywistymi potrzebami osób, które ponoć reprezentują? Dlaczego mój protoplasta musiał pisać tyle sprzecznych wniosków? Dlaczego, kiedy chciał napisać wniosek o rezygnację z uprawnień związanych z zatrudnieniem, nie pozwolono mu na to? Dygnitarz pezetenowski, który był odpowiedzialny za rehabilitację, w tym zawodową, powiedział, że mój protoplasta chyba ma kuku na muniu i dlatego proponuje coś tak durnego. Jak to? PZN ma występować przeciwko niewidomym? Tak wygląda rozumienie potrzeb osób niewidomych i takie jest ich reprezentowanie.

To schizofreniczne podejście do możliwości i niemożliwości osób niewidomych, do ich potrzeb i chęci doprowadziło w końcu do trzydziestu procent wydajności. I na diabła komu taki pracownik? Po jakiego grzyba zatrudniać trzech pracowników i kawałek czwartego, żeby wykonywali pracę, którą może wykonać jeden człowiek? Mało tego, ten jeden człowiek potrzebuje jedną maszynę, jedno stanowisko pracy, jeden kącik w biurze lub hali produkcyjnej, a tych trzech i kawałek... Jasne, że wszystkiego trzy razy tyle i jeszcze trochę.

Jeżeli władze stowarzyszeń nadal będą chowały głowy w piasek i nie podejmą koniecznych starań, może się okazać, że za rok ktoś stwierdzi, iż wydajność niewidomych pracowników jest na poziomie piętnastu procent, za trzy lata, że na poziomie dwóch, a za dziesięć lat, że na poziomie minus dwustu dziewięciu procent.

A może tak sami niewidomi pracownicy zaczęliby myśleć więcej o przyszłości swojej i innych niż o zakładowym funduszu rehabilitacji osób niepełnosprawnych, skróconym czasie pracy i turnusach niby-rehabilitacyjnych? Może zorganizowaliby strajk i zażądali zmniejszenia obowiązków pracodawców związanych z ich zatrudnieniem oraz radykalnego ograniczenia swoich uprawnień?

(Trybunał Konstytucyjny w 2013 r. orzekł, że zrównanie wymiaru czasu pracy niepełnosprawnych pracowników z pozostałymi zatrudnionymi jest niezgodne z Konstytucją RP. Na tej podstawie przywrócono skrócony czas pracy pracowników niepełnosprawnych - przypis autora.)

Jeżeli władze stowarzyszeń, a przede wszystkim PZN-u, będą się godziły z wypowiedziami panów prezesów zarządów spółdzielni, czyli zakładów pracy chronionej, że wydajność pracy niewidomych jest marna, to pies z nimi tańcował. Jeżeli niewidomi pogodzą się z takimi ocenami, to pies ich drapał! Kto nie posłucha mnie, czyli Starego Kocura, ten posłucha psiej skóry.

Jednak ludzie to durne zwierzęta. Żaden kot, stary czy młody, takich głupot by nie potrafił wymyśleć ani godzić się z nimi, jeżeliby je ktoś inny wymyślił. No i żaden kot nie choruje na schizofrenię.

Niepsychiczny Stary Kocur

 

 

90. Dzwon i trąbka

(kwiecień 22010)

 

Żyję wśród ludzi już wiele lat, ale ciągle nadziwić się nie mogę brakom ich inteligencji. No bo pomyślcie tylko. Ciągle przypisują niewidomym różne cechy, które nie występują u nich zupełnie lub występują nie częściej i nie w większym stopniu niż u pozostałych ludzi, a nawet nierzadko w mniejszym. I tak na przykład, w powszechnej opinii niewidomi mają doskonały dotyk, gdy tymczasem dobry dotyk występuje u nich rzadziej niż u pozostałych ludzi. Wynika to stąd, że czynniki, które uszkadzają wzrok, często jednocześnie uszkadzają inne zmysły, w tym dotyk. Znam niewidomych niemal od swojego urodzenia i wiem, co mówię.

Jedną z innych cech, która ponoć występuje u wszystkich niewidomych, jest znakomity słuch. Podobno wszyscy niewidomi mają doskonały, może nawet absolutny słuch muzyczny. No a w życiu codziennym, czegoż to ci niewidomi nie słyszą... A jaka jest prawda? Znam jedno małżeństwo, w którym człowiek jest niewidomy, a człowieczka widzi normalnie. I wyobraźcie sobie, jakie zdolności u nich występują. Eh! Nie wyobrazicie sobie czegoś podobnego. Opowiem Wam zatem, jak sprawy stoją.

Człowiek ów ma pierwszy stopień słuchu muzycznego, to znaczy słyszy, czy grają, czy nie grają. No, ździebko przesadziłem. Jego słuch muzyczny można ocenić na jeden i pół. Bo może nie wiecie, że drugi stopień słuchu muzycznego umożliwia odróżnienie hymnu Polski od pozostałych utworów muzycznych. Człowiek, o którym piszę, nawet rozpoznaje hymn Polski, ale tylko pod warunkiem, że grają go Polacy. W przeciwnym wypadku ani rusz. Zastanawiam się, czy aby jest on niewidomy. Ale dyć znam go od wielu lat i wiem, że ślepy jak nowo narodzone kocie. Tylko co z jego wspaniałym słuchem, który to mają wszyscy niewidomi?

Nie jest to jednak koniec talentów tego człowieka. Jak sam twierdzi, jest osobą niepełnosprawną o złożonej niepełnosprawności. Jest niewidomym - to raz, i ludzi po głosie niemal zupełnie nie rozpoznaje - to dwa. Zdarzyło się mu, że nie rozpoznał własnej siostry i własnego syna, a z największym trudem rozróżnia jedną córkę od drugiej. Bardzo mu to utrudnia życie. Przecie nie wypada każdego sąsiada i znajomego ciągle pytać, kim on jest.

A teraz o talentach człowieczki, żony naszego człowieka.

Człowieczka ta bez trudu rozpoznaje po głosie wszystkich polityków, którzy coś znaczą, wszystkich prezenterów telewizyjnych i komentatorów. Człowiek musi ją ciągle pytać, kto akurat mówi. Jej to mniej potrzebne, bo przecież widzi doskonale, ale i przy pomocy słuchu radzi sobie bardzo dobrze. A on? Ni czorta.

Człowieczka za to nie rozpoznaje zupełnie sygnałów dwóch telefonów komórkowych, sygnału telefonu stacjonarnego, domofonu, budzika, dzwonka przy drzwiach wejściowych i gwizdka czajnika elektrycznego. Z najwyższym trudem rozpoznaje pikanie telefonu zajętego i buczenie wolnego, a i to nie zawsze. Natomiast jej małżonek nie ma z tymi sygnałami żadnych trudności - wszystkie rozpoznaje bezbłędnie. I co to jest, u najstarszego kundla?

Człowiek żartuje ze swojej ukochanej żoneczki i twierdzi, że zawiezie ją do Krakowa. W onym Krakowie ma zamiar nauczyć swoją połowicę odróżniać dźwięk trąbki, na której strażak gra hejnał na Wieży Mariackiej, od dźwięku Zygmunta na Wawelu.

Człowieczka odcina się swojemu małżonkowi i twierdzi, że jego nie da się nawet nauczyć odróżniać głosu Józefa Oleksego od Jolanty Kwaśniewskiej, Władysława Bartoszewskiego od licealistki przestraszonej perspektywą zdawania matematyki na egzaminie maturalnym i Joanny Senyszyn od jego ukochanej dziesięcioletniej wnusi Joasi.

Nawiasem mówiąc, optymiści twierdzą, że mężczyzna może mieć tylko wtedy ostatnie słowo, jeżeli powie: "Masz rację, kochanie". Realiści jednak wiedzą, że to nie jest prawda. Po takim stwierdzeniu mężczyzny zaczyna się: "A to nie mogłeś od razu tak powiedzieć? No i po co się sprzeczałeś? Przecież wiadomo, że to ja mam rację. W przyszłości nie spieraj się ze mną, bo i tak...".

I to rzeczywiście mogą być ostatnie słowa w ich sporze.

Czyżby ludzie zupełnie nie potrafili myśleć? Bo przecie ciągle trzymają się mocno swoich poglądów, które nijak mają się do rzeczywistości. Przecież człowiek, o którym piszę, za grosz nie ma słuchu muzycznego i w życiu codziennym jego słuch jest dziwnie niewrażliwy na głosy ludzkie, ale w pojęciu wielu ludzi jako niewidomy ma on słuch doskonały pod każdym względem. Tak samo jest z dotykiem, węchem, pamięcią i wszystkim innym. Prawda obiektywna i naukowa sobie, a ludziska swoje wiedzą. Lubią, oj lubią przyklejać etykietki, szufladkować, segregować i wszystko wiedzieć. Murzyni są leniwi, Cyganie cyganią, Żydzi są przebiegli, Niemcy tacy, Ukraińcy siacy. Tylko Polacy są bez wad, chociaż mają same wady. Czy je mają, czy nie mają, zależy to od tego, kto, kiedy i do kogo mówi. Nawiasem mówiąc, według Litwinów, Ukraińców, Czechów i Niemców, Polacy mają wad bez liku.

Ludziska ani rusz nie chcą uwierzyć, że dwunogi są różne i chyba nie ma dwóch identycznych, niezależnie od tego, czy widzą, czy nie. No, może tylko bliźnięta jednojajowe są identyczne, ale i to jest ryzykowne twierdzenie. Tacy to ci ludzie są głupi, a przy tym uważają, że są najmądrzejsi na świecie.

U kotów taka głupota nie jest możliwa. U kotów nie funkcjonują żadne mity, żadne schematy myślowe ani utarte powiedzenia, które odległe są od rzeczywistości jak Księżyc od Marsa. A u ludzi tak właśnie to wygląda. Mało tego, wielu niewidomych również cieszy się tym, że mają coś, czego w rzeczywistości nie posiadają, i martwi się tym, czego im brakuje, chociaż to mają. Czysta mądrość inaczej i tyle!

Kłaniam się nisko

Zadziwiony Stary Kocur

 

 

91. Wie pani?

(październik 2009)

 

Jestem mądrym zwierzęciem. Tak, tak! Mało kto mi dorównuje albo i nikt zgoła. Mimo to - nie tak jak wielu ludzi, którzy uważają się za bardzo mądrych - czasami staram się porównywać swoje poglądy z poglądami innych mądrych istot. Ludzie rzadko to robią, bo uważają, że oni wszystko wiedzą najlepiej, wszystko rozumieją, wszystko potrafią.

Otóż czytałem ostatnio przewodnik metodyczny pióra Jadwigi i Jacka Kwapiszów pt. "Rehabilitacja osób niewidomych i słabowidzących". I co wyczytałem? Ano, popatrzcie.

Jadwiga Kwapisz pisze:

"Niekiedy zdarza się, że osoby widzące chcą za niewidomego wykonywać wszystkie możliwe czynności, nawet te, które wymagają minimum wysiłku. Niektórzy nie pozwalają niewidomemu na samodzielne ubranie się czy jedzenie. Starają się nawet odpowiedzieć za niego na wszystkie pytania. Często niezręczne sytuacje prowokują ci, którzy zadają pytania. Często na przykład lekarz zadaje pytanie osobie towarzyszącej, a nie bezpośrednio zainteresowanej niewidomej. W sklepie sprzedawca podaje towar tylko przewodnikowi, a nie niewidomemu. Wielokrotnie byliśmy świadkami takich i podobnych sytuacji.

W jednej ze szkół zawodowych kształcącej sprzedawców chcieliśmy wystąpić na apelu szkolnym i opowiedzieć, jak można pomóc niewidomym w sklepie, na ulicy, na przystanku. Szkoła ta jest usytuowana przy przystanku, z którego wsiada do autobusu wiele osób niewidomych. Wcześniej mój mąż omówił z dyrekcją tej szkoły szczegóły spotkania. Kiedy weszliśmy do szkoły, przywitano się z moim mężem i wiele osób zaczęło z nim rozmawiać. Na mnie nikt nie zwrócił uwagi, chociaż byłam tuż obok. Nawet kiedy mnie przedstawił, nikt nie wyciągnął do mnie ręki. Przyczyną takiego zachowania była trzymana przeze mnie biała laska. Byłam odbierana jako niewidoma, czyli "przedmiot" potrzebny do demonstracji wykładu".

Mój protoplasta, chociaż to człowiek, ma ździebko oleju w głowie. W "Biuletynie Informacyjnym" PZN z września 2002 r. opublikował i przedrukował w numerze 4(4)/2009 "Wiedzy i Myśli" opis zachowania pielęgniarki, która jako rachmistrz spisowy pojawiła się w mieszkaniu osoby niewidomej.

Przeczytajmy kilka zdań z tej publikacji:

"Do domu osoby niewidomej, która zamieszkuje z rodziną, przyszła rachmistrz spisowy. Niewidomy ma rentę i pracuje. Posiada wyższe wykształcenie. Pani rachmistrz wszystko to skrupulatnie odnotowała".

I następny fragment, który dotyczy sytuacji rodzinnej pani rachmistrz: "Ma dwoje dorosłych dzieci. Córka uczy się w szkole pomaturalnej. Syn nie uczy się i nie pracuje. Ale dzieciom nie opłaci się pracować za 800 zł. Matce, oczywiście, to się opłaci, bo wynagrodzenia pielęgniarek marne.

A dlaczego syn nie pracuje?

Bo nie ma dla niego pracy.

To może powinien się uczyć? W ten sposób może w przyszłości by coś z tego było.

Ale on nie może się uczyć. Jest jednooczny".

Tyle nauczyła się pani pielęgniarka na przykładzie niewidomego po studiach i pracującego.

W swoim "Przewodniku po problematyce osób niewidomych i słabowidzących" mój protoplasta przytoczył interesujący przykład z tej dziedziny. Poczytajmy.

"Przed laty, wieczorowe liceum dla pracujących nawiedziła wizytacja z kuratorium. Pani wizytator szła korytarzem z dyrektorem szkoły. Spotkali niewidomego ucznia, człowieka dorosłego, pracującego i za kilka miesięcy maturzystę. Dyrektor skorzystał z okazji, żeby pochwalić się, jakiego to ma ucznia. I nie pomylił się. Prezentacja zrobiła należyte wrażenie. Pani wizytator zadawała niewidomemu mnóstwo wnikliwych pytań, rzecz jasna, zwracając się do dyrektora. - Panie dyrektorze, proszę zapytać go, jak on pisze. Niewidomy, nie czekając na powtórzenie pytania przez dyrektora, odpowiedział, że brajlem. - Panie dyrektorze, proszę zapytać go, czy matematykę też można brajlem zapisywać. Niewidomy odpowiedział, a pani wizytator zadała jeszcze kilka pytań równie dociekliwych i inteligentnych.

Przecież słyszała, że niewidomy odpowiada po polsku. Mogła zwracać się bezpośrednio do niego. Stereotyp jednak silniejszy był od jej zmysłów i rozumu".

Na liście dyskusyjnej można było przeczytać o bardzo „inteligentnym” zachowaniu osoby widzącej. Otóż miała ona przekazać niewidomemu jakąś informację, ale nie przekazała. Zapytana, dlaczego tego nie zrobiła, odpowiedziała, że nie mogła mu powiedzieć, bo był sam. Fakt, jak mogła mu coś powiedzieć, skoro był bez przewodnika.

Niewidomy wychodzi z żoną na ulicę osiedla, na którym mieszka. Spotykają sąsiadów. Nawiązują się krótkie wymiany zdań. Osoby spotykane niemal z reguły zwracają się do żony niewidomego. "Wie pani, że we wtorek będzie zebranie mieszkańców?. "Wie pani - wróciłem właśnie ze szpitala...". "Wie pani...". Niewidomego jakby przy tym nie było.

Do mieszkania osoby niewidomej przychodzi listonosz. Pan ten lubi sobie pogadać. Opowiada o swoim życiu, o znajomych, o pracy. Zwraca się wyłącznie do pani domu. Wie pani... Wie pani... Wie pani... Na ulicy często spotykają pana Marka. Jest on osobą słabowidzącą, członkiem Polskiego Związku Niewidomych. Wie pani, jestem po operacji oka. Za dwa miesiące muszę iść znowu do szpitala. Wie pani... Wie pani... Wie pani...

Panią Asię, żonę niewidomego, odwiedziła koleżanka z byłej pracy. Obie pracowały po kilkadziesiąt lat w ośrodku szkolno-wychowawczym dla słabowidzących. Koleżanka ukończyła wyższe studia pedagogiczne i podyplomowe studia tyflologiczne. Obecnie jest emerytką.

O tak, macie rację. Podziwiam waszą przenikliwość. Koleżanka ani razu nie powiedziała "wie pani". Ciągle mówiła: "Wiesz Asiu... Wiesz Asiu... Wiesz Asiu..." i ani razu nie zwróciła się do niewidomego.

I pomyśleć, że ci zarozumialcy mówią o sobie homo sapiens, czyli człowiek rozumny. A gdzie im tam u wszystkich łaciatych kundli do rozumu! Oni wiedzą, że niewidomi nie widzą, nie słyszą i nie rozumieją. Wiedzą, że niewidomy, ciemny i głupi to synonimy. I chociażby twierdzili co innego, chociażby sto książek naukowych na ten temat przeczytali, swoje wiedzą. Może nawet gdyby ich dopytać, okazałoby się, że potrafią przytaczać przykłady mądrych, porządnych, utalentowanych niewidomych, ale czują, że to wszystko bzdury. Niewidomy to niewidomy - i basta.

Co wiedzą, to wiedzą, i święty Boże nie pomoże.

I jak tu popularyzować sprawy niewidomych? Od tysięcy lat obowiązuje szóste przykazanie "Nie cudzołóż", i co? Ludzie cudzołożyli, cudzołożą coraz więcej i cudzołożyć będą, bo taka jest ich natura. I wcale to nie oznacza, że nie znają szóstego przykazania. Oni je znają, jeno pojąć nie mogą. Co innego koty. Te są mądrymi zwierzętami i zakazów dotyczących cudzodaszenia nie mają. I u kotów jest wszystko jak u ludzi, a nawet wielu ludzi żyje na kocią łapę.

Oczywiście, przejaskrawiłem ździebko. Przecież nie wszyscy ludzie widzący i słabowidzący tak się zachowują, No, może zaledwie co drugi. Tak czy owak, popularyzacja jest niezmiernie trudnym zadaniem, a na jej skutki trzeba czekać dziesiątki lat.

Zafrasowany Stary Kocur

 

 

92. Drugie i pierwsze w Europie

(listopad 2012)

 

Drodzy, ba, kochani Czytelnicy! Mam jakiś wredny charakter, z którym sam uporać się nie zdołam. Może Wy mi pomożecie?

Ale skoro macie pomóc, musicie wiedzieć, w czym się ona wredność przejawia. Wyjaśnię dokumentnie, bo się to Wam należy.

Jeżeli dowiaduję się, że PKB Polski rośnie szybciej niż u naszych sąsiadów, cieszy mnie to ogromnie. Jeżeli czytam, że polscy sportowcy niepełnosprawni na paraolimpiadzie zdobyli 36 medali - pękam z dumy. Cieszą mnie sukcesy polskich astronomów i wszystko, czym można się pochwalić. Każde dobre miejsce, oczywiście, w czymś dobrym, cieszy mnie niebywale. I nie jest w tym nic dziwnego.

Jeżeli zajmujemy czołowe miejsca w Europie czy nawet na świecie w czymś paskudnym, martwi mnie to niesamowicie. Bo i jak się cieszyć z ujemnego przyrostu naturalnego, czołowego miejsca w Europie pod względem wypadków drogowych i wysokiej liczby wypadków śmiertelnych. Tak samo, dobre miejsce w spożyciu alkoholu, kradzieżach i wszelkim innym draństwie, bardzo źle wpływa na moje samopoczucie. Ale pewnie tak jest i z Wami. I, oczywiście, nie ma w tym nijakiej wredności.

Jeżeli jednak czytam, że powstało u nas coś, co jest rzadkością na świecie, czego nie ma w najbogatszych krajach, a to coś kosztowało kupę forsy, to zaczynam mieć wątpliwości. Zamiast cieszyć się, zaczynam się zastanawiać, dlaczego takie coś nie powstało w Szwecji, W Szwajcarii, W Niemczech, w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Zaraz nachodzą mnie myśli, że może to coś nie jest wcale takie dobre, że może nie służy temu, czemu ma służyć. I to jest właśnie niechybnie oznaka wredności mojego charakteru.

Ale co tam słomę młócić. Zajmijmy się konkretami z naszego podwórka.

 

W "Pochodni" z grudnia 1994 r. w artykule "Drugie w Europie" czytamy:

 

"Dopełnieniem wizerunku tej nowoczesnej placówki kształcenia jest ostatnia inicjatywa dyrekcji, a mianowicie oddanie we władanie niewidomym miasteczka orientacji przestrzennej. Urządzono go na 500-metrowej przestrzeni na tyłach ośrodka, zaś jego celem jest umożliwienie nowo ociemniałym nauki orientacji przestrzennej w bezpiecznych warunkach. Do tej pory instruktor orientacji wraz z niewidomym, przerażonym miejskim hałasem i ruchem, wyruszał na ulice wielkiego miasta i uczył go samodzielnego pokonywania trasy. Teraz pierwsze próby odbywać się będą w spokojniejszej aurze, w miasteczku są bowiem wszystkie najważniejsze obiekty i przeszkody, z którymi niewidomy może się zetknąć na ulicy, a więc: dźwiękowa sygnalizacja na przejściu dla pieszych, schody, wejście do tramwaju, wejście do budynku, przejście przez kładkę, budka telefoniczna, no i różne nawierzchnie, począwszy od brukowej kostki, poprzez piach i trawę.

Uroczyste otwarcie miasteczka odbyło się 18 października br. Zgromadziło licznych przedstawicieli prasy, radia, władz miasta Bydgoszczy oraz Polskiego Związku Niewidomych. Były też trzy przedstawicielki naszego parlamentu, posłanki: Lucyna Pietrzyk, Maria Kurnatowska i Barbara Chyła. No i, oczywiście, główny wykonawca modernizacji ośrodka i urządzenia miasteczka orientacji - bydgoska firma "Tobbud" z jej szefem - Piotrem Topolewskim.

Jak z dumą podkreślił dyrektor Terpiłowski, bydgoskie miasteczko orientacji jest drugim tego typu obiektem na świecie - pierwsze powstało w kwietniu br. w Brukseli, a więc następny powód do dumy".

Sami widzicie, jak pięknie to brzmi, ile zadowolenia i dumy powoduje, jak znakomici ludzie się tym zachwycają. No właśnie, skoro to jest takie dobre, takie wspaniałe, takie ułatwienie dla niewidomych, to dlaczego ci europejscy i światowi bogacze u siebie nie budują takich cudów - tylko Bruksela i Bydgoszcz. No, Belgia bardzo bogata, a Polska w tamtych czasach była bardzo biedna. Tak i wątpliwości gotowe. Oni są skąpi, nieczuli, a my szlachetni? Oby tak było!

 

Czas leci, trochę się bogacimy, ale wciąż nam daleko do średniej w Unii Europejskiej. Nasz PKB w 2011 r. osiągnął 65 procent z UE. Daleko, niedaleko, ale znowu przodujemy i to jeszcze bardziej, bo mamy pierwszy w Europie.

W "Biuletynie Informacyjnym "Pochodni" nr 15 (36), z sierpnia 2012 roku czytamy:

 "Instytut Tyflologiczny: Droga do rehabilitacji

 3 września 2012 r. odbędzie się otwarcie parku orientacji przestrzennej przy Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych w Owińskach k. Poznania. Jest to pierwszy tego typu obiekt w Europie. Zaprojektował go architekt Maciej Jakubowski przy współpracy z wychowawcą ośrodka Markiem Jakubowskim. Park orientacji przestrzennej będzie służył osobom niewidomym do nauki poruszania się w terenie. Osoby z dysfunkcją wzroku nauczą się również poznawać dźwięki, z którymi mogą spotkać się, np. poruszając się po mieście. W parku znajdą się również drogi o różnej powierzchni, modele architektoniczne, symulatory ruchu ulicznego, jak również huśtawki, pająki do wspinaczki, most, tor przeszkód. Urządzenia zostały tak zaplanowane, że będą oddziaływać na wszystkie zmysły osoby niewidomej".

 Logiczne, rzeczowe, wspaniałe! No i oddziaływało nie tylko na zmysły niewidomych, ale również na wyobraźnię decydentów UE i starostwa. Cudo kosztowało 5,7 mln zł, z czego ponad 2,9 mln zł ze środków unijnych, a reszta z budżetu powiatu poznańskiego. Wspaniale! Tylko się cieszyć! Niech młodzież i dzieciaki mają, co im się słusznie należy!

A moja wredna dociekliwość znowu dopytuje, dlaczego taki park nie powstał w Paryżu, w Berlinie, w Londynie ani w Luksenburgu. No właśnie, dlaczego? Chciałbym to wiedzieć. A może nie warto wiedzieć, jeno się cieszyć? A może ten park nie jest pierwszy? Może tak jest, bo ogólnodostępne środki przekazu, które miałem okazję czytać, pisały o tym parku, ale o pierwszeństwie nie. Jeżeli by nie był znowu taki pierwszy, to po co to zadęcie?

Nie mam nic przeciwko huśtawkom i pająkom, przeciwko roślinom i młodzieży. Wątpliwości moje budzi ta orientacja przestrzenna. O ile mnie moja stara pamięć nie myli, nie wszyscy instruktorzy orientacji przestrzennej byli zachwyceni bydgoskim "Miasteczkiem orientacji przestrzennej". Niektórzy twierdzili, że są to sztuczne warunki, w których wiele nauczyć się nie da. Tak też twierdzili niewidomi z Narodowej Federacji Niewidomych Stanów Zjednoczonych. Może to dlatego w Japonii, Korei Południowej i w Holandii takich cudów nie budują.

 ***

 

 Napisałem ten felietonik i naszły mnie wątpliwości, czy aby moja wredność nie idzie zbyt daleko. No, bo ludzie projektują, starają się o forsę, budują, dbają, a ja ich krytykuję, mam jakieś wątpliwości. Pomyślałem jednak, że nie mam żadnych wątpliwości do pobierania książek z Centralnej Biblioteki PZN za pośrednictwem internetu, chociaż chyba BC pierwsza na świecie wprowadziła tę możliwość. To jednak nie rozwjało moich wątpliwości. Książka jest jednak czymś innym niż orientacja przestrzenna.

Z tymi wątpliwościami wybrałem się na przechadzkę do mojej puszczy, włączyłem radio i trafiłem na dyskusję o polskiej edukacji i o szkolnictwie wyższym w naszym kraju. Profesor Michał Kleiber powiedział, że jest jedno pytanie zadawane mu zagranicą, na które wstydzi się odpowiadać. Nastawiłem uszu i czekałem, żeby dowiedzieć się, co to za pytanie. Właśnie, pan profesor wstydzi się odpowiadać na pytanie, ile jest w Polsce wyższych uczelni. Przestraszyłem się, że tak mało i to jest powód wstydu. Ale gdzie tam. Pan profesor wstydzi się tego, że jest ich tak dużo. Otóż w Polsce jest 4 razy więcej wyższych uczelni niż średnia w Unii Europejskiej, oczywiście, w stosunku do liczby mieszkańców . Niemcy, które pod względem liczby ludności są dwa razy większe od Polski, mają 200 wyższych uczelni, a u nas jest ich 460.

A więc można się wstydzić i z czegoś takiego. Wydawałoby się, że jest to powód do dumy, a tu pan prof. Michał Kleiber się wstydzi. Nie muszę chyba nikomu mówić, że jest to znany naukowiec, były minister nauki, prezes Polskiej Akademii Nauk, osoba powszechnie szanowana, a więc wiarygodna. Jeżeli więc 460 wyższych uczelni może być powodem wstydu, to może i inne cuda również... Może nawet dobro, jeżeli nadmiernie wybuja, przestaje być dobrem, a staje się swoim przeciwieństwem. I to rozwiało moje wątpliwości, czy publikować ten felieton, czy nie. Uzyskałem tylko zapewnienie naczelnego, że opublikuje na łamach "WiM" każdą opinię na ten temat, która będzie się różniła od mojej, każdą informację na ten temat, każde wyjaśnienie itp., które wpłyną do "WiM" z Owińsk, z Bydgoszczy czy z innych ośrodków, instytucji i stowarzyszeń, a także osób prywatnych.

Zapraszam więc na łamy "WiM" nauczycieli, instruktorów orientacji przestrzennej i inne zainteresowane osoby. Szczęśliwy będę, jeżeli Państwo zechcą za ten felieton zdrowo przetrzepać mi skórę.

 Wredny i wątpiący, ale pierwszy w Europie Stary Kocur

(Nie było żadnej reakcji czytelników. Nie odezwały się również ośrodki z Bydgoszczy i z Owińsk - przypis autora.)

 

 

93. Trzy epizody

(luty 2013)

 

Epizod 1 - Piosenka dla niewidomych

 

W styczniowym wydaniu "WiM" z 2013 r. przeczytałem tytuł informacji: "I Światowy Festiwal Piosenki dla Niewidomych - Kraków 2013". Pomyślałem - ki diabeł? Jakiś kundel ogonem namieszał, czy co? Zacząłem czytać i zdumiały mnie zaraz pierwsze zdania. "Krakowskie Kluby Lions organizują Światowy Festiwal Piosenki dla Niewidomych "Głos z serca". Konkurs dedykowany jest utalentowanym wokalistom z niepełnosprawnością wzroku".

Ileż to treści w tych kilkunastu słowach. Proszę, co za rozmach - "Światowy Festiwal" - światowy to nie byle co, nie jakiś regionalny, nawet nie europejski, jeno światowy. Pomyślałem: odżyła idea światowego centrum kultury muzycznej niewidomych, które ongiś zaczął budować w Luberadzu, wprowadzony w błąd szlachetny fundator, a PZN przyklaskiwał temu przedsięwzięciu. W "Pochodni" z maja 1993 r. czytamy:

"W zamierzeniach fundatora tego przedsięwzięcia w Luberadzu ma powstać Centrum Kształcenia Muzycznego Dzieci Niewidomych i Niedowidzących. Będą tu przyjeżdżać z całego świata dzieci uzdolnione muzycznie, uczyć się, występować, a po powrocie do swych krajów - krzewić polską kulturę". Dobrze, że tym razem przynajmniej w Krakowie, a nie w Marszewie lub Grabówku.

Nie czepiałbym się tego światowego, gdyby nie następne słowa z pierwszego zdania. - "Piosenki dla Niewidomych", bo już "Głos z serca" nie wywołuje zdziwienia, ale te piosenki dla niewidomych...

Wiem, że są piosenki dziecięce, miłosne, pieśni patriotyczne, romantyczne, ballady, kołysanki - e! Nie znam się na tym, ale dla niewidomych. To znaczy, że będą brajlem śpiewane, czy jak? A może to takie, w których obowiązuje zakaz używania słów, które to ponoć niewidomym mogą sprawiać przykrość, np. do widzenia, popatrz, piękne kolory, barwy, itp. itd. Może tak, bo inaczej, to niby jakie te piosenki być mają?

Są też festiwale piosenki polskiej, żołnierskiej, harcerskiej, rosyjskiej, turystycznej, ale dla niewidomych... To coś nowego i niezwykłego.

Dalsza część informacji nie kryje w sobie już tak zaskakujących określeń. Nie wiem, czy ci niewidomi artyści zostaną wypromowani, ale dobrze, że ktoś chce ich promować. Po co jednak używać określeń, które wskazują na dziwną odmienność tychże artystów śpiewaków.

A może to już mi się ze starości w głowie pokiełbasiło i nie rozumiem ludzkiego języka? A może ten język się jakoś zapętlił i wypowiada słowa, które nie wiadomo, co znaczą?

Kochani moi! Pomóżcie mi rozwikłać ten dylemat. Bez Waszej pomocy będę się motał między zwątpieniem w swoje zdolności rozumienia a nieprzepartą potrzebą ludzi pisania o niewidomych tak, jakby byli oni nie z tej planety.

 

Epizod 2 - Ulga na przewodnika

 

Również w styczniowym wydaniu "WiM" z 2013 r. przeczytałem artykuł Pauliny Bąk pt. "Opłacenie przewodnika z najbliższej rodziny nie uprawnia do ulgi rehabilitacyjnej". Przykre, że nie uprawnia, ale czy to już koniec tych przykrości?

Czytamy: "Pani Maria z Warszawy co roku korzysta z ulgi rehabilitacyjnej. Gdy urząd skarbowy poprosił ją o wskazanie osoby, która była jej przewodnikiem, podała dane męża. Jako dowód załączyła deklarację PIT, w której wykazał i opodatkował zapłatę za tę usługę. Pracownicy urzędu skarbowego stwierdzili jednak, że mąż nie może przyjmować pieniędzy od żony, w związku z czym pani Maria nie ma prawa do ulgi podatkowej".

Nie ma prawa to nie ma, ale czy powinna je mieć? Zastanówcie się jeno nad takim oto problemem. W wyżej wymienionym artykule znalazłem informację, że "Maksymalnie w ciągu roku można uwzględnić koszty nieprzekraczające 2280 zł. Wykorzystanie całej ulgi pozwala obniżyć podatek o 442 zł".

Pięknie, kwota taka pieszą nie chodzi, ale i sensu w tym nijakiego nie znajduję. Pani Maria zaoszczędziła na podatku 442 zł, a jej mąż zapłacił podatek od kwoty, którą mu żona zapłaciła za przewodniczenie w wysokości 442 zł.

I co, widzicie w tym sens, bo mnie to wygląda jak poczynanie dwóch kumów siedzących na kamieniach przy wiejskiej drodze. Kum Maciej mówi do kuma Kuby: widzisz te końskie bobki? Na co kum Kuba: Widzę, abo co?

A zjadłbyś taki bobek?

Nie zjadłbym.

A gdybym ci dał sto złotych to byś zjadł?

Za sto złotych to bym zjadł.

Dostał stówę i zjadł bobek. Po chwili zwrócił się do kuma Macieja:

Widzisz te bobki?

Widzę odparł kum Maciej.

A zjadłbyś taki bobek.

Nie, nie zjadłbym.

A gdybyś dostał sto złotych to byś zjadł?

Za sto złotych to bym zjadł.

Dostał stówę i zjadł.

Po chwili Maciej do Kuby - oj, coś mi się widzi, że za darmo zjedliśmy te bobki.

Tak chyba i pani Maria postępowała ze swoim mężem.

Coś mi się widzi, że ta ulga jest tak pomyślana, żeby z niej nie można było korzystać. Pani Maria ze swoim mężem, wcześniej czy później, dojdą do wniosku, że bobków nie warto jeść, bo pożytku z tego nie ma nijakiego, a w zeznaniach podatkowych ulgę tę należy rozliczać i jeszcze kłopoty gotowe.

Tak samo osoby obce, które pomagają niewidomym jako przewodnicy, z pewnością nie chcą dochodów z tego tytułu wpisywać do swoich zeznań podatkowych. Pieniądze z tego niewielkie, a kłopoty zawsze mogą być. Lepiej z daleka omijać niewidomych i ich pieniądze, a także urząd skarbowy.

Ma rację Elżbieta Oleksiak mówiąc: - "Jak widać, państwo najpierw dało niepełnosprawnym osobom ulgę, a teraz robi wszystko, aby utrudnić jej stosowanie".

A tę wypowiedź znalazłem również w styczniowym wydaniu "WiM" w artykule Przemysława Wojtasika: "Ulga dla niewidomych pod surowymi warunkami".

 

 A swoją drogą, jeżeli nie chcecie mieć kłopotów, poczytajcie uważnie artykuły, które cytowałem. Problem polega na tym, że to, co zyska niewidomy, musi oddać jego przewodnik. I po co Wam taki interes?

 Dobrze, że jestem kotem, a nie człowiekiem, bo z ulg nijakich nie korzystam. Na szczęście jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, żeby od złowionych myszek płacić podatki. A swoją drogą durni są ci ludzie. Żaden kot nie wpadłby na coś takiego, żeby przekładać pieniądze z kieszeni do kieszeni, chwalić się tym fiskusowi i jeszcze mieć z tym tyle ceregieli. Żaden kot nie jadłby też końskich bobków.

 

Epizod 3 - Biblioteka Centralna raus za burtę

 

Oj, ta styczniowa "WiM"! Same dziwne sprawy w niej wyczytałem. Wyobraźcie sobie, że Centralna Biblioteka PZN powstała i 60 lat funkcjonowała w tym Związku. Funkcjonowała, ale przestała, bo grosiwa nikt dawać nie chciał. A może to o co innego chodziło? Nie mam pojęcia.

Pamiętam czasy, w których PZN rozwijał się w zawrotnym tępie, zgarniał wszystko, co się dało nie bacząc czy jest to mu potrzebne, czy nie. Brał jak leciało, nawet gminną przychodnię lekarską i zobowiązywał się, że zapewni opiekę medyczną wszystkim mieszkańcom. Powoływał też spółki bez opamiętania, aż 17 ich powołał. No i budował światowe centrum muzyki niewidomych w Luberadzu. Rozwijał się, rozwijał, a teraz najwidoczniej się zwija.

Ale co tam, ważne, żeby niewidomi książki mieli. Może tak będzie dobrze...?

Wiadomo, że baba z wozu, koniom lżej. No tak, baba z wozu, ale przecież tym zaprzęgiem także panie powożą.

 Epizodyczny Stary Kocur

 

 

94. Nie te same i nie takie same

(maj 2014)

 

W dniu 28 marca 2014 r. siedziałem pod stołem kiedy mój protoplasta ze swoją małżonką jedli śniadanie. Zwykle przy śniadaniu słuchają radia, więc i ja słuchałem. Usłyszałem, że jeden z protestujących pod Sejmem RP opiekuje się niewidomą żoną i domaga się...

Mój protoplasta powiedział do swojej lepszej połowy: "Idź i Ty protestować, dyć opiekujesz się niewidomym mężem". Jego połowica na to, żeby się nie wygłupiał. Człowieków bardzo trudno zrozumieć, a człowieczyce jeszcze trudniej. To mężowi niewidomej się należy, a żonie niewidomego nie... No i gdzie tu jest jakiś sens?

Na starość zrobiłem się refleksyjny. Zadumałem się więc nad tą radiową informacją i nad rozmową człowieków przy śniadaniu. Nic wymyślić nie mogłem, więc zacząłem szukać w internecie i w prasie. No i się doszukałem.

"Mamy te same żołądki! Chcemy tych samych praw! Precz z dzieleniem opiekunów na lepszych i gorszych!" - takie hasła skandują opiekunowie dorosłych osób z niepełnosprawnością podczas protestu, który rozpoczął się 27 marca 2014 r. przed siedzibą Sejmu.

A to mi dopiero klina zabili...

Rozumiem, że te żołądki to symbol wszystkich potrzeb człowieka, a nie tylko żywieniowych. Moim kocim zdaniem, nie tylko potrzebami żywieniowymi ludzie się różnią, ale wszystkimi innymi. Jedni jedzą dużo, inni mało, jedni są mięsożerni, inni są jaroszami - no i dobrze. Gdy jednak zastanowimy się nad wszystkimi potrzebami fizjologicznymi, potrzebami bezpieczeństwa, seksualnymi, społecznymi, estetycznymi, altruistycznymi, religijnymi, kulturalnymi, potrzebą uznania, potrzebą podporządkowania się i potrzebą dominowania, potrzebą sukcesu, potrzebą posiadania i pozostałymi, okaże się, że u różnych ludzi występują one w różnym natężeniu, a nawet niektóre z nich nie występują zupełnie. Jeżeli jednak ten żołądek traktujemy jako symbol, jako reprezentację wszystkich potrzeb, skupmy się na nim.

Czy żołądek anorektycznej modelki wielkości dorodnej czereśni jest tym samym żołądkiem jaki ma rekordzista świata wagi superciężkiej w podnoszeniu ciężarów? Toż chyba nie! Ich żołądki nie są ani te same, ani takie same. W ogóle, moim zdaniem, nie wszystkie żołądki człowieków są te same, ani takie same. Jeden potrafi zjeść konia z kopytami i jeszcze mu mało, a drugiemu wystarczy pół małej bułeczki. I jakie to te same, jakie takie same? Nawet ten sam człowiek jako kilkunastolatek je bez końca i, można powiedzieć, jest ciągle głodny i chudy, a emeryt je połowę tego, co ten młodzieniaszek albo i mniej, a brzuch mu rośnie aż pod nos. I jakie to te same?

Ale nie koniec mojego zdumienia. Czytałem dalej i wyczytałem.

"- Nie ma niepełnosprawnych lepszych i gorszych i nie ma opiekunów lepszych i gorszych. Wszyscy wykonują ciężką pracę i wszyscy powinni być równo traktowani - mówił Alfred Surma ze Stowarzyszenia Niepokonani 2012, jeden z protestujących".

Doczytałem się też, że protestujący odrzucili propozycję zróżnicowania pomocy w zależności od stopnia niesprawności ich dzieci.

Prawda, że nie ma niepełnosprawnych lepszych i gorszych, ale prawdą też jest, że są niepełnosprawni całkiem niesprawni i bardzo sprawni, a także sprawni inaczej. Prawdą też jest, że jedni opiekunowie wykonują katorżniczą pracę, a inni chcą wykorzystać swoich dość sprawnych podopiecznych, żeby zyskać tyle samo, co ci pracujący ponad siły.

Są niepełnosprawne dzieci i niepełnosprawni dorośli, którzy nie potrafią wykonać ani jednego celowego ruchu, nie rozumieją i nie potrafią wypowiedzieć ani jednego słowa z sensem, nie panują nad czynnościami fizjologicznymi. Trzeba ich karmić, nakładać im pieluchomajtki, myć, przewracać itp. Prawda, że to krańcowy przykład, ale jak on się ma do niewidomej żony? Spróbujcie robić to wszystko z człowiekiem, który waży 80 kilogramów.

Są też niepełnosprawni nawet bardzo sprawni fizycznie, ale intelektualnie zupełnie niesprawni. Zdarza się, że taki niepełnosprawny potrafi zjeść kwiat z doniczki razem z ziemią i własny kał, potrafi dźgać się nożem po udach, wyć z bólu i dalej dźgać. I jak on się ma do mojego protoplasty, który jest niepełnosprawny w stopniu znacznym, a redaguje czasopismo, codziennie chodzi trzy godziny po lesie i jak go żona nagoni, obierze ziemniaki, powiesi firany i zasłony, a także żyrandole. Mój protoplasta ludzi nie widzi, czytać nie może, ale na spacerach spotyka niewidomego niepełnosprawnego w stopniu znacznym, który go z daleka pozdrawia i gazety czyta. To w stopniu znacznym, ale są też stopnie umiarkowane i lekkie. A od jednej niepełnosprawności - tej najgorszej, do drugiej - tej najlżejszej, jest mnóstwo stadiów pośrednich. I to wszystko niby takie same, wymaga takiej samej opieki, takiej samej pracy?

Przecież ta niewidoma żona, jeżeli jest tylko niewidoma, a nie dodatkowo sparaliżowana, to może wykonywać mnóstwo prac domowych.

Jednego niepełnosprawnego nie można na chwilę zostawić samego, bo sobie krzywdę zrobi, a drugi niepełnosprawny obiad ugotuje, pozmywa, posprząta, pracuje, zarabia i rodzinę utrzymuje. Czy to tacy sami niepełnosprawni? Czy ich opiekunowie mają z nimi tyle samo pracy?

Ale doskonale rozumiem, że sytuację należy wykorzystać i używać przy tym mocnych argumentów. Nie jest ważne, czy są one prawdziwe, czy tylko dobrze trafiają w czułe punkty władz i wywołują litość.

Wyczytałem też, że niektórzy potrafią wprost idealnie wykorzystać nadarzającą się okazję otrzymywania trochę grosza bez pracy. Wyczytałem, że np. student mieszkający w Gdańsku opiekuje się swoją babcią mieszkającą pod Przemyślem. No, nie jest to nic dziwnego. Pewnie stosuje telepatię, telekinezę, bilokację i lewitację. Nie wykluczone też, że ta babcia opiekuje się dzieciakami swojej córki.

Takie podejście do sprawy nie jest niczym nowym i nie jest stosowanym tylko przez opiekunów osób niepełnosprawnych. Sami niepełnosprawni też nie są lepsi.

Mój protoplasta pracował mnóstwo lat w Polskim Związku niewidomych, w którym są prawie sami słabowidzący. Otóż dostał kiedyś polecenie napisania do premiera wniosku o przyznanie niewidomym specjalnego dodatku na wzór niemieckiego blindengelt. Miał przy tym powołać się na niemieckie prawo. Polecenie to wydał mu wiceprezes odpowiedzialny za podobne sprawy. Mój protoplasta zapytał, jak wyszacować liczbę osób, którym ten dodatek powinien być przyznany. Pan wiceprezes powiedział, że nie trzeba szacować, bo są statystyki, a Związek ma zarejestrowanych 83 tysiące niewidomych.

Mój protoplasta na to, ale w Niemczech blindelgelt otrzymują tylko osoby, których ostrość widzenia nie przekracza 2 procent, a Związek zrzesza również takie osoby, których ostrość widzenia nie przekracza 10 procent. Dodał, że władze to sprawdzą.

Usłyszał w odpowiedzi, że ma pisać 83 tysiące, bo inaczej to słabowidzący rozniosą w pył władze Związku.

Miał rację. Blindengelt nie został przyznany, ale za to odpowiada premier, a nie władze Związku. Gdyby jednak PZN wystąpił o blindengelt dla sześciu tysięcy naprawdę niewidomych, a władze państwowe, co nie daj Boże, by przyznały ten dodatek, to słabowidzący spaliliby na stosie złożonym z brajlowskich czasopism wszyskich członków Prezydium Zarządu Głównego, a stos ten podpaliliby brajlowską "Pochodnią".

Dodam, że nie był to jedyny przypadek twierdzenia, że słabowidzący są takimi samymi niewidomymi jak niewidomi. Ba, niektórzy nawet twierdzili, że im się gorzej żyje, bo muszą leki na oczy kupować.

Ej, myślenie jest bardzo szkodliwe - można się tęgo narazić. Bezmyślne krzyczenie, że dać, że się wszystkim równo należy, że wszyscy mają jednakowe żołądki, a wszyscy niepełnosprawni są jednakowi, niczym nie grozi. Ba, może nawet pomóc zostać parlamentarzystą albo europarlamentarzystą.

Niestety, z moimi poglądami nie ma co liczyć na karierę polityczną, ani nawet na uznanie słabowidzących. Mimo to gromko wykrzyczę:

Nie wszystkie żołądki są jednakie!

Nie wszyscy niepełnosprawni są jednakowi!

Nie wszyscy opiekunowie muszą równie ciężko pracować!

Niektórzy niepełnosprawni i ich "opiekunowie" wcale łatwo zarabiają na niepełnosprawności!

Stary Kocur z nie takim samym żołądkiem

 

 

95. Tak trzymać!

(luty 2013)

 

Marzec to najpiękniejszy miesiąc roku. Wprawdzie ludziska plotą, że maj jest najbardziej uroczy, ale to chyba tylko dla nich. Dla kotów jest nim marzec i basta.

Ponieważ piszę felieton do marcowego wydania "WiM", będzie on pogodny, radosny, uroczysty i bez prychania - samo mruczenie. Tak trzymać!

Trzeba cieszyć się wspomnieniami, uroczym ganianiu po dachach w młodości, teraźniejszością - ciepłym kątem na parapecie kaloryfera i nie martwić się przyszłością, która nie wiadomo jaka będzie, a może jej wcale nie będzie. Więc czym się tu przejmować?

Tak rozumują koty. A jak ludzie, zwłaszcza niewidomi i słabowidzący, bo to przecie o nich piszę?

PZN wspaniale rozwijał się w drugiej połowie dwudziestego wieku. Ciągle przybywało członków, jednostek organizacyjnych, zakładów własnych, spółek, przywilejów, uprawnień i czego jeszcze. Było wiele powodów do radości. Samych spółek powstało aż 17. A jakie imponujące długi wygenerowały wspólnie ze swoim założycielem, czyli PZN-em... Tak, było czym się radować.

W dwudziestym pierwszym wieku PZN już się nie rozwija, a raczej się zwija. Są już tylko dwie spółki, a jedna z nich ledwo zipie. I dobrze, bo długów nie będą mogły aż tyle wytworzyć.

(Obecnie, tj. w 2016 r. już ta ledwo zipiąca spółka nie zipie, bo nie istnieje - przypis autora.)

Przywilejów coraz mniej i członków coraz mniej. I dobrze, bo skoro niewidomi i słabowidzący, a zwłaszcza ci całkowicie niewidomi, są tak samodzielni, tak samowystarczalni, tak zaradni, że nie potrzebują żadnego PZN-u, to chwała Bogu. To dopiero jest powód do radości, do zadowolenia, do uciechy. Cieszmy się więc. Tak trzymać!

Zarząd Główny PZN zrzekł się suwerenności nad okręgami, członkowie Zarządu Głównego zrzekli się suwerenności nad Prezydium i przewodniczącą, delegaci zrzekli się odpowiedzialności za swoje wybory. Nikt za nic nie odpowiada, wszyscy są zadowoleni, bo każdy robi co chce. Nikt nikogo nie powstrzymuje przed niczym, przed robieniem błędów również nie. A PFRON może sobie kontrolować ile chce. Tak trzymać!

PZN powoływał ośrodki wypoczynkowe, które przekształcały się w rehabilitacyjne i lecznicze i wszyscy się cieszyli. Teraz korzystają z nich, zwłaszcza z Ciechocinka, w znacznej mierze ludzie widzący i też jest powód do uciechy, bo są pieniądze, a może tylko powinny być.

Powstawała i rozwijała się Biblioteka Centralna i byli z niej wszyscy dumni. Teraz będzie z niej dumna Biblioteka Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. I dobrze, bo baba z wozu, koniom lżej. Jest więc powód do satysfakcji. Tak trzymać!

Niewidomi zdobywali nowe zawody, różne zawody. Pracowało ich coraz więcej. Wspaniale funkcjonowała polska szkoła rehabilitacji. Oj, były powody do dumy. A teraz wystarczy, że niewidomi udają, że pracują i jest wspaniale. I dobrze, bo po co mają się męczyć. Trzeba się cieszyć i wszyscy się cieszą. Tak trzymać!

W pierwszej połowie dwudziestego stulecia niewidomi dążyli do zjednoczenia ruchu niewidomych w Polsce. Nie udało się, ale udało się w drugiej połowie tego wieku. Powstała jedna, silna, wielka organizacja niewidomych o wspaniałej i adekwatnej nazwie do charakteru ponad dziewięćdziesięciu procent członków, to jest słabowidzących, czyli Polski Związek Niewidomych. Jak już wspomniałem, była to silna, wielka i wspaniała organizacja, która się rozwijała, a jak się rozwinęła, zaczęła się zwijać. Powstanie PZN-u to był dopiero powód do euforii i była euforia. Pod koniec ubiegłego wieku zaczęło powstawać mnóstwo małych stowarzyszeń i jeszcze mniejszych fundacji. Znowu był powód do wręcz zmysłowej rozkoszy. Bo przecież małe jest piękne. Ale nie tylko piękne, lecz i prężne. A to, że większość z tych tworów wcale prężnymi nie są, a co to kogo obchodzi? Istnieje mnóstwo stowarzyszeń i fundacji, a że są małe, na mocy definicji są prężne i chwała im za to! Tak trzymać!

Dawniej coraz więcej niewidomych uczęszczało do szkół ogólnodostępnych i studiowało na różnych wyższych uczelniach na różnych kierunkach. No i wszyscy się cieszyli, bo trzeba przyznać, że mieli powody. Była to rzeczywista integracja, znaczy się nauczanie zintegrowane. Potem powstawało coraz więcej szkół średnich dla niewidomych, mało brakowało, by specjalny uniwersytet powstał i było to piękne, wspaniałe, dumą i radością napawające. Niewidomi mieli łatwiej, to jak się tym nie cieszyć? Teraz do szkół dla niewidomych przyjmuje się, nie tylko słabowidzących, ale i całkowicie widzących. I znowu jest powód do zadowolenia - Polakom udało się wymyślić coś interesującego, wspaniałego, niebywałego. Z euforią piszę tu o integracji na odwyrtkę. Wspaniała sprawa! Tylko się cieszyć i radować... Tak trzymać!

Cudownie rozwijała się spółdzielczość niewidomych. To wszystkich radowało, bo niewidomi mieli tam potrzebne i niepotrzebne udogodnienia. Teraz spółdzielczość niewidomych już prawie się zwinęła, a to jest powodem do jeszcze większej radości. Getta zostały zlikwidowane! Hura! Tak trzymać!

No i widzicie kochani moi, ile to jest powodów do zadowolenia, do radości, do dumy? I tu ludzie mają przewagę nad kotami. Kot nie potrafi się cieszyć tak samo, kiedy mu dają zabawkę i kiedy mu ją zabierają. Kot nie potrafi się cieszyć, kiedy nie udaje się mu myszki złowić, bo jest głodny i zły. A ludzie wszystko to potrafią. Tak trzymać!

Tak trzymający Stary Kocur

 

 

VII. Finanse, sponsorzy, dokumenty

 

 

96. PFDSD

(październik 2014)

 

Z prezydentem PFDSD panem Jasiem Jasińskim rozmawia Stary Kocur

 

SK. - Panie Prezydencie, proszę rozszyfrować na użytek czytelników "WiM" skrót PFDSD.

 

J.J. - Bardzo chętnie. Jest to skrót od Polska Federacja Donatorów, Sponsorów i Dofinansowaczy.

 

S.K. - Nie wiedziałem, że powstała taka Federacja.

 

J.J. - Nic dziwnego, bo istniejemy dopiero od trzech miesięcy..

 

S.K. - Jaki był cel utworzenia Federacji?

 

J.J. - W Polsce istnieje wiele instytucji, fundacji i organizacji, które dotują, sponsorują i dofinansowują różne działania. Każda z nich stosuje odrębne zasady, wymaga innych dokumentów oraz słów, które otwierają ich kasy.

 

S.K. - O, to mnie bardzo cieszy, bo rzeczywiście można zginąć w gąszczu zasad, paragrafów, przepisów, ankiet i innych papierzysk. Teraz to się chyba zmieni?

 

J.J. - Oczywiście, że się zmieni i to radykalnie. Po to utworzyliśmy naszą Federację, żeby się zmieniło.

 

S.K. - Jakie to będą zmiany?

 

J.J. - Już powiedziałem, radykalne.

 

S.K. - No dobrze, ale już sam język jest skomplikowany i trudny do opanowania. Mogę tu przytoczyć niektóre z językowych wymogów. Jeżeli np. jakieś stowarzyszenie, tak po ludzku, zwróci się z prośbą o pomoc, guzik dostanie. Musi aplikować o tę pomoc. Jeżeli napisze, że skorzysta z pomocy 180 osób, guzik otrzyma. Musi napisać, że z pomocy skorzysta 180 beneficjentów. Jeżeli będzie kontrolowane, sprawdzane, śledzone, oceniane całe przedsięwzięcie - ni czorta, guzik otrzyma. Musi napisać, że będzie ewaluowane.

 

J.J. - A toś mnie zaskoczył Kocurku! I co w tym złego?

 

S.K. - No, to trudny język. Nie każdy potrafi rozszyfrować, co oznacza zdanie: Wasza aplikacja została negatywnie zweryfikowana, gdyż nie spełnia quasi-standardów kanonu, ani paradygmatu EU w dziedzinie imperatywu kategorycznego, ani pseudoewaluacyjnego progresu dyskryminacyjnego osób z niepełnosprawnością z grup egalitarno-dysponseryjnych w rozumieniu zaimplementowania ekspresyjno-partycypacyjnego i maksymalistyczno-minimalistycznego do ekskluzywnego projektu. Po takiej odpowiedzi, nie dosyć, że nie ma pieniędzy, to jeszcze nie wiadomo, o co chodzi.

 

J.J. - Oj, Kocurku, Kocurku! Wprawiasz mnie w zdumienie.

Po pierwsze nikt nie będzie odpowiadał i wyjaśniał podjętej decyzji. Po prostu na naszej stronie wywiesimy listę aplikantów i przyznaną im liczbę punktów. Zabraknie jednego punktu i sprawa jasna. Każdy to zrozumie.

Po drugie, jeżeli aplikant nie rozumie tak prostego zdania, z pewnością nie potrafi nic dobrze zaplanować, zorganizować, wykonać i udokumentować. Nie warto przyznawać mu nawet złamanego grosza.

 

S.K. - Ale przecież to nie wszystko. Jeżeli aplikant napisze, że będzie zatrudniał psychologów a nie doda -lożki, instruktorów bez dodania -torki, matematyków bez przełamania ich przez -tyczki, lekarzy bez dodania- karki itd., guzik z pętelką otrzyma. Proszę przeczytać informację zawierającą takie rozszerzenia, a przekona się Pan, jak chropawo to wygląda.

 

J.J. - I słusznie! Czy Ty tego nie rozumiesz, że musi być równość płci?

 

S.K. - Ależ rozumiem, tyle że zasady języka kształtowały wieki i nie da się tego zmienić tak łatwo.

 

J.J. - My to zmienimy. Po prostu nie przyznamy dotacji, dofinansowania ani niczego podobnego i będą musieli nauczyć się wyrażać po ludzku.

 

S.K. - To może i Konstytucję RP zmienicie, bo tam jest mowa o prezydencie bez dodania -entka, o premierze bez premierki, o radzie ministrów bez dodania ministerek? A co zrobicie z takimi nazwami, które są rodzaju żeńskiego a oznaczają rodzaj męski.

 

J.J. - A jakież to nazwy są takie pokręcone?

 

S.K. - No, np. wojewoda, starosta, sędzia. Czy będziecie wymagali, żeby pisać wojewod i wojewoda, starost i starosta, sędź i sędzia? A może motorniczy i motornica, kierowca i kierownica, maszynista i maszynistka - ale to ostatnie jest przecież zupełnie czym innym.

 

J.J. - A to rzeczywiście problem. Będziemy musieli go przedyskutować. Ale, ale... No, dziękuję Ci, że zwróciłeś mi uwagę na tak ważne zagadnienie. Zgłoszę je na walnym zgromadzeniu członków Federacji i zaproponuję zatrudnienie prawników, językoznawców, filologów, logików i innych specjalistów z profesorami Bralczykiem i Miodkiem na czele. Myślę, że podołają temu zadaniu.

 

S.K. - Panie prezydencie, ale nie dodawał Pan żeńskich końcówek do męskich nazw specjalności.

 

J.J. - Oż psiamać! To tylko świadczy o tym, jak ważny to problem.

 

S.K. - No i z bezrobociem trzeba walczyć.

 

J.J. - Właśnie to robimy.

 

S.K. - Cieszę się niepomniernie. Przejdźmy więc do innego zagadnienia, niezmiernie ważnego.

 

J.J. - Cóż to za zagadnienie?

 

S.K. - Każdy donator, każdy sponsor, każdy dofinansowacz wymaga wypełniania mnóstwa różnych dokumentów, kwestionariuszy, załączników, poświadczeń, opisów, wykazów, sprawozdań, tabel, wykresów i innych świstków. Rozumiem, że to w ramach walki z bezrobociem, ale przecież stowarzyszenia ubiegające się o pomoc mają pomagać osobom niepełnosprawnym, np. niewidomym, a nie uprawiać papierologię.

 

J.J. - Jak to? Bez udokumentowania?

 

S.K. - Ależ nie, udokumentować trzeba każde zadanie, ale nie po kilka razy to samo i nie wymagać od beneficjentów dwudziestu podpisów na różnych dokumentach. Przecież niektórzy wymagają tego, co jest zakazane. Jak to robić?

 

J.J. - Nie ma czegoś takiego, czego zrobić nie można.

 

S.K. - Jest! Jest! Nie wolno gromadzić dokumentów dotyczących stanu zdrowia, a Wy tego wymagacie.

 

J.J. - I słusznie, że nie można. Można natomiast złożyć oświadczenie, że się widziało takie dokumenty, które stwierdzają stan zdrowia beneficjentów.

 

S.K. - Rzeczywiście, to proste. Przypomniało mi się pytanie pewnego archiwisty, skierowane do szefa wysokiej rangi - czy można skasować dokumenty typu X. Odpowiedź była - można, ale należy wcześniej zrobić trzy kopie.

 

J.J. - I to jest słuszne podejście do zagadnienia.

 

S.K. - Rozumiem, że skoro powstała Wasza Federacja, to teraz będzie mniej wymaganych różnych dokumentów. Zostanie ustalony wykaz najniezbędniejszych, zostaną wyeliminowane mniej ważne i będzie łatwiej.

 

J.J. - Masz rację, będzie łatwiej, ale nic nie będzie wyeliminowane. Zostaną zebrane wszystkie wzory, które stosują sponsorzy, donatorzy i dofinansowacze, zostaną ułożone alfabetycznie i będą wymagane. Przecież nie można zaprzepaścić dorobku setek urzędników/czek, pracowników/czek, specjalistów/stek i kontrolerów/lek. A tak będzie słusznie i sprawiedliwie. Wszyscy członkowie naszej Federacji są sobie równi. Nie można więc robić nic, co godziłoby w godność któregoś z nich.

 

S.K. - Rozumiem, że papiery są ważniejsze niż ludzie.

 

J.J. - Rzeczywiście, ważniejsze, ale nie najważniejsze.

 

S.K. - A co jest najważniejsze?

 

J.J. - Najważniejsze są procedury, zasady, ustalenia, paragrafy, artykuły i inne dyrektywy.

 

S.K. - No, a co z ludźmi?

 

J.J. - Po opanowaniu procedur, dokumentów i terminologii, coś i dla ludzi zostanie. Nie oni są tu na pierwszym miejscu.

 

S.K. - Rozumiem i dziękuję za przekonujące wyjaśnienia. Omówiliśmy formalizmy, ale i z merytoryką nie jest najlepiej. Stowarzyszenia np. osób niewidomych z trudem tylko otrzymują, albo i nie otrzymują, dofinansowania na wydawanie prasy, na szkolenia rehabilitacyjne, jak orientacja przestrzenna, wykonywanie czynności życia codziennego, posługiwania się nowoczesnym sprzętem rehabilitacyjnym. O wiele łatwiej natomiast otrzymują forsę na jakieś dziwne szkolenia, eksperymenty, badania i Bóg wie na co jeszcze, a wszystko odległe od potrzeb osób niewidomych, odległe od życia.

 

J.J. - Widzę, że starość Ci na mózg pada. Ciągle chciałbyś tkwić w XX wieku, a przecież mamy drugą dekadę XXI wieku.

 

S.K. - Wiek wiekiem, ale niewidomi muszą umieć radzić sobie z trudnościami życia codziennego. Trzeba ich tego nauczyć.

 

J.J. - I co? Twoim zdaniem trzeba zrezygnować z tak wspaniałych zajęć jak nauka pisania tępą stroną ołówka, krojenie chleba rękojeścią noża, przelewanie wody z wanny do umywalki maleńką łyżeczką i pływania po przełomie Dunajca na bali babci? Chcesz zrezygnować z innowacyjności? Przecież niewidomy najlepiej czytający brajlem czy posługujący się komputerem, nie może być tak szczęśliwy jak ten, który potrafi włożyć ogórek do butelki, chodzić tyłem po błocie i piać o świcie, no i szukać pracy przez całe życie, oby najdłuższe.

 

S.K. - Wspaniale! Jest to ze wszech miar słuszne podejście. Dziękuję za interesujące informacje i za zapowiedź uproszczeń inaczej.

Ucieszony Stary Kocur

 

 

97. Zrozumiałe i niezrozumiałe

(czerwiec 2013)

 

(Felieton został opublikowany w lipcu 2013 r. - przypis autora.)

 

Podzielony został europejski budżet na lata 2014-2020. I co tu zrozumiałego albo niezrozumiałego?

Jedni twierdzą, że Polska otrzymała więcej pieniędzy niż było to w mijającej perspektywie, czyli na lata 2007-2013. I jest to zrozumiałe. Jeżeli jest więcej, to nie jest mniej. I czego tu nie rozumieć? Oczywiście, że ja rozumiem i się cieszę.

Inni twierdzą, że Polska otrzymała mniej pieniędzy niż w mijającej perspektywie, a jeżeli mniej, to nie więcej. To też rozumiem, ale się nie cieszę. Z tego cieszyć się nie można, chociaż trzeba rozumieć. To jednak pestka - więcej oznacza mniej, a mniej czasami więcej albo i nie, bo zwykle mniej nie chce oznaczać więcej. Wszystko jasne, wszystko zrozumiałe.

Jeżeli nie możecie pojąć tej prostej prawdy, że mniej oznacza więcej, a więcej mniej, muszę Wam wyłożyć to dokumentnie na prostym przykładzie. Posłużę się tu Radiem Erewań, które to miało wyjątkowe zdolności do prostego wyjaśniania skomplikowanych problemów. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że za czasów socjalizmu Polacy często powoływali się na to radio w trudnych kwestiach.

Otóż Radio Erewań podaje: "Nasz czytelnik pisze, że TAS podała informację, iż w Wołdze złowiono rybę, której długość od głowy do ogona wynosiła 7 metrów, a od ogona do głowy 6 metrów. Czytelnik pyta, czy to prawda. Radio odpowiada: "nie wiemy, czy rzeczywiście taką rybę wyłowiono, ale jest to możliwe. Prosimy wziąć pod uwagę tydzień - od środy do niedzieli ma 4 dni, a od niedzieli do środy dni trzy".

Tak więc wszystko jest jasne. Zrozumiałe jest również i bez wątpienia korzystne, że budżet został przyjęty na siedem lat. Mało tego, że na lat siedem, to jeszcze można go wykorzystywać do 2023 r., czyli trzy lata dłużej, niż jest obecnie. To dobre, bo na kilka lat łatwiej planować duże inwestycje i łatwiej wykorzystać wszystkie przyznane pieniądze. To łatwo zrozumieć i należy się tym cieszyć. Czego więc nie rozumiem?

 

Nie rozumiem

 

Dwadzieścia siedem krajów potrafiło się dogadać i przyjąć budżet na siedem lat z możliwością wykorzystywania pieniędzy przez następne trzy lata. Piszę o tym, nie dlatego, że jestem euroentuzjastą. Nie o to mi chodzi. Chcę porównać tę europejską możliwość z naszą polską niemożliwością.

27 krajów mogło się porozumieć i przeznaczyć forsę na siedem lat. A nasz główny, wspaniały, prześwietny dobroczyńca, dobrodziej, Mikołaj święty, gwiazdor i wreszcie Dziadek Mróz, czyli Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych...

27 krajów Unii Europejskiej potrafi dać forsę na 7 lat z przedłużeniem możliwości wykorzystania tej forsy w ciągu dalszych trzech lat, a nasz dobrodziej? O jeżeli uda mu się przyznać grosiwo na 7 miesięcy bez możliwości przedłużenia wykorzystania go nawet o 3 minuty, to jest już dobrze. Bywało, że potrząsał on kiesą dopiero w lipcu, a nawet później i to się nazywało, że na rok ten czy tamten. To w UE można na siedem lat, a u PFRON-u zaledwie na kilka miesięcy. I tego za starego diabła pojąć nie mogę.

Ludzie to dziwne stworzenia. Potrafią przyjąć jakąś zasadę i bezmyślnie, z uporem się jej trzymać, bezwzględnie ją przestrzegać. Taką ich dogmatyczną zasadą jest budżet państwa. Najpierw on musi być opracowany, przedyskutowany, przekłócony, przyjęty, zatwierdzony, rozdzielony, a potem każda jego część znowu musi być rozpracowana, przedyskutowana, zatwierdzona i podzielona. Potem muszą być zawarte umowy ze szczęściarzami, do których mają trafić pefronowe pieniądze. Aż dziw, że przy takiej procedurze forsa nie trafia do tych szczęściarzy dopiero pod choinkę.

I jak tu u wszystkich zapchlonych kundli planować pracę, jak zaspokajać potrzeby niewidomych na ten przykład? Jak zrobić przez pięć czy nawet siedem miesięcy to, co powinno być robione przez dwanaście miesięcy? Czy na przykład pierwszy numer "Pochodni" powinien ukazywać się dopiero w lipcu? I do czego to podobne? I dlaczego późno przyznanych pieniędzy nie można wykorzystywać w pierwszej połowie następnego roku, skoro zostały tak późno przyznane?

Ktoś mógłby powiedzieć, że najpierw Rząd RP, potem Sejm RP, potem ministrowie, a dopiero następnie Rada PFRON-u, a po niej Zarząd tej firmy, a po nim urzędnicy, bo inaczej nie można. Co to znaczy nie można? W UE można na siedem lat i dodatkowo jeszcze na trzy lata, a u nas nie można? A jak nie można, zanim budżet nie przejdzie tej wyboistej drogi, dlaczego policjanci, żołnierze, ministrowie, nauczyciele, posłowie i senatorowie, tudzież pracownicy PFRON-u płace otrzymują już w styczniu i nie muszą na nie czekać do lipca? Tego to ja również zupełnie pojąć nie mogę.

Żaden kot nigdy nie wpadłby na taki pomysł, że myszki może łowić dopiero od czerwca i zaprzestawać łowów 31 grudnia. Taka myśl żadnemu kotu nawet koło ogona nigdy nie przemknęła, żadnemu, nawet mocno upośledzonemu umysłowo, a co dopiero takiemu mądremu jak ja. A ludzie? A pies z nimi tańcował!

Na tę niemożność PFRON-u i podobnych firm mam prostą radę. Proponuję, żeby rozpoczynać płacenie posłom, senatorom, Premierowi, wicepremierom, ministrom i Panu Prezydentowi dopiero począwszy od miesiąca, w którym PFRON zakończy zawieranie umów ze swoimi podopiecznymi, zwanymi po nowoczesnemu beneficjentami. Oczywiście, wszystkim wymienionym nie należy wypłacać pensji za wcześniejsze miesiące.

Żeby jednak mieć pewność, że patent ten zadziała niezawodnie, tak samo należy potraktować wszystkich prawników i ekonomistów zatrudnionych w Sejmie, w Senacie, w Radzie Ministrów, w ministerstwach i w kancelarii Pana Prezydenta. Jeżeli tak się stanie, daje słowo Starego Kocura, że uchwalenie budżetu przestanie być świętością i PFRON zacznie przyznawać pieniądze już we wrześniu na rok następny, z możliwością ich wykorzystania do końca czerwca jeszcze następnego roku. Zacznie też przyznawać pieniądze na siedem lat na takie zadania, jak np. wydawanie "Pochodni", na naukę orientacji przestrzennej, na sprzęt rehabilitacyjny. Wtedy to ja zacznę wszystko rozumieć.

Jak widzicie, mam piękny pomysł, tylko kto go zechce zrealizować? O, tego to już nie wiem. Ale przecież nie ja mam wszystko wymyślić. Może i Wy coś potraficie? Może ktoś inny potrafi.

Rozumiejący i nierozumiejący Stary Kocur

 

 

98. Pogodzić wodę z ogniem

(maj 2012)

 

Pogodzenia wody z ogniem podejmują się organizacje pozarządowe w Polsce, w tym te działające w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem. I byłoby wszystko w porządku, gdyby było, ale nie jest. Wody z ogniem połączyć się nie da i tyle, ale ichni działacze o tym nie wiedzą, a może udają, że nie wiedzą, a może nie mogą albo nie chcą wiedzieć.

No, nie we wszystkich przypadkach występuje ogień z wodą, ale w przypadku PZN-u tak właśnie jest.

A co tu jest ogniem, a co wodą? A dyć to proste i sami powinniście wiedzieć. Ogniem jest szlachetne zadanie reprezentowania interesów osób niewidomych wobec władz, a wodą - nie mniej szlachetne zadanie, dążenie do zaspokajania ich potrzeb rehabilitacyjnych i nie tylko.

Co, nie widzicie sprzeczności? Nie dziwię się Wam, boć jesteście niewidomi. Ja jednak jestem mądry i szlachetny, to Wam zależność tę dokumentnie wywiodę.

Otóż realizacja pierwszego zadania, czyli bycia ogniem, wymaga występowania do władz z różnymi postulatami, wnioskami, propozycjami, a nawet żądaniami. Takie wystąpienia muszą być poprzedzone opisem istniejącego stanu rzeczy, czyli stanu, który te władze wytworzyły. W tym to samym już tkwi sprzeczność, której usunąć się nie da. Trzeba więc się z nią pogodzić.

Nie jest to jednak największa sprzeczność. Ostatecznie, jeżeli np. zawali Sejm RP, można mu błędy wytykać, boć on pieniędzy nie daje. Jest to jednak prawda tylko częściowa, bo zawsze można przy tym nadepnąć kogoś na odcisk. Przecie Sejm RP nie wszystkie błędy popełnia z własnej inicjatywy. Często podrzuca mu buble Rząd RP, a to już gorzej, bo ten dysponuje pieniędzmi. I wyobraźcie sobie, a w tym Wam brak wzroku nie przeszkodzi, że prosicie o forsę ministra, którego wcześniej skrytykowaliście. Pewnie przyjmie Was z otwartymi ramionami, uzna swój błąd i zechce go w trymiga naprawić. A jużci! Możecie na to liczyć i się nie przeliczycie. No, a forsa jest Wam niezbędna do realizacji drugiego szlachetnego zadania, czyli wody.

Ale Sejm RP i Rząd RP to pestka, a raczej dwie pestki. Pestką natomiast nie jest np. PFRON. Ten Pan forsy ma od cholery, a Wy macie jej mało, PFRON ją ma, ale jej nie potrzebuje, a Wy potrzebujecie, ale nie macie. PFRON Wam może dać, ale nie musi. I tu dopiero jest spotkanie wody z ogniem.

Reprezentowanie interesów osób z uszkodzonym wzrokiem wymaga krytykowania biurokracji PFRON-u, skomplikowanych procedur, działania w ramach projektów i zadań, niekompetencji niektórych urzędników i Bóg wie czego jeszcze. Niewidomi się żalą, Wy widzicie, że mają rację. Trzeba więc działać. Występujecie do Zarządu PFRON - nie pomaga. Występujecie do Rady Nadzorczej PFRON - również nie pomaga. Występujecie do Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych - skutek jak wyżej. Co macie robić?

Uruchamiacie prasę, może telewizję, może organizujecie demonstrację uliczną? A jużci... To dopiero Wam się uda.

PFRON ze swoimi organami decyzyjnymi oraz komórkami organizacyjnymi i Pełnomocnik już się rozpędzają, żeby zaspokoić Wasze żądania... Na to liczycie? To się przeliczycie.

Te wspaniałe instytucje, jak znam życie, najpierw podejmą wszelkie dostępne im działania, żeby wykazać, że nie macie racji, że jest wszystko w należytym porządku, a nawet lepiej niż świetnie, a Wy jesteście roszczeniowymi pieniaczami. Oczywiście, Wam nie powiedzą, że jesteście do luftu. Ba, w ogóle głośno tego nie powiedzą, bo to byłoby niepoprawne politycznie, niehumanitarne, nie do przyjęcia, ale tak właśnie pomyślą. A jak pomyślą, to i zrobią, jednak nie to, czego oczekiwaliście.

Wasz problem polega na tym, że musicie złożyć wnioski o forsę, która jest przyznawana w ramach projektów, programów czy innych konkursów. No i dostaniecie, i to znacznie więcej niż chcieliście. Oczywiście, może się zdarzyć, że nie będą mogli odmówić, bo prasa, bo telewizja, bo niewidomi, a to wiadomo, ciężko poszkodowani ludzie, obciążeni najgorszym kalectwem... A więc dadzą Wam coś na odczepnego, na otarcie łez, nie tyle, ile Wam potrzeba, ale tyle, żebyście zbyt głośno nie mogli się żalić, płakać, krzyczeć, skarżyć.

Na tym się jednak Wasze trudności nie kończą. Kolejny etap to rozliczenia, w których zawsze można coś zakwestionować, czegoś nie uznać, zażądać zwrotu. A kontrole to niby co? Myślicie, że tylko Wy potraficie wyszukiwać cudze błędy? To się mylicie. Kontrolerzy też to potrafią, jeno że będą wyszukiwali Wasze, a nie cudze błędy.

Rezultat jest taki, że jeżeli chcecie realizować pierwsze szlachetne zadanie, czyli reprezentować potrzebujących, nie możecie realizować drugiego, czyli zaspokajać ich potrzeb. Jeżeli chciecie realizować to drugie, nic z pierwszego. I to jest ten ogień i ta woda, których pogodzić nie sposób.

Rozwiązaniem byłoby powołanie różnych stowarzyszeń. Jedno z nich nie powinno przejmować się praktycznym zaspokajaniem potrzeb osób niewidomych i słabowidzących. Nie powinno ono korzystać z żadnych dofinansowań ze środków publicznych - z prywatnych tak, ale publicznych nie. Powinno natomiast analizować, oceniać, występować, walczyć, tupać nogami, walić pięściami w stół, zgrzytać zębami, mobilizować środki przekazu, a za ich pośrednictwem opinię publiczną, domagać się, prosić, grozić i krzyczeć, jakby go ze skóry obdzierali. Wszystko to będzie mogło robić, jeżeli nie zechce forsy od tych, z którymi drze koty o zaspokajanie ważnych potrzeb osób niewidomych i słabowidzących. Drze koty - też mi coś, ale człowieki tak właśnie głupio mówią, to i ja muszę, bo inaczej byście nie pojęli.

Drugi rodzaj stowarzyszeń powinien starać się praktycznie pomagać niewidomym i słabowidzącym. Władze tych stowarzyszeń powinny się uśmiechać, kadzić, wazelinować, prosić, chwalić i dziękować, bo wiadomo, że pokorne cielę dwie matki ssie. Nie powinny więc występować z żadną krytyką, żadnymi postulatami, żadnymi wnioskami i występować jeno o forsę, bo forsa to grunt, a bez forsy ani rusz. Te organizacje, jako woda, nie powinny przyznawać się do jakiegokolwiek pokrewieństwa z tymi krzyczącymi, czyli z ogniem.

Tak może dałoby się coś więcej osiągnąć, ale na to Was nie stać, czyli Waszych przedstawicieli, bo im woda ogień w sercach zalała. No i masz babo placek! Nie ma nadziei na sukces.

 Wodnoognisty Stary Kocur

 

 

99. Inwalidus beneficjentus

(październik 2013)

 

Jestem nie tylko Starym Kocurem. Jestem też uczonym kocurem. Z tego to tytułu postanowiłem zająć się nowym gatunkiem stworów, który pojawił się przed kilkunastu laty.

Niestety, nie ja jestem odkrywcą tego gatunku. Już dawno odkryli go łowcy, tj. stowarzyszenia, fundacje i inne instytucje, które z wielkim zapałem polują na osobników tego gatunku. Stosują przy tym różne metody - polowanie z nagonką, łapanie w sidła, we wnyki, w saki, budują potrzaski i zapadnie, podsuwają przynętę i podkradają sobie nawzajem upatrzone osobniki.

Tak to oni są odkrywcami, ale sam gatunek wciąż nie jest dostatecznie znany. Nie ma on nawet przyzwoitej nazwy łacińskiej, jak to powinno być, żeby było naukowo i mądrze.

W tej sytuacji pierwsze, co postanowiłem zrobić, to nadać mu nazwę. Przy moich kwalifikacjach nie było to trudne. Stwór ten jest jakby niepełnosprawny, a więc inwalida. Ten gatunek stworów niby korzysta, chociaż nie wiadomo z czego, czyli jest beneficjentem. Nadałem mu więc nazwę inwalidus beneficjentus. Prawda, że ładnie brzmi?

Jak już wspomniałem nowy gatunek nie jest jeszcze dostatecznie znany, opisany i spopularyzowany. A już zupełnie powody polowań na jego przedstawicieli są zupełnie nieznane, niezrozumiałe i wielce dziwaczne.

Pomyślcie jeno, człowieki polują na różne zwierzęta, a także je masowo hodują, dla jakichś korzyści: dla ich mięsa, dla skór, pierza, mleka, jaj, wełny, a bo ja wiem czego jeszcze... No, konie ciągną wozy, pługi, noszą ludzi, psy węszą dla ludzi, pilnują ich mienia, polują dla nich na inne zwierzęta. Koty - te są panami ludzi i wyrządzają im wielki zaszczyt, jeżeli chcą z nimi mieszkać, dbać o zaspokajanie swoich potrzeb, dać się pieścić, bawić się z nimi.

Tak czy owak, człowieki zawsze mają jakieś korzyści ze zwierząt, a tu inwalidus beneficjentus... Ani mięsa z tego to nie ma, ani skór, ani pierza, ani jaj, ani mleka - zupełnie nic. Po co więc na coś takiego polować? Złapią takiego osobnika, trzymają go gdzieś w dobrym ośrodku wypoczynkowym, udają, że go tresują i wypuszczają na wolność, nawet go nie zaobrączkują jak ptaka. Nie rozumiem na co to i komu.

Spróbuję to jakoś rozszyfrować, opisać, zrozumieć. Przecież jestem uczony, a to temat rychtyk dla uczonych.

Najpierw spróbujmy opisać ten nowy gatunek. Jak się nad tym zastanowić, nie jest to łatwe zadanie.

Najogólniej rzecz ujmując inwalidus beneficjentus podobny jest do człowieka, ale jednak niektóre osobniki tego gatunku różnią się od człowieków.

Są takie inwalidusy beneficjentusy, które zamiast dwóch nóg mają trzy koła, Inne osobniki mają trzy nogi, dwie takie jak u człowieków i jedną, długą, cienką, białą. Ciekawe jest to, że jedni z takich trzynogów tą białą, cienką nogą tupią, inni szurają, a jeszcze inni wymachują jak kundle ogonami. Pomyślałem nawet, że to może są ogony, ale po dokładnej analizie ustaliłem, że są to jednak nogi, bo nie wyrastają z tego miejsca, skąd wyrastają ogony i służą do chodzenia.

Są beneficjentusy, które zamiast mówić wymachują rękami aż wiatr robią. Są też takie, które są mądre inaczej i wiele innych. Najczęściej jednak niczym nie różnią się od człowieków. Nie udało mi się ustalić, dlaczego są zaliczani do tego gatunku, ba, oni sami tego nie wiedzą.

Tak czy owak, z grubsza już wiemy, co to za gatunek te inwalidusy beneficjentusy. Niech to nam na razie wystarczy. Może kiedyś uda się lepiej opisać ten gatunek. Faktem jest, że niektóre osobniki ewidentnie czymś różnią się od człowieków, a inne niczym.

Teraz spróbujmy dociec, po co tylu łowców specjalizuje się w polowaniach na inwalidusów beneficjentusów. Wiemy już, że pożytku z tego nie mają żadnego, a inwalidusy beneficjentusy najczęściej też nie. No, może nie całkiem, bo przecież przez kilkanaście dni jeść dostają, człowieki starają się ich zabawiać i w całości wypuszczane są na wolność. Jakieś więc korzyści mają. Ale co z łowcami? Po co im te łowy, które nawiasem mówiąc, są coraz trudniejsze, bo łowców ciągle przybywa, a inwalidusów beneficjentusów nie.

Dzięki swojej przenikliwości i dociekliwości odkryłem, że łowcy też mają korzyści. Otóż udało mi się ustalić, że im płacą za każdego inwalidusa beneficjentusa, którego uda im się złowić i przetrzymać przez kilkanaście dni. Udało mi się ustalić, że tych, którzy płacą za coś tak bezsensownego jest wcale niemało. Na pierwszym miejscu należy wymienić PFRON, który wydaje na tę "zabawę" licho wie w co, masę forsy. Unia Europejska też jest wcale szczodra. Niektóre ministerstwa również grosza nie żałują, tak samo jednostki samorządowe - gminy, powiaty i marszałkowie województw. No, są też prawdziwe fundacje, takie, które dają, a nie tylko biorą.

Długo zastanawiałem się nad korzyściami, jakie czerpią z tej hojności. Pojąć nie mogłem, ale w prawdziwe zdumienie wprawiło mnie odkrycie celu finansowania tak niedorzecznej działalności. Wprawdzie niektórzy łowcy starają się, żeby złowieni i przetrzymani przez kilkanaście dni inwalidusy czegoś pożytecznego się nauczyli, ale jest ich nie tak znowu wielu, a poza tym wcale nie to jest najważniejsze.

Okazało się, że nie jest ważne czego uczą się inwalidusy beneficjentusy. Może to być zupełnie głupie, niepotrzebne i w żaden sposób nie może być wykorzystane, np. uczenie pisania CV, prezentowania swoich słabych stron i interfiuczenia.

O co więc chodzi u kata?

Mam jednak głowę nie od parady. Dla mnie badania naukowe to fraszka. Dzięki więc mojej przenikliwości i zacięciu naukowemu ustaliłem, że wszyscy, którzy finansują tę dziwaczną działalność, też mają z tego wielkie korzyści. Otóż ustaliłem, że im chodzi tylko o jedno, o masę zapisanego papieru. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale sprawia im wręcz ekstatyczną przyjemność widok zapisanych kartek papieru, oczywiście, wielu, bardzo wielu, kartek. Za swoje pieniądze, które dają łowcom przedstawicieli opisywanego gatunku wymagają:

a) bardzo obszernych, wielostronicowych wniosków, które koniecznie muszą nazywać się aplikacjami,

b) masy załączników do tych aplikacji,

c) recenzji, opinii, planów, programów,

d) masy oświadczeń, poświadczeń i zobowiązań, a każde na odrębnym papierku, np. na jednym imię inwalidusa beneficjentusa, jego nazwisko i adres, na kolejnym dochody, i dalej powód z jakiego to jest inwalidusem beneficjentusem, na kolejnym zobowiązanie do tego, na innym do owego itd., a na każdym podpis upolowanego inwalidusa beneficjentusa,

e) sprawozdań, po kilka różnych,

f) pokwitowań przez inwalidusów beneficjentusów, że były złowione i przetrzymywane,

g) prognoz szczęścia, jakie czeka inwalidusów beneficjentusów po wypuszczeniu na wolność,

h) 89 innych dokumentów.

Wyobraźcie sobie, że są i takie papiórki, których nie mogą mieć, a bardzo chcą. Człowieki to takie dziwne stworzenia, że wymyślają sobie jakieś zakazy i starają się ich przestrzegać. Mają na przykład jakieś dane wrażliwe, których nie wolno gromadzić. Nawet ich imiona są tajne i nie wolno ich wypisywać na spisach lokatorów, których nawet nie ma, bo nie może być - spisów znaczy się nie ma. Przez ten zakaz czasami jeden drugiego nie może znaleźć. Takimi wrażliwymi informacjami są te, które dotyczą ich zdrowia. Nie wolno np. napisać, że ktoś ma katar, nie mówiąc już o jakiejś chorobie genetycznej. No, a ci, którzy dają forsę, koniecznie chcą mieć to, czego mieć nie mogą. Wymyślili więc, że łowca musi napisać na oddzielnym papiórku, że widział dokumenty stwierdzające to czy tamto, czego nie wolno żądać, zbierać i przechowywać. Biedactwa muszą zadowalać się taką namiastką.

Jak się rzekło, ci finansujący polowania popadają w ekstazę na widok sterty papierów. Dodam, że popękalibyście ze śmiechu, gdybyście mogli zobaczyć, jaką robią awanturę, jak się pieklą, jak srożą, jak straszą, jeżeli chociażby jednego z tych papiórków im zabraknie. Muszą być wszystkie i basta. Muszą też być zapisane w taki sposób, jaki jest wymagany. Broń Boże zmienić jakieś słowo, które zostało uznane za święte.

Wiemy już, po co wydają tyle forsy. Kolejnym moim zadaniem było ustalenie, dlaszego lubują się tak siarczyście w tych papiórkach. No, nie było to łatwe zadanie i nie wiem, czy doszedłem do właściwych wniosków. To może jeszcze w przyszłości się nad tym zastanowię. Teraz powiem Wam, że według mojej niemałej wiedzy i mądrości, papierzyska te wszystkie firmy finansujące traktują jak narkotyk i popadają w narkotyczny trans na ich widok. Nie świadczy to dobrze o mądrości człowieków, ale na to nie ma nijakiej rady. Mówią, że wszystko na tym świecie ma swoje granice, tylko miłosierdzie Boże i głupota człowieków są nieograniczone. I mają rację, że tak mówią. Inaczej pojąć się nie da finansowania tak durnej działalności.

Sam opis zjawiska jednak na wiele by się nie przydał. Dlatego wiele godzin leżałem na parapecie okna w gorących promieniach słońca, myślałem, drzemałem i znowu myślałem. A jak myślałem to i wymyśliłem. Przecież człowieki potrafią leczyć uzależnienia od nikotyny, od alkoholu, od komputerów no i od narkotyków. Jak już na to wpadłem, reszta okazała się dziecinnie łatwa. Po prostu trzeba wszystkich decydentów z firm finansujących łowy na inwalidusów beneficjentusów kierować na przymusowe leczenie, na odwykówkę. To się opłaci, bo wprawdzie będą koszty, ale uda się zaoszczędzić wielokrotnie więcej niż trzeba będzie zapłacić za tę kurację.

Uczony Stary Kocur

 

 

100. Paradoksy w zatrudnieniu niepełnosprawnych pracowników

(grudzień 2013)

 

Wpadłem w osłupienie, zbaraniałem, zgłupiałem ze szczętem i pojąć nie mogę, jak jest możliwe to, co możliwe nie jest. Poczytajcie tylko, a i Wy zbaraniejecie, albo nie uwierzycie w to, co przeczytacie.

W artykule Beaty Rędziak pt. "Sejmowa Komisja Finansów Publicznych za zmianami w dofinansowaniach wynagrodzeń" opublikowanym na portalu: www.niepelnosprawni.pl, a przedrukowanym w "WiM" w grudniu 2013 r. pod pozycją 6.12., znajduje się informacja, że:

"Polska przeznacza najwyższe na tle europejskim dotacje na zatrudnienie osób z niepełnosprawnością i znajduje się dopiero na 22 miejscu, jeśli chodzi o wskaźnik ich zatrudniania".

Kochani moi! Czy możecie w to uwierzyć? Ja uwierzyć nie mogę. Bo i jak tu uwierzyć w coś takiego...?

Olbrzymie dofinansowania kosztów płac pracowników niepełnosprawnych,

olbrzymie dotacje na dostosowanie stanowisk pracy do ich potrzeb,

zwolnienia i ulgi w podatkach,

kary za niezatrudnianie 6 procent osób niepełnosprawnych,

no i przede wszystkim setki, a może tysiące szkoleń w poszukiwaniu pracy, prezentowania swoich mocnych stron, pisania CV, wizażu i blamażu i wszystko na nic...

Ciekawe, jak ten system został skonstruowany, że umożliwia wydawanie wielkich, największych pieniędzy i uzyskiwanie małych, najmniejszych rezultatów. To nie byle kto potrafi coś takiego wymyślić. Ja bym nie potrafił.

Mało tego, że pieniądze idą olbrzymie, to jeszcze pracodawcom nie opłaci się zatrudniać niepełnosprawnych pracowników i zatrudniają ich z czystego altruizmu, a działają na zasadach charytatywnych. Ależ to paradoks jedzie na paradoksie i paradoksem pogania!

Paradoksem są również niewidomi i ich stowarzyszenia z tym głównym na czele, które to godzą się z twierdzeniami, iż wydajność pracy niewidomych, i to nawet tych, którzy widzą, wynosi jeno 30 procent normalnej wydajności. Dla onych stowarzyszeń, z tym głównym na czele, liczą się bowiem pracodawcy, a nie niewidomi i słabowidzący pracownicy. I to jakoś zrozumieć można, ale że niewidomi godzą się na takie paradoksalne twierdzenia dotyczące ich wydajności pracy... Pojąć nie mogę!

Ciekawe, co należałoby jeszcze w Polsce zrobić, ile forsy sypać, żeby wskaźnik zatrudnienia osiągnął wartość przeciętną w Unii Europejskiej, nie mówiąc już o tych najwyższych wartościach? Może trzeba by:

-pełne koszty zatrudnienia niewidomych i słabowidzących pracowników mnożyć przez sześć i w takiej wysokości forsę przekazywać naszym dobrodziejom, czyli pracodawcom osób niepełnosprawnych,

- zwalniać ich ze wszystkich podatków i wypłacać dodatki w takiej wysokości, jaką powinni płacić podatki tak, jak to kiedyś było w spółdzielczości niewidomych,

- surowce, energię i wszystko, czego potrzebują dostarczać im za 30 procent wartości tych towarów i usług,

- no i dodatkowo odpalać coś za powietrze zużywane przez niewidomych i słabowidzących w zakładzie pracy.

A może to ja jestem tak tępy, że sprawy oczywiste jawią się mi jako paradoksy? Może wszystko jest w najlepszym porządku, a tylko głupia Europa nie rozumie, że ekonomia może nie mieć nic wspólnego z logiką i zdrowym rozsądkiem? Może ta durna Europa wymaga od swoich niepełnosprawnych, żeby pracowali wydajnie, żeby opłacało się ich zatrudnianie?

Napisałem o mnóstwie szkoleń organizowanych dla osób niepełnosprawnych. W jednym takim szkoleniu przewidziano następujące zajęcia:

1) zajęcia kulinarne w oparciu o bezwzrokowe metody przygotowywania posiłków oraz napojów, zapoznanie się z tradycyjną kuchnią polską oraz podstawami zdrowego żywienia,

 2) zajęcia z elementami prawa skupiającymi się na zakładaniu własnej działalności gospodarczej lub spółdzielni socjalnej,

3) zajęcia komputerowe z wykorzystaniem internetu,

4) zajęcia rekreacyjne z fotografią dźwiękową jako element poznania świata,

5) zajęcia gimnastyczne z elementami relaksacyjnymi i tańcem.

 

 Jak oni połączą te zajęcia kulinarne z elementami prawa? Jak te bezwzrokowe metody gotowania, pieczenia, smażenia itp. wpłyną na własny biznes? A może chodzi tu o otwieranie zakładów gastronomicznych?

Jako żem stary i mądry potrafię wzbogacić ten program i zaproponować sposoby poprawy tych polskich marnych wskaźników zatrudnienia przynajmniej niewidomych i słabowidzących.

Myślę, że jednym ze sposobów jest rozszerzenie tematyczne różnego rodzaju szkoleń. Co powiedzielibyście kochani moi na takie kursy?

Chodzenia tyłem w poszukiwaniu pracy, poszukiwanie zatrudnienia na Pustyni Błędowskiej albo jak szukać pracy, żeby jej nie znaleźć?

Myślę, że bardzo atrakcyjny byłby kurs nauki tańca na patelni w czasie smażenia befsztyków przy jednoczesnym uczeniu się pisania CV oraz tworzenia biznesplanu działalności gospodarczej polegającej na przerabianiu pieniędzy pefronowych na własne.

Drugim obiecującym sposobem może być zmiana stosunku do wydajności pracy niewidomych pracowników. Zamiast krytykować ich niską, zaledwie trzydziestoprocentową wydajność pracy, proponuję do sprawy podejść pozytywnie i ten mankament przerobić na narzędzie do poprawy wskaźników zatrudnienia. Skoro ich wydajność pracy wynosi 30 procent przeciętnej wydajności, oznacza to, że zamiast zatrudniać jedną osobę, trzeba zatrudnić trzy osoby i czwartej kawałek - zamiast jednego wykładowcy, jednego instruktora, jednego teoretyka i jednego praktyka trzeba zatrudnić po trzy osoby na etatach i czwartą na 1/3 etatu na każdym z tych stanowisk. Pamiętamy, że rocznie organizowanych jest tysiące szkoleń, przede wszystkim jak poszukiwać pracy. Fakt ten może być istotną przesłanką sukcesu poprawy wskaźnika zatrudnienia niewidomych, a przez to również osób niepełnosprawnych, boć niewidomi są osobami niepełnosprawnymi.

Do prowadzenia zajęć na tych szkoleniach proponuję zatrudniać wyłącznie osoby niewidome. Oczywiście, jeżeli potrzebna jest jedna osoba, należy zatrudniać trzy osoby i 1/3 czwartej. Tak samo zamiast jednego kierownika szkolenia, kursu czy turnusu trzech i 1/3. Takie liczne grono, w tym ponad trzech kierowników, wymagać będzie jakiegoś koordynatora, czytaj trzech koordynatorów i kawałek czwartego. No i w ten sposób zlikwidujemy bezrobocie, poprawimy wskaźniki zatrudnienia i nie będziemy musieli się wstydzić.

Jakiś malkontent może powiedzieć, że nie ma tylu niewidomych posiadających odpowiednie kwalifikacje. Bzdura! Po co tu jakieś kwalifikacje? Szkolenia te i tak nie przyczyniają się do wzrostu zatrudnienia, o czym świadczy to 22. miejsce w Europie. Skoro teraz nic nie dają uczestnikom te szkolenia i nic dawać nie będą, gdy będą je prowadzili niewidomi, to gdzie problem?

Paradoksalny Stary Kocur