Logo 1%

Przekaż 1% naszej organizacji

Logo OPP


Logo 1%
Dołącz do nas na Facebooku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z laską przez tysiąclecia (cz. 14)

Zatrudnienie niewidomych po II wojnie światowej w Polsce i w krajach tzw. demokracji ludowej

Skryba

W poprzednim artykule pisałem o historii zatrudniania niewidomych oraz o współczesnych systemach wspierania zatrudnienia osób niepełnosprawnych w krajach Europy Zachodniej i w USA. Kraje te rozwijały się na innych zasadach niż kraje Europy Środkowo-Wschodniej i ZSRR. Inaczej też rozwiązywano problemy zatrudnienia osób niepełnosprawnych, w tym niewidomych i słabowidzących. Obecnie przyszedł czas na zajęcie się sprawami polskich niewidomych i niewidomych z krajów, które dzieliły podobny los po II wojnie światowej.
Głównymi bazami zatrudnienia niewidomych w tych krajach były spółdzielnie niewidomych oraz zakłady produkcyjne stowarzyszeń niewidomych. Zatrudnienie w spółdzielczości niewidomych omówię na przykładzie Polski, a w zakładach własnych stowarzyszenia niewidomych na przykładzie Związku Radzieckiego.
 

Zatrudnienie niewidomych w krajach demokracji ludowej

 
W Polsce i w innych krajach europejskich, którym narzucono ustrój realnego socjalizmu i wprowadzono tak zwaną gospodarkę planową, zatrudnienie niewidomych było wyższe niż w wielu innych krajach.
Warunki tzw. gospodarki planowej, które nie miały nic wspólnego z ekonomią, sprzyjały zatrudnieniu osób niepełnosprawnych. Nie była to gospodarka rynkowa, w której panuje konkurencja i rynek konsumenta. W omawianych krajach nie było konkurencji i panował rynek producenta. Gospodarkę tę charakteryzował stały niedobór wszystkich towarów, wyrobów przemysłowych i rolniczych, a także usług. Towary się "zdobywało", "załatwiało", wystawało w kolejkach, a nie kupowano. Były one "rzucane" do sklepów, "przyznawane", dzielone, reglamentowane. Przykładem mogą być samochody. Kilkuletni samochód na giełdzie samochodowej kosztował o wiele więcej niż nowy samochód tej samej klasy i marki w "Polmozbycie".
W tej sytuacji każdy wyprodukowany towar był bez trudu sprzedawany niemal bez względu na jego jakość i cenę. W zakładach pracy najważniejszymi działami były działy zaopatrzenia, a nie zbytu, jak to jest obecnie. Surowce do produkcji, tzw. moce przerobowe w budownictwie, środki transportu itp. były reglamentowane, a najwięcej do powiedzenia w ich rozdzielaniu, przyznawaniu poszczególnym zakładom miały komitety komunistycznych partii, w Polsce - Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Ślepota od wieków uważana była za najgorsze kalectwo i wywoływała litość. Członkowie komitetów partii komunistycznych oraz pracownicy urzędów państwowych byli ludźmi i litość w odniesieniu do niewidomych nie była im obca. Zakłady zatrudniające niewidomych mogły więc liczyć na nieco większe przydziały wszystkiego, czego w kraju brakowało, a co było im potrzebne. Mogły się więc stosunkowo dobrze rozwijać.
W "Pochodni" z września 1956 r. znalazłem artykuł "Kilka wniosków na temat pracy niewidomych ze spotkań w Pradze" pióra Z.J.
Jest to więc wczesny okres zatrudnienia niewidomych w krajach demokracji ludowej po II wojnie światowej. Czytamy fragmenty tej publikacji:
"W Czechosłowacji, podobnie jak w Polsce, zawodami o największej tradycji wśród niewidomych, są: szczotkarstwo i koszykarstwo. W zawodach tych pracuje do dziś znaczna liczba niewidomych. Część pracuje również w przemyśle, gdzie prócz czynności przy pakowaniu bądź kontroli, wykonują również prace, wymagające poważniejszego przygotowania technicznego, jak na przykład: na tokarkach, frezarkach itp. Zasadniczy nacisk położony jest jednak na te kierunki zatrudnienia, które w większej mierze absorbują umysł, niż siły fizyczne. Wymienić tu należy przede wszystkim pedagogikę muzyczną, w której obecnie pracuje w CSR ponad siedemdziesięciu niewidomych. Uczą oni w szkołach dla widzących z bardzo dobrymi wynikami tak, iż są chętnie zatrudniani bez żadnego nacisku ze strony państwa czy Związku Czechosłowackich Inwalidów. Pracę im bardzo ułatwia zaopatrywanie przez Związek w potrzebne materiały brajlowskie i inne pomoce. Wielu niewidomych muzyków osiągnęło bardzo wysoki poziom, a prace kompozytorskie takich, jak Luda, Macan, Tylnich, Drtina, poważnie wzbogaciły kulturę czechosłowacką".
I dalej:
"Coraz powszechniej wprowadzany jest dla niewidomych zawód telefonisty. Niewidomi obsługują wszelkiego typu centrale telefoniczne przy pomocy specjalnych adapterów dotykowych. Do zawodu tego przygotowuje się niewidomych na specjalnych pięciomiesięcznych kursach. Również w szkołach podstawowych, w ramach zajęć praktycznych, odbywa się szkolenie w obsłudze telefonów. Na ten kierunek nastawiony jest między innymi tak zwany Instytut Klara w Pradze.
Znaczna liczba niewidomych pracuje w zawodzie stroiciela fortepianów. Osiągają tu również dobre wyniki i są poszukiwani przez zainteresowane instytucje. Dla przykładu: w Radiu Praskim jako stroiciel zatrudniony jest niewidomy. Pojedynczy niewidomi wreszcie pracują jako wykładowcy nauk politycznych na różnych uczelniach".
I kolejny fragment:
"W ZSRR - a dokładniej w Federacji Rosyjskiej - główną bazą zatrudnienia są kombinaty i przedsiębiorstwa WOS. W stu pięćdziesięciu czterech tego typu zakładach pracuje około dwadzieścia dziewięć tysięcy niewidomych, wykonując pięćset różnych czynności. Pracują więc w szczotkarstwie, koszykarstwie, pracach montażowych i innych. Niewidomi pracują również w przemyśle przy produkcji wnętrz samochodowych, montażu części traktorów itp. W Federacji Rosyjskiej także coraz szerszy jest pęd niewidomych do pracy umysłowej".
Jeszcze jeden fragment dotyczący ZSRR:
"Za to bardzo duża liczba niewidomych kończy studia wyższe z doskonałymi wynikami. Ogółem niewidomych, którzy ukończyli wyższe uczelnie, w Federacji Rosyjskiej, jest około dziewięciu tysięcy. Dzięki temu coraz więcej niewidomych podejmuje pracę pedagogiczną w uczelniach różnego typu i wykonuje odpowiednią pracę w różnych specjalnościach - ekonomiści, fizycy, biolodzy i agrobiolodzy".
Mieczysław Michalak podaje imponujące informacje z zatrudnienia niewidomych w Związku Radzieckim. W artykule "Nasze dwudziestolecie" ("Pochodnia" lipiec 1964 r.) pisze m.in.:
"Składając wizyty w krajach Europy Zachodniej przedstawiciele PZN mieli możność zapoznania się z materiałami, dotyczącymi zagadnień rehabilitacji podstawowej i społecznej. Trzeba jednak przy tym stwierdzić, że przodującą organizacją w światowym ruchu niewidomych jest WOS (Wszechrosyjskie Stowarzyszenie Niewidomych), które stosuje najbardziej nowoczesne metody rehabilitacji zawodowej. Przedsiębiorstwa produkcyjne WOS-u wyposażone są w nowoczesny sprzęt techniczny i dają zatrudnienie w najrozmaitszych branżach ponad osiemdziesiotysięcznej rzeszy niewidomych. PZN pragnie jak najbardziej skorzystać z doświadczeń WOS-u w dziedzinie zatrudnienia inwalidów pozbawionych wzroku, a także specjalnego oprzyrządowania przeznaczonych dla nich stanowisk pracy, by w oparciu o te wzory podnieść na odpowiedni poziom produkcję szerokiego asortymentu artykułów, zwłaszcza w branżach elektromechanicznej i metalowej".
To są informacje oficjalne. A nieoficjalnie...
Mieczysław Michalak w rozmowie z Andrzejem Szymańskim, zamieszczonej w "Pochodni" z maja 2001 r., tak mówi o radzieckich zakładach pracy niewidomych:
"Podróżowaliśmy do ZSRR. Wszechrosyjski Związek Niewidomych wprowadzał pionierskie zajęcia. Obszerne były hale, potężne wiertarki, a ubikacje - na powietrzu, w drewnianych budkach bez drzwi. Taki luksus!"
A teraz fragment dotyczący naszych zachodnich sąsiadów:
"W NRD, prócz szerokiego zatrudnienia niewidomych w zakładach przemysłowych i w spółdzielczości, duża ich liczba kształci się w różnych specjalnościach i znajduje zatrudnienie na odpowiedzialnych stanowiskach. Dla przykładu - ośmioro tegorocznych absolwentów średniej szkoły w Konigswusterhausen postanowiło studiować dalej, wybierając następujące kierunki: dwie osoby - germanistykę, cztery osoby - prawo, jedna osoba - psychologię i jedna osoba - bibliotekarstwo. Najpowszechniejszym zawodem, w którym zatrudniani są niewidomi pracownicy umysłowi jest stenotypia. Do zawodu tego przygotowuje się niewidomych na specjalnych kursach: trzyletnich - dla młodzieży opuszczającej szkoły i dwuletnich - dla dorosłych niewidomych. W trakcie szkolenia dużo uwagi poświęca się gruntownej znajomości gramatyki i ortografii. Stenografowanie odbywa się przy pomocy specjalnych siedmiopunktowych maszyn brajlowskich, których model, dostosowany do specjalnego systemu niemieckiej stenografii, opracowano w NRD.
Niewidomi stenografowie dorównują widzącym. Bieglejsi potrafią osiągnąć do trzystu pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Zakłady pracy i instytucje chętnie zatrudniają niewidomych pracowników ze względu na ich dużą wydajność pracy. Obecnie poczynione są starania, aby stenotypistów zatrudniać w biurach prasowych, redakcjach itp. Nadmienić należy, że opanowanie stenografii stwarza doskonałe warunki nie tylko dla wykonywania tego zawodu, ale również dla kontynuowania studiów czy też wykonywania innej pracy umysłowej".
I ostatni fragment tej publikacji:
"O sytuacji w zakresie zatrudniania niewidomych w Rumunii czy na Węgrzech nie będziemy tu szczegółowo pisać, ponieważ jest ona dość podobna. Nadmienić można jedynie, że w Rumunii rozpoczęto ostatnio dość szerokie szkolenie i zatrudnianie niewidomych w masażu, a na Węgrzech coraz popularniejszy staje się zawód telefonisty, wykonywany podobnie jak w CSR czy NRD przy pomocy specjalnych adapterów dotykowych.
Chińska Republika Ludowa, podobnie jak w innych dziedzinach, również w zakresie spraw zatrudnienia ma duże osiągnięcia. Obecnie najpoważniejsza liczba niewidomych pracuje w rolnictwie, a przede wszystkim w hodowli bydła. Pomału zwiększa się jednak stan ich zatrudnienia w przemyśle, gdzie przeważnie wykonują czynności, oparte na pracy ręcznej. Wyjątek stanowi fabryka gwoździ w Mukdenie, gdzie praca niewidomych jest zmechanizowana.
Oświata dla niewidomych stawia dopiero w Chinach pierwsze kroki. Stąd minimalna jest tam liczba pracowników umysłowych. W szkołach dla niewidomych uczy kilkunastu niewidomych pedagogów. Grupy niewidomych muzyków, wyspecjalizowanych w muzyce ludowej, biorą udział w tak zwanych brygadach kulturalnych, spełniających zadania propagandowo-kulturalne na wsi. Ostatnio duży nacisk kładzie się na stworzenie niewidomym warunków szkolenia i pracy w masażu leczniczym, na który w Chinach jest ogromne zapotrzebowanie".
 

Zatrudnienie niewidomych w Polsce w okresie realnego socjalizmu

 
W okresie tym mówiło się o "polskiej szkole rehabilitacji", według której zatrudnienie było głównym celem i stanowiło ukoronowanie procesu rehabilitacji.
Kładziono więc duży nacisk na rehabilitację zawodową i zatrudnienie osób niepełnosprawnych. Dotyczyło to również osób z uszkodzonym wzrokiem. Mówiło się: "Problem zatrudnienia niewidomych został w zasadzie rozwiązany". Oznaczało to, że prawie wszyscy, którzy chcieli pracować, znajdywali zatrudnienie. Nie zawsze zatrudnienie to było satysfakcjonujące, ale najważniejsze, że była praca. Niewidomi narzekali na "monotonię" pracy w szczotkarstwie czy brak więzi społecznych przy zatrudnieniu w chałupnictwie, ale praca stanowiła podstawę utrzymania kilkunastu tysięcy osób z uszkodzonym wzrokiem i ich rodzin. W 1989 r. zatrudnienie niewidomych i słabowidzących osiągnęło kilkanaście tysięcy osób. Nie oznacza to, że w całym okresie tylko tylu znalazło zatrudnienie. Mówimy prawie o pięćdziesięciu latach. Można więc przyjąć, że łącznie pracowało kilka razy więcej niewidomych i słabowidzących.
Władze spółdzielcze i władze Polskiego Związku Niewidomych podejmowały starania, żeby wszystkie osoby z uszkodzonym wzrokiem mogły pracować.
W spółdzielniach niewidomych funkcjonowały nawet specjalne normy, które umożliwiały pracę niewidomym ze złożoną niepełnosprawnością, albo tylko niezaradnym, mniej sprawnym, zaniedbanym.
Ważny był również fakt, że niektóre prace były zastrzeżone dla niewidomych, m.in. wyrób szczotek i masaż leczniczy.
Dobrym przykładem ówczesnych starań o osoby niepełnosprawne jest przykład Wincentego Mierzejewskiego.
W artykule "Zapomniany pionier" pióra Michała Kaziowa, zamieszczonym w "Pochodni" z kwietnia-maja 1985 r. czytamy:
 "Kolega Mierzejewski, mając jedenaście lat, w roku 1945, gdy front pod naporem wojsk radzieckich przesuwał się przez jego wieś, natknął się na niemiecką minę, w wyniku eksplozji stracił wzrok oraz obie dłonie. Leczony w wojskowych szpitalach polowych, potem w Kownie, przeżył tragedię swojego kalectwa.
Przywieziony w 1951 roku do Polski, nie miał odwagi wrócić do swego domu rodzicielskiego, w którym żyły już dwie kaleki: sparaliżowana matka i poruszająca się z trudem o kulach babcia. Zawieziono go więc do szkoły specjalnej we Wrocławiu, mieszczącej się przy ulicy Kasztanowej. Niestety, tu nie zrehabilitowano go, nie nauczono żadnego zawodu, bo i jak? Bezradni pedagodzy umieścili go w Jarogniewicach pod Poznaniem w Domu Opieki Społecznej. Tu Wicek w pełni odczuł ogrom swojej tragedii. On, młody, szesnastoletni chłopiec, wśród starych i zniedołężniałych...
Próbuje podnieść go na duchu pani Bielajewowa - żona niewidomego muzyka. W Jarogniewicach opiekuje się nim ociemniała nauczycielka - Zofia Niemirycz, która nawet jeździ do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej z prośbą, by w jakiś sposób zatrudnili Wicka. Niestety, wysiłki te nie przyniosły rezultatów. Wicek wegetuje, ale stara się zachować iskrę nadziei. W roku 1953 zakład w Jarogniewicach odwiedza Halina Lubicz ze swoim artystycznym zespołem niewidomych. Zainteresowała się młodym, bezrękim niewidomym, namówiła go do nauki brajla i wciągnęła go do amatorskiego zespołu recytatorskiego.
Wicek chętnie recytował i za namową Haliny Lubicz nauczył się czytać wargą brajla.
W roku 1954 Halina Lubicz przyjeżdża do Jarogniewic z wiadomością, że w Laskach dyr. Henryk Ruszczyc przeprowadza z Michałem Kaziowem eksperyment pracy na warsztacie tkackim.
- Spodziewaj się i ty - powiedziała - że zostaniesz zaproszony do udziału w tym eksperymencie.
W Wicka wstępuje nowy duch. Zgadza się na każdą próbę, choćby najtrudniejszą, byle nie siedzieć bezczynnie.
W lipcu tego roku Henryk Ruszczyc listownie wzywa go do Lasek. Przygotowuje specjalny warsztat, kieruje go do protezowni i już od stycznia 1955 roku Wicek zostaje przeniesiony do Lasek i poddaje się trudnemu i żmudnemu eksperymentowi. Mistrz tkacki pan Borkowski podziwia go za wytrwałość, cierpliwość, dyscyplinę. Dzięki tym cechom charakteru Wicka, eksperyment dyrektorowi Ruszczycowi się udał i wkrótce do Lasek zaproszono jeszcze trzech innych niewidomych amputantów.
Wicek pierwszy zdaje z wyróżnieniem egzamin czeladnika tkactwa, a za nim pozostali. Jego radość była jednak krótka, gdyż tkactwo dla niewidomych zostało w Laskach zlikwidowane. Uczy się więc obróbki metalu i po jakiś czasie wykonuje świeczniki. Niestety, zbytu na nie ma. Henryk Ruszczyc w porozumieniu z prezesem Modestem Sękowskim dokonuje nowego eksperymentu - robienia tak zwanych metalowych zaciskaczy żył, używanych przy transfuzji krwi. I wreszcie powstaje odrębny dział produkcji w lubelskiej spółdzielni niewidomych.
Wincenty Mierzejewski dumny jest dzisiaj, że wytrwał te wszystkie trudne próby. W spółdzielni lubelskiej zawsze był ceniony. Recytuje na akademiach, bierze udział w konkursach recytatorskich, jest członkiem zarządu spółdzielni. Wstępuje do Zjednoczonej Partii Robotniczej i przez dwie kadencje jest członkiem egzekutywy. Pełni przez te wszystkie lata wiele różnych funkcji społecznych.
Dzięki wytrwałości i pracy zdobył niezależność materialną i założył rodzinę, otrzymał mieszkanie, wychował i wykształcił córkę. Cieszy go też i to, że inni podobni mu pracują i widzi w tym i trochę swojego udziału, choć przez skromność nie nazywa siebie pionierem".
Obecnie, mimo olbrzymiego postępu we wszystkich dziedzinach życia, młodemu niewidomemu w sytuacji, w jakiej był Wincenty Mierzejewski, w Polsce niezmiernie trudno byłoby skutecznie pomóc.
 Wracamy jednak do przeszłości. Mieczysław Michalak w artykule "Nasze dwudziestolecie" ("Pochodnia" lipiec 1964 r.) pisze m.in.:
"Zatrudnienie niewidomych było od początku powstania PZN jednym z głównych kierunków jego działalności. Wyniki, jakie osiągnęliśmy w tym zakresie, najlepiej wyrażają liczby. Gdy na przykład przed wojną pracowało około stu pięćdziesięciu niewidomych, a w pierwszym okresie dwudziestolecia niewiele więcej, to obecnie liczba pracujących inwalidów wzrokowych wynosi w dniu 31 grudnia 1963 sześć tysięcy sześćdziesiąt trzy osoby. Są oni zatrudnieni prawie we wszystkich dziedzinach wytwórczości".
 

Spółdzielczość niewidomych w Polsce

 
Po 1945 r. przedwojenne zakłady zatrudniające niewidomych wznawiały działalność i powstawały nowe. W 1946 r. powstał Związek Pracowników RP, który powoływał zakłady zatrudniające pracowników z uszkodzonym wzrokiem. Nie trwało to jednak długo. W 1951 r. Związek ten na mocy decyzji administracyjnej został połączony ze Związkiem Ociemniałych Żołnierzy RP i powstał Polski Związek Niewidomych, który nie organizował już bezpośrednio zatrudnienia niewidomych. Oczywiście, PZN uznawał znaczenie pracy zawodowej dla niewidomych i współdziałał w tworzeniu zakładów zatrudniających ich, ale sam nie prowadził przedsiebiorstw, których celem było zatrudnianie osób z uszkodzonym wzrokiem. PZN prowadził kilka zakładów, ale miały one za zadanie zaspokajanie potrzeb rehabilitacyjnych, produkcję książek brajlowskich i mówionych, wydawanie prasy, a nie zatrudnianie. Sytuacja uległa zmianie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale to jest inne zagadnienie.
Zakłady prowadzone wcześniej przez Związek Pracowników Niewidomych RP przekształcone zostały w spółdzielnie niewidomych. Tworzone były również spółdzielnie na terenach, na których wcześniej nie było zakładów zatrudniających niewidomych pracowników. Pierwszą była spółdzielnia w Lublinie, której założycielem i wieloletnim prezesem był Modest Sękowski.
Halina Banaś w artykule "Rezultat woli i wytrwałości" ((Pochodnia marzec 1956 r.) o początkach Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych pisze:
"Jej zaczątek tkwi w chałupniczej produkcji szczotek z wziętych w komis surowców. W grudniu 1945 roku dziesięć osób podpisało statut spółdzielni, która rozpoczęła swoją egzystencję pod patronatem Polskiego Czerwonego Krzyża, zaś od stycznia 1946 roku uzyskała osobowość prawną. Dzięki intensywnie prowadzonej akcji werbunkowej liczba pracowników spółdzielni wzrastała z każdym rokiem. Zarząd spółdzielni dokładał wszelkich starań, aby życie pracowników uczynić coraz łatwiejszym we wszystkich jego dziedzinach. Położono ogromny nacisk na pracę wychowawczą i oświatową, zorganizowano dokształcanie w zakresie szkoły podstawowej. Produkcję realizowano w sposób jak najbardziej planowy, wskutek czego spółdzielnia lubelska nie ma przestojów, daje wystarczające zarobki pracownikom, a ponadto akumulacja kapitału rokrocznie wzrasta. Obniżka kosztów własnych i wielopłaszczyznowe współzawodnictwo to również poważne źródła tej akumulacji".
Taka informacja jednak nie daje pełnego obrazu początków spółdzielczości niewidomych w Polsce. Zresztą zagadnieniu temu można by poświęcić książkę, a nie tylko fragment artykułu.
W artykule "Życie i działalność Modesta Sękowskiego" zamieszczonego w "Wypisach Tyflologicznych" z 1974 r. czytamy m.in.:
"Inwalidów Niewidomych cechowała ofiarna i bezinteresowna, wręcz heroiczna postawa. Dawali jej wyraz choćby tylko w pokonywaniu trudów samodzielnego życia pozbawionego zabezpieczenia materialnego, sami w dwupokojowym mieszkaniu stutysięcznego miasta, bez pieniędzy i w skąpej odzieży, bez znajomości terenu, dając oparcie przez kilka pierwszych miesięcy jedynie w stołówce PCK. Ruszczyc otrzymał w PCK przydział lokalu na ul. 1 Maja, co było znacznym sukcesem, ułatwił nawiązanie kontaktów z władzami, załatwiał wspólnie z M. Sękowskim sprawy w urzędach, służąc pomocą w pierwszym okresie zawsze, gdy zachodziła potrzeba.
Zakład w Laskach podzielił się z nimi tym, czym mógł, ale mógł bardzo niewiele, bo był zrujnowany przez wojnę. Było "głodno, chłodno i do domu daleko", jak relacjonował jeden z nich, ale ani przez chwilę nie zrezygnowali z zadania, którego się podjęli. Byli pionierami, walczyli o byt i godność ludzką, o prawo do życia w społeczeństwie Polski Ludowej dla ludzi niewidomych.
Oparcie moralne stanowiło dla nich serdeczne koleżeństwo i zaufanie wzajemne. Ich przywódcą, najpierw pełniącym rolę opiekuna, później kierownika, a wreszcie prezesa organizującego się zespołu późniejszej spółdzielni był od początku Modest Sękowski. Prezes Sękowski nie szczędził czasu na rozmowy z coraz liczniej przybywającymi inwalidami. Przekonywał ich o możliwościach pracy i usamodzielnienia się, odbudowywał w nich chęć do życia, poczucie osobistej wartości i godności. Można powiedzieć, że prowadził rehabilitację psychiczną, ogromnie potrzebną, zwłaszcza tym, którzy niedawno wzrok stracili - ofiarom wojny.
Ale nie ograniczał się do oczekiwania w biurze spółdzielni na niewidomych, którzy przyjdą do niego. Wychodził im naprzeciw - szukał ich i znajdował, a każdym się szczerze radował. Chodził po szpitalach Lublina i miast powiatowych, pytając czy są w nich niewidomi inwalidzi. Znajdował ich często, czekali bez nadziei na przyszłość, często psychicznie załamani, pozbawieni rodzin i środków do życia. Szpitale nie wypisywały ich długo po wyleczeniu, bo nie było dokąd ich odsyłać, a przecież trudno wyrzucić niewidomego człowieka na ulicę. Więc niewidomi czekali "aż ich ktoś kupi", jak jeden z nich powiedział. Zjawiał się w końcu prezes Sękowski, "kupował ich", zabierał do spółdzielni, a później do swego ciasnego mieszkania i dzielił się z nimi skromnym bochenkiem chleba. Potem uczył ich pracy "po niewidomemu" i zatrudniał.
Modest Sękowski szukał niewidomych nie tylko w szpitalach. Jeździł po wsiach, zapadłych osadach i wyszukiwał niewidome dzieci, aby je posłać do szkoły. Zbierał także spod kościołów żebrzących niewidomych i prowadził do spółdzielni. Przekonywał ich, że mogą pracować, że będą zarabiać, bo to wstyd być żebrakiem, to kompromituje wszystkich niewidomych.
Każdego nowego członka spółdzielni trzeba było zdobywać osobiście i oddzielnie. Nad każdym się Sękowski pochylał, każdemu podawał rękę, obdarowywał. Dlatego właśnie każdy był mu zawsze tak drogi. I dlatego niewidomi uznawali w nim nie tylko prezesa, ale także ojca. Rosła spółdzielnia i zanim stała się bogata w pieniądze, budynki i maszyny, bogata była ilością niewidomych, których było coraz więcej".
Początki spółdzielczości były bardzo trudne w zrujnowanej wojną Polsce. Podobnie jak w Lublinie było w innych spółdzielniach. Później stopniowo następowała poprawa, aż w końcu niewidomi spółdzielcy pracowali w dobrych warunkach, nieźle zarabiali i nieźle żyli.
Stanisław Kotowski w książce "Cele rehabilitacji niewidomych i słabowidzących" tak opisuje warunki, w jakich pracował w latach 1958-1961:
"ZUS musiał mi do emerytury zaliczyć ponad 45 lat zatrudnienia. A wszystko zaczęło się w maju 1958 r. w Białymstoku, gdzie wówczas zacząłem pracować na podstawie umowy o pracę.
 Białostocka spółdzielnia oferowała niewidomym pracę w szczotkarstwie, w dziewiarstwie, powroźnictwie i w dziale metalowym. W tym ostatnim wyrabiano wówczas siatki ogrodzeniowe i zamknięcia pałąkowe do butelek.
Zostałem zatrudniony w dziale metalowym przy wyrobie zamknięć do butelek. Takie jedno zamknięcie wytwarzało pięć osób. Była to brygada. W mojej brygadzie, i to dosłownie mojej, pracowali:
Mikołaj (Kola) miner, który od niewypału stracił wzrok i rękę,
Janek - również miner, który w podobnych okolicznościach stracił wzrok i nogę,
dwie niewidome panie: Genia i Stasia, które miały wszystkie kończyny i ja, także ze wszystkimi kończynami.
Kola wkładał do przyrządu odpowiednio przycięte kawałki drutu i wyginał w pałąki. Janek wkładał te pałąki w inny przyrząd i wyginał z nich kolanka - dźwignie, które założone na szyjkę butelki powodowały dociskanie i zwalnianie korka zamykającego jej wylot.
Ja wykonywałem najtrudniejszą pracę w tym zespole, ale najlepiej płatną. Brałem odpowiednio pocięty drut i fajansowe, szklane lub plastikowe korki. Wkładałem w nie drut i przy pomocy stosownego przyrządu obginałem. Była to najtrudniejsza praca, bo obie ręce były zajęte trzymaniem drutu i korków, a także siłowym operowaniem trzema uchwytami przyrządu. Poza tym korki miały wady, które utrudniały pracę. Najlepsze były te fajansowe, gdyż rzadko miały pozatykane otwory, w które należało wkładać drut. W plastikowych natomiast często otwór był zalany i trzeba było przebijać go drutem, uderzając mocno w stół warsztatowy. Jeszcze gorzej wyglądała praca z korkami szklanymi. One również często miały zasklepione otwory, które nie zawsze dawały się przebijać, a ponadto szkło niekiedy rozpadało się w rękach, miało ostre krawędzie, co nie ułatwiało pracy. Wszystkie brygady nosiły nazwisko osoby, która zajmowała się tymi korkami - a więc moja była brygadą Kotowskiego.
Jedna z pań łączyła kolanka z korkami, a druga nakładała uszczelki na korki.
Gotowe wyroby wkładało się w kosze o wadze do 100 kg. I nieważne, że zamknięcia produkowały osoby niewidome. Kosze takie mężczyźni musieli wstawiać na dwukołową taczkę i wieźć, najpierw do zważenia, a potem do magazynu.
To byłoby tyle na temat samej pracy. Dodam tylko, że taka pięcioosobowa brygada mogła wyprodukować ponad 4 tysiące zamknięć w czasie ośmiogodzinnej zmiany.
Zatrzymałem się dłużej nad tą pracą, gdyż chcę pokazać warunki, w jakich ją wykonywaliśmy. Otóż warsztaty działu metalowego mieściły się w baraku ze sklejki czy innych płyt. Pomieszczenia ogrzewane były piecami kaflowymi. No i wspaniale. W baraku na wiosnę i na jesieni były znośne warunki. Ale w lecie i w zimie - brrr! Aż mnie ciarki przechodzą na wspomnienie.
W lecie było gorąco jak w piekle, zwłaszcza po południu. Ale za to w zimie - jak na Syberii. Zanim piec trochę rozgrzał halę warsztatową, można było oszaleć. Uchwyty przyrządów, wiadomo - żelazne, i szklane lub fajansowe korki były namarznięte. Przez pierwsze dwie godziny, może dwie i pół, człowiek nie czuł rąk. Drut i szkło kaleczyły palce, krew mieszała się ze smarem przyrządu... To jednak pestka w porównaniu z myciem rąk po pracy. Myliśmy je proszkiem, takim do prania lub podobnym, zmieszanym z trocinami i w dodatku w zimnej wodzie, prosto z wodociągu. Ablucje te odbywały się w toalecie. Może to i dobrze, bo proszek piekł niemiłosiernie pokaleczone ręce, a woda była tak zimna, że palce wykręcało. Trzeba było najpierw załatwić potrzeby fizjologiczne, żeby... Wyobrażam sobie, jak pięknie domyte były ręce w takich warunkach.
Obecnie taki warsztat zostałby natychmiast zamknięty. I słusznie. Warunki pracy były naprawdę podłe. Ale proszę sobie wyobrazić, że innej pracy nie było. I co miałbym robić? Czy mógłbym się uczyć i wywiązać się z przyrzeczenia danego p. Józefowi Stroińskiemu? Czy mógłbym założyć rodzinę? Ile jeszcze można postawić takich pytań, na które jest tylko przecząca odpowiedź?
Moja praca nie była najgorsza w porównaniu z produkcją szczotek z piór. Kiedy podjąłem pracę, spółdzielnia już ich nie produkowała. To dopiero była sama rozkosz. Starsi stażem koledzy opowiadali, że samochód przywoził pióra z rzeźni drobiu. Wysypywał je na podwórzu. Niewidomi musieli przygotować te pióra do robienia z nich szczotek do szorowania drewnianych podłóg. Trzeba było pióra drzeć, tak żeby pozostały tylko stosiny. Bywało, że deszcz popadał, pióra namokły, a w nich ptasie odchody i kawałki wnętrzności. Smród na całą dzielnicę. Mimo to niewidomi przy tym pracowali, i też uzyskiwali dochody niezbędne do życia.
Wcześniej napisałem, że chyba każda praca, nawet bardzo kiepska, lepsza jest od żadnej. Teraz podtrzymuję to twierdzenie, a jak Państwo widzą, wiem o czym piszę.
Na zakończenie białostockich doświadczeń dodam, że ponad dwa lata wytwarzałem zamknięcia pałąkowe i ponad rok szczotki. Wolałem te pierwsze, gdyż praca przy nich wymagała więcej ruchu, więcej siły, szła mi lepiej.
Jeszcze tylko nadmienię, że prawie trzy lata żywiłem się wielce prawidłowo. Na śniadanie 10 deko końskiej kiełbasy i bułka lub dziesięć deko chałwy - jedno i drugie mogłem kupić po drodze do pracy. Do tego mleko fundowane przez spółdzielnię, w zimie z lodem. Można było brać mleko gotowane, ale bardzo gorące, a ja nie miałem czasu pić powoli. Musiałem zrobić tyle co inni, a pracowałem dwie godziny krócej. Był to taki przywilej pracowników, którzy uczęszczali do szkół. Cóż z tego, gdybym nie wykonał swojej części pracy, pozostałe cztery osoby nie miałyby co robić i nie zarobiłyby. W rezultacie pracowałem dziennie dwie godziny krócej niż inni, za które miałem płacone, wykonywałem lepiej płatną pracę i robiłem tyle samo sztuk co pozostali pracownicy w tym dziale. Zarabiałem więc wcale nieźle. Udało mi się nawet zaoszczędzić, jak na tamte czasy, sporo pieniędzy, które wydawałem przez okres studiów, a ostatnie grosze wydałem na przepisanie pracy magisterskiej.
Obiady, o ile to można nazwać obiadami, mieliśmy w spółdzielczej stołówce. Trochę zupy, trochę ziemniaków, łyżka kapusty lub buraków i raz na tydzień kawałeczek mięsa, ale za to, zawsze w piątek. Kolacja znowu we własnym zakresie - jakaś kaszanka, salceson, ser albo śmietana i bułka. Tylko w niedzielę z kolegą szliśmy do "Luxu" na schaboszczaka".
 Podkreślić należy, że w Polsce po II wojnie dynamicznie rozwijała się spółdzielczość inwalidów i spółdzielczość niewidomych, która była główną bazą zatrudnienia osób niepełnosprawnych. Prawda, że zatrudnienie to nie miało wiele wspólnego z ekonomią, że w wymiarze ogólnospołecznym było nieefektywne, ale w wymiarze jednostkowym, czy niektórych grup społecznych, np. w przypadku niewidomych było wielkim dobrodziejstwem. Wartości pracy w naszym kraju i pozostałych krajach realnego socjalizmu nie niweczył fakt, że niejednokrotnie niewidomi pracowali w warunkach urągającym wszelkim zasadom bhp.
Prawdą też jest, że po II wojnie wielu wybitnych niewidomych w naszym kraju podejmowało wielkie wysiłki i wnosiło wielki wkład pracy w tworzenie i rozwój spółdzielni niewidomych. Ale prawdą też jest, że gdyby nie warunki społeczno-ustrojowe i pseudoekonomiczne, jakie powstały w naszym kraju po II wojnie, znacznie mniej dałoby się osiągnąć. Stopniowo w Polsce powstało aż 39 spółdzielni niewidomych. Spółdzielnie te posiadały również zakłady filialne. Łącznie było ponad sto zakładów spółdzielczyh. Pod koniec prosperity tj. pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego stulecia spółdzielnie niewidomych w Polsce zatrudniały prawie 18500 niewidomych i słabowidzących pracowników. Obecnie funkcjonuje już tylko 16 spółdzielni, które zatrudniają około 1100 pracowników z uszkodzonym wzrokiem.
Ważne jest tu również to, że spółdzielnie, nie tylko dawały zatrudnienie osobom z uszkodzonym wzrokiem, ale obejmowały ich różnorodną pomocą rehabilitacyjną, wyposażały w sprzęt rehabilitacyjny, organizowały działalność kulturalno-oświatową i organizowały wczasy oraz leczenie klimatyczne. Prowadziły też hotele robotnicze, w których mieszkali niewidomi pracownicy do czasu otrzymania własnych mieszkań. Była to bardzo ważna pomoc.
Spółdzielczość niewidomych jednak okazała się niedostosowana do warunków rynkowych. Kilkanaście spółdzielni upadło, a pozostałe poważnie ograniczyły działalność i zatrudnienie ogółem, w tym osób z uszkodzonym wzrokiem.
Do upadku spółdzielczości niewidomych przyczynił się również fakt, że jest coraz mniej prac powtarzalnych, wykonywanych ręcznie. Maszyny, zwłaszcza automaty i roboty, prace powtarzalne wykonują o wiele szybciej, niż można je wykonywać ręcznie.
 

Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych - CZSN

 
W ówczesnych realiach ekonomiczno-politycznych spółdzielnie musiały być zrzeszone w jakiejś strukturze gospodarczej. Najpierw był to Związek Spółdzielni Inwalidów, następnie w 1957 r. powstał Związek Spółdzielni Niewidomych, który w 1981 r. przekształcił się w Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych.
Niewidomi spółdzielcy wspierani przez PZN od dawna dążyli do powołania własnego związku spółdzielczego. Powołanie Związku Spółdzielni Niewidomych nie zakończyło starań o pełną niezależność. ZSN był wprawdzie związkiem autonomicznym, ale sprawy gospodarcze - lustracja, bezpośredni nadzór - należały do okręgowych i wojewódzkich związków spółdzielni inwalidów.
Spory o kompetencje pomiędzy Związkiem Spółdzielni Niewidomych, a Związkiem Spółdzielni Inwalidów trwały aż do powstania Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych.
CZSN, wraz z innymi związkami spółdzielczymi, został zlikwidowany przez Sejm RP ustawą z dnia 20 stycznia 1990. Była to wola, nie tylko Sejmu RP, ale również wielu niepełnosprawnych spółdzielców, którzy demonstrowali pod Sejmem domagając się likwidacji związków spółdzielczych. Uważali, że likwidacja tej socjalistycznej nadbudowy nad spółdzielniami pozwoli im lepiej i taniej pracować, lepiej zaspokajać potrzeby spółdzielców.
Wielu uważa, że gdyby CZSN nie został zlikwidowany, spółdzielczość nie upadłaby. Jest to błędna ocena. CZSN nie posiadał narzędzi do wspomagania spółdzielni w warunkach rynkowych. Wcześniej pomagał zdobywać surowce, maszyny, środki transportu, wyłączność na produkcję, nie dopuszczał do powstawania zakładów konkurencyjnych. Wszystko to straciło znaczenie po 1989 r. Problemem natomiast stał się zbyt wyprodukowanych towarów, a w tym CZSN pomagać nie mógł, bo na "wolnym rynku" obowiązują inne prawa, które wymagają konkurencji, przetargów, niskich cen i wysokiej jakości. CZSN nie miał żadnych możliwości udzielania takiej pomocy, jaka byłaby przydatna w nowych warunkach ekonomicznych i gospodarczych.
W okresie ponad trzydziestu lat istnienia ZSN (później CZSN), przyczyniał się do dynamicznego rozwoju spółdzielczości niewidomych.
Prowadził cztery zakłady własne, które wspierały działalność spółdzielni niewidomych oraz samego Związku. Były to: Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy, Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń z centralą w Warszawie, Zakład Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych i Ośrodek Informacji i Wydawnictw, którego głównym zadaniem było wydawanie miesięcznika "Niewidomy Spółdzielca", a ponadto opracowywał i wydawał Biuletyn CZSN, kalendarze kieszonkowe i ścienne, różnego rodzaju druki nieperiodyczne - ulotki "Poradnik szczotkarza", i różne materiały spółdzielcze. Wydawał też "Gazetę Mówioną". Był to miesięcznik zawierający audycje słowno-muzyczne przeznaczone dla spółdzielczych radiowęzłów.
ZSN, a później CZSN, organizował różnorodną działalność na rzecz spółdzielni niewidomych i niewidomych spółdzielców.
Na podkreślenie zasługuje działalność z zakresu rehabilitacji, a głównie rehabilitacji zawodowej, prowadzonej w bydgoskim ośrodku. Przygotowywano tam niewidomych do pracy w pięciu podstawowych typach produkcji, występujących w spółdzielniach niewidomych, tj. w:
- szczotkarstwie,
- montażu drobnych wyrobów z metalu,
- obróbki plastycznej detali metalowych,
- montażu elektrotechnicznego
- dziewiarstwa.
Szkolenie prowadzone było na trzy lub dziesięciomiesięcznych kursach.
 Szkolenie rehabilitacyjne miało szczególnie duże znaczenie dla osób nowo ociemniałych. Uczono podstawowych umiejętności, m.in.: orientacji przestrzennej, czynności samoobsługowych, prowadzenia gospodarstwa domowego - szycie, gotowanie, prasowanie itp. oraz czynności bardziej złożonych - pracy intelektualnej, uczestnictwa w życiu kulturalnym, rozbudzania zainteresowań.
Centrum prowadziło też zasadniczą szkołę zawodową i średnie studium zawodowe.
Na podkreślenie zasługuje również działalność Zakładu Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych Związku. Był on jednostką samodzielnie bilansującą się na zasadach budżetowych.
Celem zakładu było:
- zapewnienie niewidomym i widzącym pracownikom spółdzielni oraz CZSN-u wszechstronnej pomocy w korzystaniu z rehabilitacji leczniczej, leczenia uzdrowiskowego, wczasów oraz organizacji wypoczynku dzieci i młodzieży. Zakład organizował też wymianę wczasów, sportową i inne z niektórymi krajami: z Litwą, Rumunią, Białorusią.
Zakład zapewniał wiele skierowań na wczasy krajowe i zagraniczne, do prewentoriów i sanatoriów, a także na różnorodne turnusy rehabilitacyjne. Organizował też działalność na rzecz dzieci i młodzieży, tj. kolonie letnie i zimowe, w kraju i w krajach sąsiednich.
 Ważną działalnością CZSN-u było wspieranie inwestycji prowadzonych przez spółdzielnie niewidomych. Związek gromadził środki funduszu rehabilitacyjnego odprowadzane przez spółdzielnie, z których część przeznaczał na inwestycje produkcyjne w spółdzielniach, czyli na tworzenie nowych miejsc pracy i poprawę warunków pracy.
Poważną bazą zatrudnienia niewidomych i słabowidzących była też spółdzielczość inwalidów. Zatrudniała ona ponad 700 pracowników z uszkodzonym wzrokiem.
Spółdzielczość inwalidów była ważnym ogniwem gospodarki PRL i główną bazą zatrudnienia osób niepełnosprawnych. Niewidomi stanowili tylko niewielką część jej pracowników. Jak wielka była to baza świadczą następujące liczby:
W 1988 r. w spółdzielniach inwalidzkich pracowały 253132 osoby, w tym 74,2 proc. inwalidów.
W spółdzielczości niewidomych pracowało wtedy 17000 osób, z
 czego 75 procent niewidomych.
 (dane z raportu "Rehabilitacja zawodowa osób niepełnosprawnych w spółdzielczych zakładach pracy chronionej w perspektywie historycznej oraz ostatnich lat" opracowanym w Wydziale Analiz i Programów Celowych PFRON w 1999 r.)
Statystyki PZN wykazywały nieco mniej niewidomych i słabowidzących zatrudnionych w spółdzielczości niewidomych. Być może jedne i drugie statystyki nie są w pełni dokładne, ale bez wątpienia, spółdzielczość rozwiązywała główne problemy zatrudniania osób z uszkodzonym wzrokiem.
Jednym ze sposobów zatrudnienia w spółdzielczości niewidomych i w spółdzielczości inwalidów było chałupnictwo, czyli praca nakładcza. Była to forma zatrudnienia, w której pracownik wykonywał pracę w domu. Pracodawca dowoził mu surowce albo półfabrykaty i odbierał gotowy wyrób, np. szczotki albo spinacze biurowe zapakowane do pudełek w określonej liczbie. Obecnie forma ta nie jest stosowana zupełnie albo jest stosowana zdecydowanie rzadziej niż dawniej.
W tym miejscu warto raz jeszcze wrócić do warunków ekonomicznych zatrudniania osób niepełnosprawnych, i nie tylko, w krajach demokracji ludowej. Otóż niewidomi nakładcy zatrudnieni na przykład przy pakowaniu spinaczy biurowych czy innych detali otrzymywali wynagrodzenie akordowe za ich liczenie. Oczywiście nie liczyli. Otrzymywali wagę, na jednej szalce kładli np. 200 spinaczy, które stanowiły wzorzec, a z drugiej, po zrównoważeniu szalek spinacze wkładali do pudełek i sprawa załatwiona. Była to czysta patologia ekonomiczna, ale nie dotyczyła ona wyłącznie niewidomych i innych osób niepełnosprawnych. Podobnie sprawa wyglądała w innych zakładach. W wielu przypadkach nawet nie opłaciło się wprowadzać oszczędności. Jeżeli wykorzystywano więcej pracy niż było niezbędne, jeżeli stosowano droższe surowce i więcej ich zużywano, łatwiej było wykonywać plany produkcyjne określane w złotych.
 

Zatrudnienie niewidomych i słabowidzących w PRL poza spółdzielczością niewidomych i spółdzielczością inwalidów

 
Niewidomi i słabowidzący pracowali również w innych zakładach. Placówki służby zdrowia na przykład zatrudniały około 1000 niewidomych i słabowidzących masażystów. Niewidomi pracowali też jako telefoniści, nauczyciele, prawnicy itp. O wykonywanych przez nich zawodach i pracach napiszę w kolejnym artykule.
Teraz poświęcę nieco uwagi problemom zatrudnienia poza spółdzielczością.
Podejmowane były poważne wysiłki w celu zatrudniania niewidomych w przemyśle. Henryk Ruszczyc z Ośrodka w Laskach był propagatorem tego kierunku zatrudniania. Zarząd Główny PZN zatrudniał Zbigniewa Skalskiego, którego zadaniem było wyszukiwanie stanowisk pracy w różnych zakładach dostępnych dla niewidomych. Zakład Zawodowej Rehabilitacji Inwalidów Wzroku w Chorzowie przygotowywał dorosłych niewidomych i słabowidzących, głównie do pracy w przemyśle. Były nawet znaczące osiągnięcia w tej dziedzinie. Wielu absolwentów znalazło zatrudnienie w zakładach przemysłowych na tzw. otwartym rynku. Jednak fakt istnienia spółdzielczości niewidomych, w których pracownicy z uszkodzonym wzrokiem mieli lepsze warunki pracy i niejednokrotnie lepsze płace oraz różne udogodnienia poważnie ograniczał możliwości zatrudniania w przemyśle. Niewidomi, jeżeli tylko nadarzyła się okazja, porzucali pracę w przemyśle i podejmowali w spółdzielniach niewidomych. Nie mogło być inaczej, jeżeli na przykład w częstochowskiej spółdzielni "Renoma" zarabiali więcej niż pracownicy Huty im. Bieruta.
Z tych samych powodów nie udało się zatrudnić w Polsce większej liczby niewidomych telefonistów, chociaż Krajowe Centrum Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy przygotowywało do obsługi central telefonicznych.
Na uwagę zasługuje zatrudnienie osób z uszkodzonym wzrokiem w rolnictwie. Statystyki Polskiego Związku Niewidomych wykazywały, że około tysiąca osób niewidomych i słabowidzących trudniło się rolnictwem.
W gospodarstwach rolnych są pracę, które mogą wykonywać osoby z uszkodzonym wzrokiem, nawet całkowicie niewidome. Oczywiście, prace polowe są dla nich niedostępne albo prawie niedostępne. Inaczej jest z pracą przy hodowli zwierząt, chociaż obecnie wiele z tych prac wykonywanych jest przez różne urządzenia mechaniczne. Dawniej niewidomi mogli karmić, poić i czyścić zwierzęta hodowlane, pomagać przy omłotach i wykonywać inne czynności, na przykład dojenie krów. Obecnie jest mniej takich prac, ale istnieją, zwłaszcza w gospodarstwach, w których automatyzacji nie wprowadzono.
Niestety, trudno jest określić i ująć statystycznie, czy osoba niewidoma pracuje w rolnictwie, czy jest tylko właścicielem gospodarstwa rolnego. Poza tym jest więcej prac dostępnych dla osób słabowidzących niż dla niewidomych.
Podobnie ma się sprawa z zatrudnieniem osób z uszkodzonym wzrokiem w usługach.
Podobnie jak w innych działach gospodarki, w usługach jest wiele prac, które mogą wykonywać osoby z uszkodzonym wzrokiem. Mogą pracować w informacjach różnego rodzaju, telemarketingu, w służbie zdrowia jako masażyści i fizjoterapeuci, w oświacie jako nauczyciele, w administracji rządowej i samorządowej, w administracji gospodarczej, w usługach prawniczych i w wielu innych. Trudno jest wymienić wszystkie prace, które mogą wykonywać niewidomi i słabowidzący w usługach. O możliwościach tych bowiem decydują różne czynniki techniczne i organizacyjne.
Usługi jednak nie były rozwijane w Polsce Ludowej w takim stopniu jak w krajach o gospodarce rynkowej. Dlatego, nie było zbyt wielu niewidomych, nie licząc masażystów, zatrudnionych w tej dziedzinie usług. Masażyści byli tu wyjątkiem.
 

Podsumowanie

 
Okres Polski Ludowej był relatywnie dobry dla osób z uszkodzonym wzrokiem. Dotyczy to przede wszystkim pracy zawodowej. Ich praca, chociaż nie brakowało w niej mankamentów, była dostępna dla licznych rzesz osób niepełnosprawnych, w tym dla niewidomych i słabowidzących. Pod koniec tego okresu niewidomi po przepracowaniu pięciu lat, mieli prawo do renty inwalidzkiej, niezależnie od daty i przyczyny uszkodzenia wzroku. Korzystali również z wielu ulg i uprawnień, niekiedy drobnych, bez znaczenia, ale również z wielu wartościowych, np. w komunikacji miejskiej oraz kolejowej i międzymiastowej autobusowej.
Wielkim walorem pracy było jej docenianie przez władze, przez społeczeństwo i przez osoby niepełnosprawne. Obecnie wróciliśmy niejako do czasów, w których praca dawana była niewidomym jak jałmurzna, miała charakter działalności charytatywnej, a nie ekonomicznej. Obecnie są częściowe refundacje płac niepełnosprawnych pracowników, refundacje kosztów dostosowania stanowisk pracy, ulgi podatkowe i inne formy pomocy, a mimo to pracodawcy twierdzą, że nie opłaca się zatrudniać osób niepełnosprawnych. Twierdzą na przykład, że wydajność pracy niewidomych jest na poziomie trzydziestu procent wydajności pracowników widzących. Nie jest to dobra podstawa budowania poczucia własnej wartości i godności osobistej niewidomych pracowników.
W okresie PRL-u, chociaż praca niewidomych i innych osób niepełnosprawnych była w różny sposób dotowana i nie miała nic wspólnego z prawami ekonomii, niepełnosprawni pracownicy nie wiedzieli o tym i nie rozumieli, że ich zatrudnienie ma charakter pozaekonomiczny. Nie mogli tego rozumieć, bo cała działalność gospodarcza miała taki charakter. Dlatego ustrój ten musiał upaść. Niepełnosprawni pracownicy nie uświadamiali sobie tej patologii, dlatego mogli czuć się potrzebni, wydajni, czuć się budowniczymi kraju, podobnie jak pozostali ludzie. Mogli być z siebie dumni. Była to cenna wartość, chociaż wynikała z błędnych przesłanek.
Nie można również pominąć wielkiej wartości, jaką stanowiły setki wspaniałych niewidomych, słabowidzących i widzących działaczy społecznych, którzy autentycznie angażowali się w pomoc niewidomym. Wymienię tylko kilka nazwisk, które przewijały się w tym artykule. Bez zaangażowania Haliny Lubicz nie byłoby niewidomego pisarza bez rąk - Michała Kaziowa i niewidomego bez rąk pracownika lubelskiej spółdzielni Wincentego Mierzejewskiego. Bez zaangażowania Henryka Ruszczyca, Modesta Sękowskiego, Józefa Stroińskiego, Mieczysława Michalaka i im podobnych, nie byłoby wspaniałego rozwoju spółdzielczości niewidomych. Warto o tym przypominać, bo wszystko zależało i zależy od ludzi, na rzecz których organizuje się działalność i od tych, którzy ją organizują.