Skryba
W poprzednim artykule pisałem o historii zatrudniania  niewidomych oraz o współczesnych systemach wspierania zatrudnienia osób  niepełnosprawnych w krajach Europy Zachodniej i w USA. Kraje te rozwijały się  na innych zasadach niż kraje Europy Środkowo-Wschodniej i ZSRR. Inaczej też  rozwiązywano problemy zatrudnienia osób niepełnosprawnych, w tym niewidomych i  słabowidzących. Obecnie przyszedł czas na zajęcie się sprawami polskich  niewidomych i niewidomych z krajów, które dzieliły podobny los po II wojnie  światowej. 
Głównymi bazami zatrudnienia niewidomych w tych  krajach były spółdzielnie niewidomych oraz zakłady produkcyjne stowarzyszeń  niewidomych. Zatrudnienie w spółdzielczości niewidomych omówię na przykładzie  Polski, a w zakładach własnych stowarzyszenia niewidomych na przykładzie  Związku Radzieckiego. 
 
 
      W Polsce i w innych krajach europejskich, którym  narzucono ustrój realnego socjalizmu i wprowadzono tak zwaną gospodarkę  planową, zatrudnienie niewidomych było wyższe niż w wielu innych krajach. 
      Warunki tzw. gospodarki planowej, które nie miały nic  wspólnego z ekonomią, sprzyjały zatrudnieniu osób niepełnosprawnych. Nie była  to gospodarka rynkowa, w której panuje konkurencja i rynek konsumenta. W  omawianych krajach nie było konkurencji i panował rynek producenta. Gospodarkę  tę charakteryzował stały niedobór wszystkich towarów, wyrobów przemysłowych i  rolniczych, a także usług. Towary się "zdobywało",  "załatwiało", wystawało w kolejkach, a nie kupowano. Były one  "rzucane" do sklepów, "przyznawane", dzielone,  reglamentowane. Przykładem mogą być samochody. Kilkuletni samochód na giełdzie  samochodowej kosztował o wiele więcej niż nowy samochód tej samej klasy i marki  w "Polmozbycie". 
      W tej sytuacji każdy wyprodukowany towar był bez  trudu sprzedawany niemal bez względu na jego jakość i cenę. W zakładach pracy  najważniejszymi działami były działy zaopatrzenia, a nie zbytu, jak to jest  obecnie. Surowce do produkcji, tzw. moce przerobowe w budownictwie, środki  transportu itp. były reglamentowane, a najwięcej do powiedzenia w ich  rozdzielaniu, przyznawaniu poszczególnym zakładom miały komitety  komunistycznych partii, w Polsce - Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. 
      Ślepota od wieków uważana była za najgorsze kalectwo  i wywoływała litość. Członkowie komitetów partii komunistycznych oraz  pracownicy urzędów państwowych byli ludźmi i litość w odniesieniu do  niewidomych nie była im obca. Zakłady zatrudniające niewidomych mogły więc  liczyć na nieco większe przydziały wszystkiego, czego w kraju brakowało, a co  było im potrzebne. Mogły się więc stosunkowo dobrze rozwijać. 
      W "Pochodni" z września 1956 r. znalazłem  artykuł "Kilka wniosków na temat pracy niewidomych ze spotkań w  Pradze" pióra Z.J. 
      Jest to więc wczesny okres zatrudnienia niewidomych w  krajach demokracji ludowej po II wojnie światowej. Czytamy fragmenty tej  publikacji: 
  "W Czechosłowacji, podobnie jak w Polsce,  zawodami o największej tradycji wśród niewidomych, są: szczotkarstwo i  koszykarstwo. W zawodach tych pracuje do dziś znaczna liczba niewidomych. Część  pracuje również w przemyśle, gdzie prócz czynności przy pakowaniu bądź  kontroli, wykonują również prace, wymagające poważniejszego przygotowania  technicznego, jak na przykład: na tokarkach, frezarkach itp. Zasadniczy nacisk  położony jest jednak na te kierunki zatrudnienia, które w większej mierze  absorbują umysł, niż siły fizyczne. Wymienić tu należy przede wszystkim  pedagogikę muzyczną, w której obecnie pracuje w CSR ponad siedemdziesięciu  niewidomych. Uczą oni w szkołach dla widzących z bardzo dobrymi wynikami tak,  iż są chętnie zatrudniani bez żadnego nacisku ze strony państwa czy Związku  Czechosłowackich Inwalidów. Pracę im bardzo ułatwia zaopatrywanie przez Związek  w potrzebne materiały brajlowskie i inne pomoce. Wielu niewidomych muzyków  osiągnęło bardzo wysoki poziom, a prace kompozytorskie takich, jak Luda, Macan,  Tylnich, Drtina, poważnie wzbogaciły kulturę czechosłowacką". 
      I dalej: 
  "Coraz powszechniej wprowadzany jest dla  niewidomych zawód telefonisty. Niewidomi obsługują wszelkiego typu centrale  telefoniczne przy pomocy specjalnych adapterów dotykowych. Do zawodu tego  przygotowuje się niewidomych na specjalnych pięciomiesięcznych kursach. Również  w szkołach podstawowych, w ramach zajęć praktycznych, odbywa się szkolenie w  obsłudze telefonów. Na ten kierunek nastawiony jest między innymi tak zwany  Instytut Klara w Pradze. 
      Znaczna liczba niewidomych pracuje w zawodzie  stroiciela fortepianów. Osiągają tu również dobre wyniki i są poszukiwani przez  zainteresowane instytucje. Dla przykładu: w Radiu Praskim jako stroiciel  zatrudniony jest niewidomy. Pojedynczy niewidomi wreszcie pracują jako  wykładowcy nauk politycznych na różnych uczelniach". 
      I kolejny fragment: 
  "W ZSRR - a dokładniej w Federacji Rosyjskiej -  główną bazą zatrudnienia są kombinaty i przedsiębiorstwa WOS. W stu  pięćdziesięciu czterech tego typu zakładach pracuje około dwadzieścia dziewięć  tysięcy niewidomych, wykonując pięćset różnych czynności. Pracują więc w  szczotkarstwie, koszykarstwie, pracach montażowych i innych. Niewidomi pracują  również w przemyśle przy produkcji wnętrz samochodowych, montażu części  traktorów itp. W Federacji Rosyjskiej także coraz szerszy jest pęd niewidomych  do pracy umysłowej". 
      Jeszcze jeden fragment dotyczący ZSRR: 
  "Za to bardzo duża liczba niewidomych kończy  studia wyższe z doskonałymi wynikami. Ogółem niewidomych, którzy ukończyli  wyższe uczelnie, w Federacji Rosyjskiej, jest około dziewięciu tysięcy. Dzięki  temu coraz więcej niewidomych podejmuje pracę pedagogiczną w uczelniach różnego  typu i wykonuje odpowiednią pracę w różnych specjalnościach - ekonomiści,  fizycy, biolodzy i agrobiolodzy". 
      Mieczysław Michalak podaje imponujące informacje z  zatrudnienia niewidomych w Związku Radzieckim. W artykule "Nasze  dwudziestolecie" ("Pochodnia" lipiec 1964 r.) pisze m.in.: 
  "Składając wizyty w krajach Europy Zachodniej  przedstawiciele PZN mieli możność zapoznania się z materiałami, dotyczącymi  zagadnień rehabilitacji podstawowej i społecznej. Trzeba jednak przy tym  stwierdzić, że przodującą organizacją w światowym ruchu niewidomych jest WOS  (Wszechrosyjskie Stowarzyszenie Niewidomych), które stosuje najbardziej  nowoczesne metody rehabilitacji zawodowej. Przedsiębiorstwa produkcyjne WOS-u  wyposażone są w nowoczesny sprzęt techniczny i dają zatrudnienie w  najrozmaitszych branżach ponad osiemdziesiotysięcznej rzeszy niewidomych. PZN  pragnie jak najbardziej skorzystać z doświadczeń WOS-u w dziedzinie  zatrudnienia inwalidów pozbawionych wzroku, a także specjalnego oprzyrządowania  przeznaczonych dla nich stanowisk pracy, by w oparciu o te wzory podnieść na  odpowiedni poziom produkcję szerokiego asortymentu artykułów, zwłaszcza w  branżach elektromechanicznej i metalowej". 
      To są informacje oficjalne. A nieoficjalnie... 
      Mieczysław Michalak w rozmowie z Andrzejem  Szymańskim, zamieszczonej w "Pochodni" z maja 2001 r., tak mówi o  radzieckich zakładach pracy niewidomych: 
  "Podróżowaliśmy do ZSRR. Wszechrosyjski Związek  Niewidomych wprowadzał pionierskie zajęcia. Obszerne były hale, potężne  wiertarki, a ubikacje - na powietrzu, w drewnianych budkach bez drzwi. Taki  luksus!" 
      A teraz fragment dotyczący naszych zachodnich  sąsiadów: 
  "W NRD, prócz szerokiego zatrudnienia  niewidomych w zakładach przemysłowych i w spółdzielczości, duża ich liczba  kształci się w różnych specjalnościach i znajduje zatrudnienie na  odpowiedzialnych stanowiskach. Dla przykładu - ośmioro tegorocznych absolwentów  średniej szkoły w Konigswusterhausen postanowiło studiować dalej, wybierając  następujące kierunki: dwie osoby - germanistykę, cztery osoby - prawo, jedna  osoba - psychologię i jedna osoba - bibliotekarstwo. Najpowszechniejszym  zawodem, w którym zatrudniani są niewidomi pracownicy umysłowi jest stenotypia.  Do zawodu tego przygotowuje się niewidomych na specjalnych kursach: trzyletnich  - dla młodzieży opuszczającej szkoły i dwuletnich - dla dorosłych niewidomych.  W trakcie szkolenia dużo uwagi poświęca się gruntownej znajomości gramatyki i  ortografii. Stenografowanie odbywa się przy pomocy specjalnych  siedmiopunktowych maszyn brajlowskich, których model, dostosowany do  specjalnego systemu niemieckiej stenografii, opracowano w NRD. 
      Niewidomi stenografowie dorównują widzącym. Bieglejsi  potrafią osiągnąć do trzystu pięćdziesięciu uderzeń na minutę. Zakłady pracy i  instytucje chętnie zatrudniają niewidomych pracowników ze względu na ich dużą  wydajność pracy. Obecnie poczynione są starania, aby stenotypistów zatrudniać w  biurach prasowych, redakcjach itp. Nadmienić należy, że opanowanie stenografii  stwarza doskonałe warunki nie tylko dla wykonywania tego zawodu, ale również  dla kontynuowania studiów czy też wykonywania innej pracy umysłowej". 
      I ostatni fragment tej publikacji: 
  "O sytuacji w zakresie zatrudniania niewidomych  w Rumunii czy na Węgrzech nie będziemy tu szczegółowo pisać, ponieważ jest ona  dość podobna. Nadmienić można jedynie, że w Rumunii rozpoczęto ostatnio dość  szerokie szkolenie i zatrudnianie niewidomych w masażu, a na Węgrzech coraz  popularniejszy staje się zawód telefonisty, wykonywany podobnie jak w CSR czy  NRD przy pomocy specjalnych adapterów dotykowych. 
      Chińska Republika Ludowa, podobnie jak w innych  dziedzinach, również w zakresie spraw zatrudnienia ma duże osiągnięcia. Obecnie  najpoważniejsza liczba niewidomych pracuje w rolnictwie, a przede wszystkim w  hodowli bydła. Pomału zwiększa się jednak stan ich zatrudnienia w przemyśle,  gdzie przeważnie wykonują czynności, oparte na pracy ręcznej. Wyjątek stanowi  fabryka gwoździ w Mukdenie, gdzie praca niewidomych jest zmechanizowana. 
      Oświata dla niewidomych stawia dopiero w Chinach  pierwsze kroki. Stąd minimalna jest tam liczba pracowników umysłowych. W  szkołach dla niewidomych uczy kilkunastu niewidomych pedagogów. Grupy  niewidomych muzyków, wyspecjalizowanych w muzyce ludowej, biorą udział w tak  zwanych brygadach kulturalnych, spełniających zadania propagandowo-kulturalne  na wsi. Ostatnio duży nacisk kładzie się na stworzenie niewidomym warunków  szkolenia i pracy w masażu leczniczym, na który w Chinach jest ogromne  zapotrzebowanie". 
   
 
      W okresie tym mówiło się o "polskiej szkole  rehabilitacji", według której zatrudnienie było głównym celem i stanowiło  ukoronowanie procesu rehabilitacji. 
      Kładziono więc duży nacisk na rehabilitację zawodową  i zatrudnienie osób niepełnosprawnych. Dotyczyło to również osób z uszkodzonym  wzrokiem. Mówiło się: "Problem zatrudnienia niewidomych został w zasadzie  rozwiązany". Oznaczało to, że prawie wszyscy, którzy chcieli pracować,  znajdywali zatrudnienie. Nie zawsze zatrudnienie to było satysfakcjonujące, ale  najważniejsze, że była praca. Niewidomi narzekali na "monotonię"  pracy w szczotkarstwie czy brak więzi społecznych przy zatrudnieniu w  chałupnictwie, ale praca stanowiła podstawę utrzymania kilkunastu tysięcy osób  z uszkodzonym wzrokiem i ich rodzin. W 1989 r. zatrudnienie niewidomych i  słabowidzących osiągnęło kilkanaście tysięcy osób. Nie oznacza to, że w całym  okresie tylko tylu znalazło zatrudnienie. Mówimy prawie o pięćdziesięciu  latach. Można więc przyjąć, że łącznie pracowało kilka razy więcej niewidomych  i słabowidzących. 
      Władze spółdzielcze i władze Polskiego Związku  Niewidomych podejmowały starania, żeby wszystkie osoby z uszkodzonym wzrokiem  mogły pracować. 
      W spółdzielniach niewidomych funkcjonowały nawet  specjalne normy, które umożliwiały pracę niewidomym ze złożoną  niepełnosprawnością, albo tylko niezaradnym, mniej sprawnym, zaniedbanym. 
      Ważny był również fakt, że niektóre prace były  zastrzeżone dla niewidomych, m.in. wyrób szczotek i masaż leczniczy. 
      Dobrym przykładem ówczesnych starań o osoby  niepełnosprawne jest przykład Wincentego Mierzejewskiego. 
      W artykule "Zapomniany pionier" pióra  Michała Kaziowa, zamieszczonym w "Pochodni" z kwietnia-maja 1985 r.  czytamy: 
   "Kolega  Mierzejewski, mając jedenaście lat, w roku 1945, gdy front pod naporem wojsk  radzieckich przesuwał się przez jego wieś, natknął się na niemiecką minę, w  wyniku eksplozji stracił wzrok oraz obie dłonie. Leczony w wojskowych  szpitalach polowych, potem w Kownie, przeżył tragedię swojego kalectwa. 
      Przywieziony w 1951 roku do Polski, nie miał odwagi  wrócić do swego domu rodzicielskiego, w którym żyły już dwie kaleki:  sparaliżowana matka i poruszająca się z trudem o kulach babcia. Zawieziono go  więc do szkoły specjalnej we Wrocławiu, mieszczącej się przy ulicy Kasztanowej.  Niestety, tu nie zrehabilitowano go, nie nauczono żadnego zawodu, bo i jak?  Bezradni pedagodzy umieścili go w Jarogniewicach pod Poznaniem w Domu Opieki  Społecznej. Tu Wicek w pełni odczuł ogrom swojej tragedii. On, młody,  szesnastoletni chłopiec, wśród starych i zniedołężniałych... 
      Próbuje podnieść go na duchu pani Bielajewowa - żona  niewidomego muzyka. W Jarogniewicach opiekuje się nim ociemniała nauczycielka -  Zofia Niemirycz, która nawet jeździ do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej z  prośbą, by w jakiś sposób zatrudnili Wicka. Niestety, wysiłki te nie przyniosły  rezultatów. Wicek wegetuje, ale stara się zachować iskrę nadziei. W roku 1953  zakład w Jarogniewicach odwiedza Halina Lubicz ze swoim artystycznym zespołem  niewidomych. Zainteresowała się młodym, bezrękim niewidomym, namówiła go do  nauki brajla i wciągnęła go do amatorskiego zespołu recytatorskiego. 
      Wicek chętnie recytował i za namową Haliny Lubicz  nauczył się czytać wargą brajla. 
      W roku 1954 Halina Lubicz przyjeżdża do Jarogniewic z  wiadomością, że w Laskach dyr. Henryk Ruszczyc przeprowadza z Michałem Kaziowem  eksperyment pracy na warsztacie tkackim. 
      - Spodziewaj się i ty - powiedziała - że zostaniesz  zaproszony do udziału w tym eksperymencie. 
      W Wicka wstępuje nowy duch. Zgadza się na każdą  próbę, choćby najtrudniejszą, byle nie siedzieć bezczynnie. 
      W lipcu tego roku Henryk Ruszczyc listownie wzywa go  do Lasek. Przygotowuje specjalny warsztat, kieruje go do protezowni i już od  stycznia 1955 roku Wicek zostaje przeniesiony do Lasek i poddaje się trudnemu i  żmudnemu eksperymentowi. Mistrz tkacki pan Borkowski podziwia go za wytrwałość,  cierpliwość, dyscyplinę. Dzięki tym cechom charakteru Wicka, eksperyment  dyrektorowi Ruszczycowi się udał i wkrótce do Lasek zaproszono jeszcze trzech  innych niewidomych amputantów. 
      Wicek pierwszy zdaje z wyróżnieniem egzamin  czeladnika tkactwa, a za nim pozostali. Jego radość była jednak krótka, gdyż  tkactwo dla niewidomych zostało w Laskach zlikwidowane. Uczy się więc obróbki  metalu i po jakiś czasie wykonuje świeczniki. Niestety, zbytu na nie ma. Henryk  Ruszczyc w porozumieniu z prezesem Modestem Sękowskim dokonuje nowego  eksperymentu - robienia tak zwanych metalowych zaciskaczy żył, używanych przy  transfuzji krwi. I wreszcie powstaje odrębny dział produkcji w lubelskiej  spółdzielni niewidomych. 
      Wincenty Mierzejewski dumny jest dzisiaj, że wytrwał  te wszystkie trudne próby. W spółdzielni lubelskiej zawsze był ceniony.  Recytuje na akademiach, bierze udział w konkursach recytatorskich, jest  członkiem zarządu spółdzielni. Wstępuje do Zjednoczonej Partii Robotniczej i  przez dwie kadencje jest członkiem egzekutywy. Pełni przez te wszystkie lata  wiele różnych funkcji społecznych. 
      Dzięki wytrwałości i pracy zdobył niezależność  materialną i założył rodzinę, otrzymał mieszkanie, wychował i wykształcił  córkę. Cieszy go też i to, że inni podobni mu pracują i widzi w tym i trochę  swojego udziału, choć przez skromność nie nazywa siebie pionierem". 
      Obecnie, mimo olbrzymiego postępu we wszystkich  dziedzinach życia, młodemu niewidomemu w sytuacji, w jakiej był Wincenty  Mierzejewski, w Polsce niezmiernie trudno byłoby skutecznie pomóc. 
   Wracamy jednak  do przeszłości. Mieczysław Michalak w artykule "Nasze  dwudziestolecie" ("Pochodnia" lipiec 1964 r.) pisze m.in.: 
  "Zatrudnienie niewidomych było od początku  powstania PZN jednym z głównych kierunków jego działalności. Wyniki, jakie  osiągnęliśmy w tym zakresie, najlepiej wyrażają liczby. Gdy na przykład przed  wojną pracowało około stu pięćdziesięciu niewidomych, a w pierwszym okresie  dwudziestolecia niewiele więcej, to obecnie liczba pracujących inwalidów  wzrokowych wynosi w dniu 31 grudnia 1963 sześć tysięcy sześćdziesiąt trzy osoby.  Są oni zatrudnieni prawie we wszystkich dziedzinach wytwórczości". 
   
 
      Po 1945 r. przedwojenne zakłady zatrudniające  niewidomych wznawiały działalność i powstawały nowe. W 1946 r. powstał Związek  Pracowników RP, który powoływał zakłady zatrudniające pracowników z uszkodzonym  wzrokiem. Nie trwało to jednak długo. W 1951 r. Związek ten na mocy decyzji  administracyjnej został połączony ze Związkiem Ociemniałych Żołnierzy RP i  powstał Polski Związek Niewidomych, który nie organizował już bezpośrednio  zatrudnienia niewidomych. Oczywiście, PZN uznawał znaczenie pracy zawodowej dla  niewidomych i współdziałał w tworzeniu zakładów zatrudniających ich, ale sam  nie prowadził przedsiebiorstw, których celem było zatrudnianie osób z  uszkodzonym wzrokiem. PZN prowadził kilka zakładów, ale miały one za zadanie  zaspokajanie potrzeb rehabilitacyjnych, produkcję książek brajlowskich i  mówionych, wydawanie prasy, a nie zatrudnianie. Sytuacja uległa zmianie w  latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, ale to jest inne zagadnienie. 
      Zakłady prowadzone wcześniej przez Związek  Pracowników Niewidomych RP przekształcone zostały w spółdzielnie niewidomych.  Tworzone były również spółdzielnie na terenach, na których wcześniej nie było  zakładów zatrudniających niewidomych pracowników. Pierwszą była spółdzielnia w  Lublinie, której założycielem i wieloletnim prezesem był Modest Sękowski. 
      Halina Banaś w artykule "Rezultat woli i  wytrwałości" ((Pochodnia marzec 1956 r.) o początkach Lubelskiej Spółdzielni  Niewidomych pisze: 
  "Jej zaczątek tkwi w chałupniczej produkcji  szczotek z wziętych w komis surowców. W grudniu 1945 roku dziesięć osób  podpisało statut spółdzielni, która rozpoczęła swoją egzystencję pod patronatem  Polskiego Czerwonego Krzyża, zaś od stycznia 1946 roku uzyskała osobowość  prawną. Dzięki intensywnie prowadzonej akcji werbunkowej liczba pracowników  spółdzielni wzrastała z każdym rokiem. Zarząd spółdzielni dokładał wszelkich  starań, aby życie pracowników uczynić coraz łatwiejszym we wszystkich jego  dziedzinach. Położono ogromny nacisk na pracę wychowawczą i oświatową,  zorganizowano dokształcanie w zakresie szkoły podstawowej. Produkcję  realizowano w sposób jak najbardziej planowy, wskutek czego spółdzielnia  lubelska nie ma przestojów, daje wystarczające zarobki pracownikom, a ponadto  akumulacja kapitału rokrocznie wzrasta. Obniżka kosztów własnych i  wielopłaszczyznowe współzawodnictwo to również poważne źródła tej  akumulacji". 
      Taka informacja jednak nie daje pełnego obrazu  początków spółdzielczości niewidomych w Polsce. Zresztą zagadnieniu temu można  by poświęcić książkę, a nie tylko fragment artykułu. 
      W artykule "Życie i działalność Modesta  Sękowskiego" zamieszczonego w "Wypisach Tyflologicznych" z 1974  r. czytamy m.in.: 
  "Inwalidów Niewidomych cechowała ofiarna i  bezinteresowna, wręcz heroiczna postawa. Dawali jej wyraz choćby tylko w  pokonywaniu trudów samodzielnego życia pozbawionego zabezpieczenia  materialnego, sami w dwupokojowym mieszkaniu stutysięcznego miasta, bez  pieniędzy i w skąpej odzieży, bez znajomości terenu, dając oparcie przez kilka  pierwszych miesięcy jedynie w stołówce PCK. Ruszczyc otrzymał w PCK przydział  lokalu na ul. 1 Maja, co było znacznym sukcesem, ułatwił nawiązanie kontaktów z  władzami, załatwiał wspólnie z M. Sękowskim sprawy w urzędach, służąc pomocą w  pierwszym okresie zawsze, gdy zachodziła potrzeba. 
      Zakład w Laskach podzielił się z nimi tym, czym mógł,  ale mógł bardzo niewiele, bo był zrujnowany przez wojnę. Było "głodno,  chłodno i do domu daleko", jak relacjonował jeden z nich, ale ani przez  chwilę nie zrezygnowali z zadania, którego się podjęli. Byli pionierami,  walczyli o byt i godność ludzką, o prawo do życia w społeczeństwie Polski  Ludowej dla ludzi niewidomych. 
      Oparcie moralne stanowiło dla nich serdeczne  koleżeństwo i zaufanie wzajemne. Ich przywódcą, najpierw pełniącym rolę  opiekuna, później kierownika, a wreszcie prezesa organizującego się zespołu  późniejszej spółdzielni był od początku Modest Sękowski. Prezes Sękowski nie  szczędził czasu na rozmowy z coraz liczniej przybywającymi inwalidami.  Przekonywał ich o możliwościach pracy i usamodzielnienia się, odbudowywał w  nich chęć do życia, poczucie osobistej wartości i godności. Można powiedzieć,  że prowadził rehabilitację psychiczną, ogromnie potrzebną, zwłaszcza tym,  którzy niedawno wzrok stracili - ofiarom wojny. 
      Ale nie ograniczał się do oczekiwania w biurze  spółdzielni na niewidomych, którzy przyjdą do niego. Wychodził im naprzeciw -  szukał ich i znajdował, a każdym się szczerze radował. Chodził po szpitalach  Lublina i miast powiatowych, pytając czy są w nich niewidomi inwalidzi.  Znajdował ich często, czekali bez nadziei na przyszłość, często psychicznie  załamani, pozbawieni rodzin i środków do życia. Szpitale nie wypisywały ich  długo po wyleczeniu, bo nie było dokąd ich odsyłać, a przecież trudno wyrzucić  niewidomego człowieka na ulicę. Więc niewidomi czekali "aż ich ktoś  kupi", jak jeden z nich powiedział. Zjawiał się w końcu prezes Sękowski,  "kupował ich", zabierał do spółdzielni, a później do swego ciasnego  mieszkania i dzielił się z nimi skromnym bochenkiem chleba. Potem uczył ich  pracy "po niewidomemu" i zatrudniał. 
      Modest Sękowski szukał niewidomych nie tylko w  szpitalach. Jeździł po wsiach, zapadłych osadach i wyszukiwał niewidome dzieci,  aby je posłać do szkoły. Zbierał także spod kościołów żebrzących niewidomych i  prowadził do spółdzielni. Przekonywał ich, że mogą pracować, że będą zarabiać,  bo to wstyd być żebrakiem, to kompromituje wszystkich niewidomych. 
      Każdego nowego członka spółdzielni trzeba było  zdobywać osobiście i oddzielnie. Nad każdym się Sękowski pochylał, każdemu  podawał rękę, obdarowywał. Dlatego właśnie każdy był mu zawsze tak drogi. I  dlatego niewidomi uznawali w nim nie tylko prezesa, ale także ojca. Rosła  spółdzielnia i zanim stała się bogata w pieniądze, budynki i maszyny, bogata  była ilością niewidomych, których było coraz więcej". 
      Początki spółdzielczości były bardzo trudne w  zrujnowanej wojną Polsce. Podobnie jak w Lublinie było w innych spółdzielniach.  Później stopniowo następowała poprawa, aż w końcu niewidomi spółdzielcy  pracowali w dobrych warunkach, nieźle zarabiali i nieźle żyli. 
      Stanisław Kotowski w książce "Cele rehabilitacji  niewidomych i słabowidzących" tak opisuje warunki, w jakich pracował w  latach 1958-1961: 
  "ZUS musiał mi do emerytury zaliczyć ponad 45  lat zatrudnienia. A wszystko zaczęło się w maju 1958 r. w Białymstoku, gdzie  wówczas zacząłem pracować na podstawie umowy o pracę. 
   Białostocka  spółdzielnia oferowała niewidomym pracę w szczotkarstwie, w dziewiarstwie,  powroźnictwie i w dziale metalowym. W tym ostatnim wyrabiano wówczas siatki  ogrodzeniowe i zamknięcia pałąkowe do butelek. 
      Zostałem zatrudniony w dziale metalowym przy wyrobie  zamknięć do butelek. Takie jedno zamknięcie wytwarzało pięć osób. Była to  brygada. W mojej brygadzie, i to dosłownie mojej, pracowali: 
      Mikołaj (Kola) miner, który od niewypału stracił  wzrok i rękę, 
      Janek - również miner, który w podobnych  okolicznościach stracił wzrok i nogę, 
      dwie niewidome panie: Genia i Stasia, które miały  wszystkie kończyny i ja, także ze wszystkimi kończynami. 
      Kola wkładał do przyrządu odpowiednio przycięte  kawałki drutu i wyginał w pałąki. Janek wkładał te pałąki w inny przyrząd i  wyginał z nich kolanka - dźwignie, które założone na szyjkę butelki powodowały  dociskanie i zwalnianie korka zamykającego jej wylot. 
      Ja wykonywałem najtrudniejszą pracę w tym zespole,  ale najlepiej płatną. Brałem odpowiednio pocięty drut i fajansowe, szklane lub  plastikowe korki. Wkładałem w nie drut i przy pomocy stosownego przyrządu  obginałem. Była to najtrudniejsza praca, bo obie ręce były zajęte trzymaniem  drutu i korków, a także siłowym operowaniem trzema uchwytami przyrządu. Poza  tym korki miały wady, które utrudniały pracę. Najlepsze były te fajansowe, gdyż  rzadko miały pozatykane otwory, w które należało wkładać drut. W plastikowych  natomiast często otwór był zalany i trzeba było przebijać go drutem, uderzając  mocno w stół warsztatowy. Jeszcze gorzej wyglądała praca z korkami szklanymi.  One również często miały zasklepione otwory, które nie zawsze dawały się  przebijać, a ponadto szkło niekiedy rozpadało się w rękach, miało ostre  krawędzie, co nie ułatwiało pracy. Wszystkie brygady nosiły nazwisko osoby,  która zajmowała się tymi korkami - a więc moja była brygadą Kotowskiego. 
      Jedna z pań łączyła kolanka z korkami, a druga  nakładała uszczelki na korki. 
      Gotowe wyroby wkładało się w kosze o wadze do 100 kg. I nieważne, że  zamknięcia produkowały osoby niewidome. Kosze takie mężczyźni musieli wstawiać  na dwukołową taczkę i wieźć, najpierw do zważenia, a potem do magazynu. 
      To byłoby tyle na temat samej pracy. Dodam tylko, że  taka pięcioosobowa brygada mogła wyprodukować ponad 4 tysiące zamknięć w czasie  ośmiogodzinnej zmiany. 
      Zatrzymałem się dłużej nad tą pracą, gdyż chcę  pokazać warunki, w jakich ją wykonywaliśmy. Otóż warsztaty działu metalowego  mieściły się w baraku ze sklejki czy innych płyt. Pomieszczenia ogrzewane były  piecami kaflowymi. No i wspaniale. W baraku na wiosnę i na jesieni były znośne  warunki. Ale w lecie i w zimie - brrr! Aż mnie ciarki przechodzą na  wspomnienie. 
      W lecie było gorąco jak w piekle, zwłaszcza po  południu. Ale za to w zimie - jak na Syberii. Zanim piec trochę rozgrzał halę  warsztatową, można było oszaleć. Uchwyty przyrządów, wiadomo - żelazne, i  szklane lub fajansowe korki były namarznięte. Przez pierwsze dwie godziny, może  dwie i pół, człowiek nie czuł rąk. Drut i szkło kaleczyły palce, krew mieszała  się ze smarem przyrządu... To jednak pestka w porównaniu z myciem rąk po pracy.  Myliśmy je proszkiem, takim do prania lub podobnym, zmieszanym z trocinami i w  dodatku w zimnej wodzie, prosto z wodociągu. Ablucje te odbywały się w  toalecie. Może to i dobrze, bo proszek piekł niemiłosiernie pokaleczone ręce, a  woda była tak zimna, że palce wykręcało. Trzeba było najpierw załatwić potrzeby  fizjologiczne, żeby... Wyobrażam sobie, jak pięknie domyte były ręce w takich  warunkach. 
      Obecnie taki warsztat zostałby natychmiast zamknięty.  I słusznie. Warunki pracy były naprawdę podłe. Ale proszę sobie wyobrazić, że  innej pracy nie było. I co miałbym robić? Czy mógłbym się uczyć i wywiązać się  z przyrzeczenia danego p. Józefowi Stroińskiemu? Czy mógłbym założyć rodzinę?  Ile jeszcze można postawić takich pytań, na które jest tylko przecząca  odpowiedź? 
      Moja praca nie była najgorsza w porównaniu z  produkcją szczotek z piór. Kiedy podjąłem pracę, spółdzielnia już ich nie  produkowała. To dopiero była sama rozkosz. Starsi stażem koledzy opowiadali, że  samochód przywoził pióra z rzeźni drobiu. Wysypywał je na podwórzu. Niewidomi  musieli przygotować te pióra do robienia z nich szczotek do szorowania  drewnianych podłóg. Trzeba było pióra drzeć, tak żeby pozostały tylko stosiny.  Bywało, że deszcz popadał, pióra namokły, a w nich ptasie odchody i kawałki  wnętrzności. Smród na całą dzielnicę. Mimo to niewidomi przy tym pracowali, i  też uzyskiwali dochody niezbędne do życia. 
      Wcześniej napisałem, że chyba każda praca, nawet  bardzo kiepska, lepsza jest od żadnej. Teraz podtrzymuję to twierdzenie, a jak  Państwo widzą, wiem o czym piszę. 
      Na zakończenie białostockich doświadczeń dodam, że  ponad dwa lata wytwarzałem zamknięcia pałąkowe i ponad rok szczotki. Wolałem te  pierwsze, gdyż praca przy nich wymagała więcej ruchu, więcej siły, szła mi  lepiej. 
      Jeszcze tylko nadmienię, że prawie trzy lata żywiłem  się wielce prawidłowo. Na śniadanie 10 deko końskiej kiełbasy i bułka lub  dziesięć deko chałwy - jedno i drugie mogłem kupić po drodze do pracy. Do tego  mleko fundowane przez spółdzielnię, w zimie z lodem. Można było brać mleko  gotowane, ale bardzo gorące, a ja nie miałem czasu pić powoli. Musiałem zrobić  tyle co inni, a pracowałem dwie godziny krócej. Był to taki przywilej  pracowników, którzy uczęszczali do szkół. Cóż z tego, gdybym nie wykonał swojej  części pracy, pozostałe cztery osoby nie miałyby co robić i nie zarobiłyby. W  rezultacie pracowałem dziennie dwie godziny krócej niż inni, za które miałem  płacone, wykonywałem lepiej płatną pracę i robiłem tyle samo sztuk co pozostali  pracownicy w tym dziale. Zarabiałem więc wcale nieźle. Udało mi się nawet  zaoszczędzić, jak na tamte czasy, sporo pieniędzy, które wydawałem przez okres  studiów, a ostatnie grosze wydałem na przepisanie pracy magisterskiej. 
      Obiady, o ile to można nazwać obiadami, mieliśmy w  spółdzielczej stołówce. Trochę zupy, trochę ziemniaków, łyżka kapusty lub  buraków i raz na tydzień kawałeczek mięsa, ale za to, zawsze w piątek. Kolacja  znowu we własnym zakresie - jakaś kaszanka, salceson, ser albo śmietana i  bułka. Tylko w niedzielę z kolegą szliśmy do "Luxu" na  schaboszczaka". 
   Podkreślić  należy, że w Polsce po II wojnie dynamicznie rozwijała się spółdzielczość  inwalidów i spółdzielczość niewidomych, która była główną bazą zatrudnienia  osób niepełnosprawnych. Prawda, że zatrudnienie to nie miało wiele wspólnego z  ekonomią, że w wymiarze ogólnospołecznym było nieefektywne, ale w wymiarze  jednostkowym, czy niektórych grup społecznych, np. w przypadku niewidomych było  wielkim dobrodziejstwem. Wartości pracy w naszym kraju i pozostałych krajach  realnego socjalizmu nie niweczył fakt, że niejednokrotnie niewidomi pracowali w  warunkach urągającym wszelkim zasadom bhp. 
      Prawdą też jest, że po II wojnie wielu wybitnych  niewidomych w naszym kraju podejmowało wielkie wysiłki i wnosiło wielki wkład  pracy w tworzenie i rozwój spółdzielni niewidomych. Ale prawdą też jest, że  gdyby nie warunki społeczno-ustrojowe i pseudoekonomiczne, jakie powstały w  naszym kraju po II wojnie, znacznie mniej dałoby się osiągnąć. Stopniowo w  Polsce powstało aż 39 spółdzielni niewidomych. Spółdzielnie te posiadały  również zakłady filialne. Łącznie było ponad sto zakładów spółdzielczyh. Pod  koniec prosperity tj. pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego stulecia  spółdzielnie niewidomych w Polsce zatrudniały prawie 18500 niewidomych i  słabowidzących pracowników. Obecnie funkcjonuje już tylko 16 spółdzielni, które  zatrudniają około 1100 pracowników z uszkodzonym wzrokiem. 
      Ważne jest tu również to, że spółdzielnie, nie tylko  dawały zatrudnienie osobom z uszkodzonym wzrokiem, ale obejmowały ich  różnorodną pomocą rehabilitacyjną, wyposażały w sprzęt rehabilitacyjny,  organizowały działalność kulturalno-oświatową i organizowały wczasy oraz  leczenie klimatyczne. Prowadziły też hotele robotnicze, w których mieszkali  niewidomi pracownicy do czasu otrzymania własnych mieszkań. Była to bardzo  ważna pomoc. 
      Spółdzielczość niewidomych jednak okazała się  niedostosowana do warunków rynkowych. Kilkanaście spółdzielni upadło, a  pozostałe poważnie ograniczyły działalność i zatrudnienie ogółem, w tym osób z  uszkodzonym wzrokiem. 
      Do upadku spółdzielczości niewidomych przyczynił się  również fakt, że jest coraz mniej prac powtarzalnych, wykonywanych ręcznie.  Maszyny, zwłaszcza automaty i roboty, prace powtarzalne wykonują o wiele  szybciej, niż można je wykonywać ręcznie. 
   
 
      W ówczesnych realiach ekonomiczno-politycznych  spółdzielnie musiały być zrzeszone w jakiejś strukturze gospodarczej. Najpierw  był to Związek Spółdzielni Inwalidów, następnie w 1957 r. powstał Związek  Spółdzielni Niewidomych, który w 1981 r. przekształcił się w Centralny Związek  Spółdzielni Niewidomych. 
      Niewidomi spółdzielcy wspierani przez PZN od dawna  dążyli do powołania własnego związku spółdzielczego. Powołanie Związku  Spółdzielni Niewidomych nie zakończyło starań o pełną niezależność. ZSN był  wprawdzie związkiem autonomicznym, ale sprawy gospodarcze - lustracja,  bezpośredni nadzór - należały do okręgowych i wojewódzkich związków spółdzielni  inwalidów. 
      Spory o kompetencje pomiędzy Związkiem Spółdzielni  Niewidomych, a Związkiem Spółdzielni Inwalidów trwały aż do powstania  Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. 
      CZSN, wraz z innymi związkami spółdzielczymi, został  zlikwidowany przez Sejm RP ustawą z dnia 20 stycznia 1990. Była to wola, nie  tylko Sejmu RP, ale również wielu niepełnosprawnych spółdzielców, którzy  demonstrowali pod Sejmem domagając się likwidacji związków spółdzielczych.  Uważali, że likwidacja tej socjalistycznej nadbudowy nad spółdzielniami pozwoli  im lepiej i taniej pracować, lepiej zaspokajać potrzeby spółdzielców. 
      Wielu uważa, że gdyby CZSN nie został zlikwidowany,  spółdzielczość nie upadłaby. Jest to błędna ocena. CZSN nie posiadał narzędzi  do wspomagania spółdzielni w warunkach rynkowych. Wcześniej pomagał zdobywać  surowce, maszyny, środki transportu, wyłączność na produkcję, nie dopuszczał do  powstawania zakładów konkurencyjnych. Wszystko to straciło znaczenie po 1989 r.  Problemem natomiast stał się zbyt wyprodukowanych towarów, a w tym CZSN pomagać  nie mógł, bo na "wolnym rynku" obowiązują inne prawa, które wymagają  konkurencji, przetargów, niskich cen i wysokiej jakości. CZSN nie miał żadnych  możliwości udzielania takiej pomocy, jaka byłaby przydatna w nowych warunkach  ekonomicznych i gospodarczych. 
      W okresie ponad trzydziestu lat istnienia ZSN  (później CZSN), przyczyniał się do dynamicznego rozwoju spółdzielczości  niewidomych. 
      Prowadził cztery zakłady własne, które wspierały  działalność spółdzielni niewidomych oraz samego Związku. Były to: Krajowe  Centrum Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy, Zakład Budowy Maszyn i Urządzeń z  centralą w Warszawie, Zakład Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych i Ośrodek  Informacji i Wydawnictw, którego głównym zadaniem było wydawanie miesięcznika  "Niewidomy Spółdzielca", a ponadto opracowywał i wydawał Biuletyn  CZSN, kalendarze kieszonkowe i ścienne, różnego rodzaju druki nieperiodyczne -  ulotki "Poradnik szczotkarza", i różne materiały spółdzielcze.  Wydawał też "Gazetę Mówioną". Był to miesięcznik zawierający audycje  słowno-muzyczne przeznaczone dla spółdzielczych radiowęzłów. 
      ZSN, a później CZSN, organizował różnorodną  działalność na rzecz spółdzielni niewidomych i niewidomych spółdzielców. 
      Na podkreślenie zasługuje działalność z zakresu  rehabilitacji, a głównie rehabilitacji zawodowej, prowadzonej w bydgoskim  ośrodku. Przygotowywano tam niewidomych do pracy w pięciu podstawowych typach  produkcji, występujących w spółdzielniach niewidomych, tj. w: 
      - szczotkarstwie, 
      - montażu drobnych wyrobów z metalu, 
      - obróbki plastycznej detali metalowych, 
      - montażu elektrotechnicznego 
      - dziewiarstwa. 
      Szkolenie prowadzone było na trzy lub  dziesięciomiesięcznych kursach. 
   Szkolenie  rehabilitacyjne miało szczególnie duże znaczenie dla osób nowo ociemniałych.  Uczono podstawowych umiejętności, m.in.: orientacji przestrzennej, czynności  samoobsługowych, prowadzenia gospodarstwa domowego - szycie, gotowanie,  prasowanie itp. oraz czynności bardziej złożonych - pracy intelektualnej,  uczestnictwa w życiu kulturalnym, rozbudzania zainteresowań. 
      Centrum prowadziło też zasadniczą szkołę zawodową i  średnie studium zawodowe. 
      Na podkreślenie zasługuje również działalność Zakładu  Usług Rehabilitacyjno-Socjalnych Związku. Był on jednostką samodzielnie  bilansującą się na zasadach budżetowych. 
      Celem zakładu było: 
      - zapewnienie niewidomym i widzącym pracownikom  spółdzielni oraz CZSN-u wszechstronnej pomocy w korzystaniu z rehabilitacji  leczniczej, leczenia uzdrowiskowego, wczasów oraz organizacji wypoczynku dzieci  i młodzieży. Zakład organizował też wymianę wczasów, sportową i inne z  niektórymi krajami: z Litwą, Rumunią, Białorusią. 
      Zakład zapewniał wiele skierowań na wczasy krajowe i  zagraniczne, do prewentoriów i sanatoriów, a także na różnorodne turnusy  rehabilitacyjne. Organizował też działalność na rzecz dzieci i młodzieży, tj.  kolonie letnie i zimowe, w kraju i w krajach sąsiednich. 
   Ważną  działalnością CZSN-u było wspieranie inwestycji prowadzonych przez spółdzielnie  niewidomych. Związek gromadził środki funduszu rehabilitacyjnego odprowadzane  przez spółdzielnie, z których część przeznaczał na inwestycje produkcyjne w  spółdzielniach, czyli na tworzenie nowych miejsc pracy i poprawę warunków  pracy. 
      Poważną bazą zatrudnienia niewidomych i  słabowidzących była też spółdzielczość inwalidów. Zatrudniała ona ponad 700  pracowników z uszkodzonym wzrokiem. 
      Spółdzielczość inwalidów była ważnym ogniwem  gospodarki PRL i główną bazą zatrudnienia osób niepełnosprawnych. Niewidomi  stanowili tylko niewielką część jej pracowników. Jak wielka była to baza  świadczą następujące liczby: 
      W 1988 r. w spółdzielniach inwalidzkich pracowały  253132 osoby, w tym 74,2 proc. inwalidów. 
      W spółdzielczości niewidomych pracowało wtedy 17000  osób, z 
   czego 75  procent niewidomych. 
   (dane z  raportu "Rehabilitacja zawodowa osób niepełnosprawnych w spółdzielczych  zakładach pracy chronionej w perspektywie historycznej oraz ostatnich lat"  opracowanym w Wydziale Analiz i Programów Celowych PFRON w 1999 r.) 
      Statystyki PZN wykazywały nieco mniej niewidomych i  słabowidzących zatrudnionych w spółdzielczości niewidomych. Być może jedne i  drugie statystyki nie są w pełni dokładne, ale bez wątpienia, spółdzielczość  rozwiązywała główne problemy zatrudniania osób z uszkodzonym wzrokiem. 
      Jednym ze sposobów zatrudnienia w spółdzielczości  niewidomych i w spółdzielczości inwalidów było chałupnictwo, czyli praca  nakładcza. Była to forma zatrudnienia, w której pracownik wykonywał pracę w  domu. Pracodawca dowoził mu surowce albo półfabrykaty i odbierał gotowy wyrób,  np. szczotki albo spinacze biurowe zapakowane do pudełek w określonej liczbie.  Obecnie forma ta nie jest stosowana zupełnie albo jest stosowana zdecydowanie  rzadziej niż dawniej. 
      W tym miejscu warto raz jeszcze wrócić do warunków  ekonomicznych zatrudniania osób niepełnosprawnych, i nie tylko, w krajach  demokracji ludowej. Otóż niewidomi nakładcy zatrudnieni na przykład przy  pakowaniu spinaczy biurowych czy innych detali otrzymywali wynagrodzenie  akordowe za ich liczenie. Oczywiście nie liczyli. Otrzymywali wagę, na jednej  szalce kładli np. 200 spinaczy, które stanowiły wzorzec, a z drugiej, po  zrównoważeniu szalek spinacze wkładali do pudełek i sprawa załatwiona. Była to  czysta patologia ekonomiczna, ale nie dotyczyła ona wyłącznie niewidomych i  innych osób niepełnosprawnych. Podobnie sprawa wyglądała w innych zakładach. W  wielu przypadkach nawet nie opłaciło się wprowadzać oszczędności. Jeżeli  wykorzystywano więcej pracy niż było niezbędne, jeżeli stosowano droższe  surowce i więcej ich zużywano, łatwiej było wykonywać plany produkcyjne  określane w złotych. 
   
 
      Niewidomi i słabowidzący pracowali również w innych  zakładach. Placówki służby zdrowia na przykład zatrudniały około 1000  niewidomych i słabowidzących masażystów. Niewidomi pracowali też jako  telefoniści, nauczyciele, prawnicy itp. O wykonywanych przez nich zawodach i  pracach napiszę w kolejnym artykule. 
      Teraz poświęcę nieco uwagi problemom zatrudnienia  poza spółdzielczością. 
      Podejmowane były poważne wysiłki w celu zatrudniania  niewidomych w przemyśle. Henryk Ruszczyc z Ośrodka w Laskach był propagatorem  tego kierunku zatrudniania. Zarząd Główny PZN zatrudniał Zbigniewa Skalskiego,  którego zadaniem było wyszukiwanie stanowisk pracy w różnych zakładach  dostępnych dla niewidomych. Zakład Zawodowej Rehabilitacji Inwalidów Wzroku w  Chorzowie przygotowywał dorosłych niewidomych i słabowidzących, głównie do  pracy w przemyśle. Były nawet znaczące osiągnięcia w tej dziedzinie. Wielu  absolwentów znalazło zatrudnienie w zakładach przemysłowych na tzw. otwartym  rynku. Jednak fakt istnienia spółdzielczości niewidomych, w których pracownicy  z uszkodzonym wzrokiem mieli lepsze warunki pracy i niejednokrotnie lepsze  płace oraz różne udogodnienia poważnie ograniczał możliwości zatrudniania w  przemyśle. Niewidomi, jeżeli tylko nadarzyła się okazja, porzucali pracę w  przemyśle i podejmowali w spółdzielniach niewidomych. Nie mogło być inaczej,  jeżeli na przykład w częstochowskiej spółdzielni "Renoma" zarabiali  więcej niż pracownicy Huty im. Bieruta. 
      Z tych samych powodów nie udało się zatrudnić w  Polsce większej liczby niewidomych telefonistów, chociaż Krajowe Centrum  Kształcenia Niewidomych w Bydgoszczy przygotowywało do obsługi central  telefonicznych. 
      Na uwagę zasługuje zatrudnienie osób z uszkodzonym  wzrokiem w rolnictwie. Statystyki Polskiego Związku Niewidomych wykazywały, że  około tysiąca osób niewidomych i słabowidzących trudniło się rolnictwem. 
      W gospodarstwach rolnych są pracę, które mogą  wykonywać osoby z uszkodzonym wzrokiem, nawet całkowicie niewidome. Oczywiście,  prace polowe są dla nich niedostępne albo prawie niedostępne. Inaczej jest z  pracą przy hodowli zwierząt, chociaż obecnie wiele z tych prac wykonywanych  jest przez różne urządzenia mechaniczne. Dawniej niewidomi mogli karmić, poić i  czyścić zwierzęta hodowlane, pomagać przy omłotach i wykonywać inne czynności,  na przykład dojenie krów. Obecnie jest mniej takich prac, ale istnieją, zwłaszcza  w gospodarstwach, w których automatyzacji nie wprowadzono. 
      Niestety, trudno jest określić i ująć statystycznie,  czy osoba niewidoma pracuje w rolnictwie, czy jest tylko właścicielem  gospodarstwa rolnego. Poza tym jest więcej prac dostępnych dla osób  słabowidzących niż dla niewidomych. 
      Podobnie ma się sprawa z zatrudnieniem osób z  uszkodzonym wzrokiem w usługach. 
      Podobnie jak w innych działach gospodarki, w usługach  jest wiele prac, które mogą wykonywać osoby z uszkodzonym wzrokiem. Mogą  pracować w informacjach różnego rodzaju, telemarketingu, w służbie zdrowia jako  masażyści i fizjoterapeuci, w oświacie jako nauczyciele, w administracji  rządowej i samorządowej, w administracji gospodarczej, w usługach prawniczych i  w wielu innych. Trudno jest wymienić wszystkie prace, które mogą wykonywać  niewidomi i słabowidzący w usługach. O możliwościach tych bowiem decydują różne  czynniki techniczne i organizacyjne. 
      Usługi jednak nie były rozwijane w Polsce Ludowej w  takim stopniu jak w krajach o gospodarce rynkowej. Dlatego, nie było zbyt wielu  niewidomych, nie licząc masażystów, zatrudnionych w tej dziedzinie usług.  Masażyści byli tu wyjątkiem. 
   
 
      Okres Polski Ludowej był relatywnie dobry dla osób z  uszkodzonym wzrokiem. Dotyczy to przede wszystkim pracy zawodowej. Ich praca,  chociaż nie brakowało w niej mankamentów, była dostępna dla licznych rzesz osób  niepełnosprawnych, w tym dla niewidomych i słabowidzących. Pod koniec tego  okresu niewidomi po przepracowaniu pięciu lat, mieli prawo do renty  inwalidzkiej, niezależnie od daty i przyczyny uszkodzenia wzroku. Korzystali  również z wielu ulg i uprawnień, niekiedy drobnych, bez znaczenia, ale również  z wielu wartościowych, np. w komunikacji miejskiej oraz kolejowej i  międzymiastowej autobusowej. 
      Wielkim walorem pracy było jej docenianie przez  władze, przez społeczeństwo i przez osoby niepełnosprawne. Obecnie wróciliśmy  niejako do czasów, w których praca dawana była niewidomym jak jałmurzna, miała  charakter działalności charytatywnej, a nie ekonomicznej. Obecnie są częściowe  refundacje płac niepełnosprawnych pracowników, refundacje kosztów dostosowania  stanowisk pracy, ulgi podatkowe i inne formy pomocy, a mimo to pracodawcy  twierdzą, że nie opłaca się zatrudniać osób niepełnosprawnych. Twierdzą na przykład,  że wydajność pracy niewidomych jest na poziomie trzydziestu procent wydajności  pracowników widzących. Nie jest to dobra podstawa budowania poczucia własnej  wartości i godności osobistej niewidomych pracowników. 
      W okresie PRL-u, chociaż praca niewidomych i innych  osób niepełnosprawnych była w różny sposób dotowana i nie miała nic wspólnego z  prawami ekonomii, niepełnosprawni pracownicy nie wiedzieli o tym i nie  rozumieli, że ich zatrudnienie ma charakter pozaekonomiczny. Nie mogli tego  rozumieć, bo cała działalność gospodarcza miała taki charakter. Dlatego ustrój  ten musiał upaść. Niepełnosprawni pracownicy nie uświadamiali sobie tej  patologii, dlatego mogli czuć się potrzebni, wydajni, czuć się budowniczymi  kraju, podobnie jak pozostali ludzie. Mogli być z siebie dumni. Była to cenna  wartość, chociaż wynikała z błędnych przesłanek. 
      Nie można również pominąć wielkiej wartości, jaką  stanowiły setki wspaniałych niewidomych, słabowidzących i widzących działaczy  społecznych, którzy autentycznie angażowali się w pomoc niewidomym. Wymienię  tylko kilka nazwisk, które przewijały się w tym artykule. Bez zaangażowania  Haliny Lubicz nie byłoby niewidomego pisarza bez rąk - Michała Kaziowa i  niewidomego bez rąk pracownika lubelskiej spółdzielni Wincentego Mierzejewskiego.  Bez zaangażowania Henryka Ruszczyca, Modesta Sękowskiego, Józefa Stroińskiego,  Mieczysława Michalaka i im podobnych, nie byłoby wspaniałego rozwoju  spółdzielczości niewidomych. Warto o tym przypominać, bo wszystko zależało i  zależy od ludzi, na rzecz których organizuje się działalność i od tych, którzy  ją organizują.