Skryba
W Sprawozdaniu Zarządu Głównego Polskiego Związku  Niewidomych z działalności w okresie XVI kadencji czytamy: 
"Niemal we wszystkich okręgach funkcjonowały  stałe zespoły artystyczne. Były to grupy muzyczne, muzyczno-wokalne, wokalne,  chóralne, folklorystyczne, czytelnicze, literackie, recytatorskie, teatralne,  plastyczne. Średnio rocznie działały 62 zespoły (wzrost o 5), a uczestniczyło w  nich średnio rocznie 906 osób (spadek o 29)". 
Ewa Urbańska w artykule "Święto Słowa"  opublikowanym w "Pochodni" z kwietnia 1996 r. pisze: 
"16 marca w Krajowym Centrum Kultury Niewidomych  w Kielcach zakończyły się obchody Święta Słowa. Ich uwieńczeniem był turniej  recytatorski, trwający trzy dni, w którym 60 recytatorów, krasomówców, osób  śpiewających poezję i aktorów brało udział w warsztatach, prowadzonych przez  specjalistów. Skład ekipy konsultantów oraz rady artystycznej usatysfakcjonował  najwybredniejsze gusta". 
 Tak syntetycznie można by podsumować  działalność współczesnych bardów w Polsce i znaczenie udziału niewidomych w  kulturze współczesnej. Oczywiście, jest to synteza, która niewiele mówi. No i  nie zawsze tak było. Wróćmy więc do przeszłości, do dawnych czasów. 
 
 
      Max Schofler w książce pt. "Niewidomy w życiu  narodu" o czasach starożytnych pisze: 
  "Ponad ten szeroko zorganizowany stan żebraczy, mogli  wybić się niewidomi, którzy wyróżniali się szczególnymi zdolnościami. Kto był  przyjacielem muz, dysponował talentem śpiewaczym, potęgą słowa lub opanował  sztukę gry na lirze czy harfie, ten cieszył się poważaniem jako pieśniarz  ludowy lub bard. Kto miał dobrą pamięć, bogatą fantazję lub poetyckie  zdolności, przekazywał potomności tradycje religijne i historyczne. A kto  potrafił te talenty ubrać w szaty mistyki, otaczany był czcią jako jasnowidz i  prorok. 
   Poezja w  najszerszym tego słowa znaczeniu, czy to w słowie - jako sztuka poetycka, czy  to w dźwiękach - jako muzyka, była dziedziną, której oddawali się niewidomi ze  zrozumiałych względów, ze szczególnym poświęceniem. W tym kierunku mógł on  rozwinąć swoje twórcze zdolności, swoje estetyczne odczucia i swoją fantazję,  przy czym nie odczuwał on braku wzroku jako czynnika hamującego. 
      Zanim jeszcze historia narodów mogła być spisywana,  została ona dzięki mówionemu słowu utrwalona. W ten sposób powstały legendy i  sagi, zanim drukowane słowo, w postaci książki mogło ludziom donieść, jakie w  ciasnych granicach życia i w niezbadanej przyrodzie, działy się rzeczy  szczególne i pełne tajemniczości, jak były one tłumaczone przez fantazję, co  przeżyły i przecierpiały narody, jakie były ich sny i marzenia. Wszystko to,  dzięki przekazywanemu słowu mogło być utkane w przepiękną tkaninę ludowej  poezji w bajkach, legendach, baśniach i opowiadaniach. 
      Zanim jeszcze mogły być napisane nuty, wypływały z  duszy narodów pieśni i ballady, o których nikt nie wie kto je stworzył i gdzie  powstały. 
      Pośrednikiem tej kultury duchowej, było mówione słowo  i pieśń, które były podawane z ust do ust, z pokolenia na pokolenie. Ludowi  śpiewacy, poeci, bajarze, spełnili w historii kultury ludzkości, we wszystkich  jej dziedzinach, wielką misję, która dzisiaj przypada książce. Wśród nich  znajdujemy aż do zamierzchłej przeszłości również niewidomych, o których u  wszystkich narodów, mówi się ze wzruszeniem. Spotykamy się z nimi już 2000 lat  p.n.e. na dworach japońskich cesarzy. W starochińskiej kulturze, przed wielu  tysiącami lat, myślano już wówczas, by niewidomych odznaczających się  nieprzeciętną wiedzą, bystrą spostrzegawczością i krytycyzmem, doskonałą  pamięcią i trafnością rozumowania - kształcić na "jasnowidzów".  Ustnym przekazywaniem religijnych tradycji i wydarzeń historycznych zajmowali  się niewidomi w najdawniejszych czasach kultury indyjskiej, co wynika z hymnu  Rigveda. 
      Na płaskorzeźbach odkrytych w grobach faraonów  Chu-en-eten (1580 p.n.e) i Ramzesa Wielkiego (1348-1281 p.n.e.) wyobrażani są  niewidomi śpiewacy, którzy sztukę swoją produkowali w pałacach królów  egipskich. 
      U Germanów i Celtów, niewidomi bardowie, których  wybitnym przedstawicielem jest Ossian (300), sławili swoimi pieśniami bogów i  bohaterów, a naród zapalali do bohaterskich czynów. 
      Jak wysokim poważaniem cieszył się niewidomy śpiewak  u starożytnych Greków, niech świadczy ósma pieśń 38-46 Odysei. Czytamy w niej  (wiersz podaje tłumacz - prozą): 
  "... A teraz nadchodzi herold, prowadząc miłego  śpiewaka, zaufanego muzy, która mu dała dobre i złe, odbierając oczy i dając  słodkie pieśni. 
      Pontonoos stawia mu srebrem okute krzesło wśród  gości, przy sterczącej kolumnie, zawiesza na gwoździu nad głową śpiewaka  wdzięcznie brzmiącą harfę i prowadzi jego rękę, by mógł ją odnaleźć. Herold  stawia przed nim piękny stół, na którym kładzie kosz z jadłem i puchar pełen  wina, by mógł pić według upodobania". 
      Niewidomy śpiewak Demodokos rozpoczyna swoje pieśni o  bohaterach i bogach przy dźwiękach harfy z taką siłą duszy, że nawet  wypróbowany w cierpieniach Odyseusz, kryje w płaszczu swoją głowę, by nie  okazać płynących mu z oczu łez". 
      I dalej Max Schofler pisze: 
  "Obok tych "wielkich", do których  zalicza się również Xenokritosa i Stesichorosa, specjalnie wyróżniających się  spośród niewidomych śpiewaków, poetów i bajarzy, należy wspomnieć również i  tych, którzy dobra kulturalne przekazywali prostemu ludowi. Nierzadko  przyczyniali się oni do tego, że dzięki ich świetnej pamięci, zostały skarby  poezji ludowej zebrane i spopularyzowane, a często nawet własną twórczością  wzbogacane. Sztukę odtwarzania opanowali oni w różnym stopniu. Kto potrafił  zyskać sobie sympatię, stawał się, nawet jako niewidomy, mile widzianym gościem  ludu. Stał się on nosicielem kultury do czasu, zanim słowo drukowane - książka,  dotarła do ludu. Wówczas zeszedł on do roli ulicznego muzykanta. 
      Niewidomych recytatorów spotykało się w miejscach  uświęconych religijnymi obrzędami. Deklamowali oni ludowi nieobeznanemu z  pismem, teksty z Talmudu, z Oranu lub z Biblii. 
      Wśród nich było wielu posiadających fenomenalną  pamięć. Potrafili oni recytować na pamięć pełne teksty lub najistotniejsze  wyjątki z pism. Jeszcze dzisiaj spotyka się na Bliskim Wschodzie niewidomych  recytatorów, którzy tym sposobem zarabiają na życie. 
      W starożytności panowało częstokroć mniemanie, że aby  stać się poetą, śpiewakiem lub jasnowidzem, trzeba być niewidomym. 
      Naturalnymi równoważnikami, którymi niewidomy w  wyniku przyrodzonych mu właściwości musi się z większym lub mniejszym skutkiem  posługiwać, to: konieczność zwiększonej koncentracji umysłu, bardziej wnikliwa  spostrzegawczość i zdolność wyjaśnienia sobie robionych spostrzeżeń, których  widzący zaledwie, lub w ogóle by nie zauważył. Bardziej intensywny rozwój  zdolności umysłowych, szybkość rozumowania, a nade wszystko zaostrzona pamięć,  wyczulony słuch i dotyk, uważano za szczególne dary bogów udzielone tym,  których obrabowano ze wzroku, dano im jako pewnego rodzaju wyrównanie.  Przekonanie to zostało umocnione talentem poetyckim Homera, legendarnym darem  jasnowidzenia i przepowiadania Teiresiosa, Plineusza i innych. Cenę tych  wartości rozumieli oczywiście tylko niewidomi, którzy między innymi dysponowali  takimi zdolnościami, oraz posiadali tak silnego ducha i umysł, że mogli  przeciwstawić się swojemu kalectwu i skutecznie rozwinąć swoje uzdolnienia. 
      Istnieje w tym godna uwagi różnica, czy niewidomy  wypracował sam swoją pozycję życiową jako poważana i ceniona osobistość, czy  też był już taką osobistością zanim stracił wzrok. 
      I jeszcze jeden cytat tego autora: 
   "Zarówno  średniowiecze, jak i nowożytność znały niewidomego śpiewaka i grajka, którego  można było z jego instrumentem, zwykłą katarynką, spotkać wśród podróżującego  ludu we wszystkich krajach Europy. 
   Charakterystyczny  obraz rosyjskiego ślepego lirnika z końca XIX wieku, daje w swojej książce pt.  "Odległe lata", K. Pałstowski: 
  "W owych czasach widziało się ślepych lirników  nie tylko na placach targowych małych miasteczek, lecz również na ulicach  Kijowa. Idąc, opierał się lirnik na ramieniu bosego, małego przewodnika. Lniany  worek na jego plecach zawierał zawinięty w czyste płótno chleb, czosnek i sól.  Na piersiach zwisała mu lira. Była ona podobna do skrzypiec, lecz miała rączkę  przymocowaną do drewnianej osi z kółkiem. Lirnik kręcił korbą, a kółko  obracając się, muskało struny, które brzęczały w różnych tonacjach. Brzmiało  to, jak gdyby rój trzmieli towarzyszył lirnikowi brzęcząc i pomrukując. 
      Lirnicy nigdy prawie nie śpiewali. Opowiadali oni w  śpiewnym tonie swoje dumki. Po tym milkli, wsłuchiwali się w zanikające tony  swojej liry i patrząc przed siebie swoimi pozbawionymi wzroku oczami, prosili o  jałmużnę. 
      Prośba ta wyglądała jednak zupełnie inaczej niż u  zwykłych żebraków. Przypominam sobie wysokiego wzrostem lirnika z Ezarkas.  "Ofiarujcie grosza dla mnie i mego przewodnika" mówił on, "bez  tego chłopca zszedłby ślepy z drogi, a po śmierci nie trafiłby do bożego  raju". 
      Nie przypominam sobie ani jednego jarmarku, na którym  brakowałoby lirnika. Zwykle siedział on na ziemi, oparty o okrytą kurzem  ulicznym topolę. Dookoła cisnęły się wzdychające z miłosierdzia kobiety i  wrzucały do jego drewnianej miski zaśniedziałe miedziaki... 
   W latach  niepokojów np. podczas buntów ludowych, byli ci żebracy niebezpieczną siłą.  Spełniali rolę wywiadowców. Podniecali gniew ludu ciągle na nowo. Pieśniami  swymi głosili niesprawiedliwość i okrucieństwo właścicieli majątków ziemskich i  ciężki los uciśnionego ludu". 
   Ślepi u  narodów bałkańskich, posiadali gęśle, rodzaj skrzypiec, a niewidomi we Francji  tzw. symfonię, olbrzymią gitarę. Również i oni rozpowszechniali pieśni o  bohaterach i poezję ludową, pielęgnowali swój artyzm i doprowadzali go  częściowo do dużego rozkwitu. Znakomitsi wśród nich wzbogacili wydatnie  literaturę swojego narodu. 
      Tak np. zawdzięczamy pierwszy zbiór ludowych pieśni  południowosłowiańskich, wydanych w XIX wieku w wielu tomach przez Wuk  Stefanowicz-Karaczicza temu, że notował je zasłyszane u niewidomych śpiewaków.  Również w innych krajach wspomina się z wdzięcznością niewidomych bardów i śpiewaków,  którzy wnieśli duży wkład do kultury swoich narodów. Ich misja kulturalna  kończyła się w miarę rozpowszechniania drukowanej książki. Dla uzdolnionych  ślepców zamykała się jedyna możliwość umysłowego zarobkowania w owych czasach,  na skutek czego zostali oni zepchnięci do rzemiosła żebraczego". 
      W literaturze można znaleźć wiele opisów niewidomych  bardów. 
      Józef Ignacy Kraszewski w historycznej powieści  osadzonej w IX wieku pt. "Stara baśń" daje obraz niewidomego barda. 
  "Nie widać było nikogo, uszu jednak dolatywało  śpiewanie powolne, które się coraz zbliżało. Cichy to był i stłumiony śpiew,  drżącym nucony głosem samemu sobie, brzęk jakby poruszanych strun mu  towarzyszył. Słów jeszcze nie mogło pochwycić ucho, ale nuta była żałosna,  grobowa, smętna. Wszyscy ciekawie oczy zwrócili ku brzegowi rzeki, skąd się  głos zdobywać zdawał. 
      Dołem, wybrzeżem piaszczystym szedł starzec ślepy,  mały go chłopak prowadził. Wlókł się z wolna, w ręku trzymał gęślę, po strunach  jej przebiegając ręką drżącą. 
      Smerda, który się przebudził, ujrzawszy go z góry,  zawołał: 
      - Bywaj tu, stary! 
      Ślepiec się zatrzymał, z wolna głowę podniósł i oczy  białe, krwawymi obwiedzione powiekami. 
      - Bywaj tu, stary, chodź, spocznij - powtórzył Smerda  - placka przełamiemy z tobą i posłuchamy pieśni. 
      Śpiewak struny przebiegać zaczął palcami, ale pieśń  się przerwała. Stanął, myślał, potem chłopcu dał znak kijem i ku wzgórzu iść  zaczęli. 
      - Dokąd idziesz, stary? - spytał Smerda. 
      - Albo wiem? - po świecie... - rzekł oślepły - z  pieśniami idę od chaty do chaty. 
      To mówiąc, miejsce na którym stał, począł kijem  obmacywać i ostrożnie osunął się na ziemię. Gęślę złożywszy na kolanach, dumał.  Pomilczawszy nieco, jakby życie jego pieśnią być musiało, jakby mu ona nie  wylewając się z piersi nabrzmiewała w nich, jakby mu była tchnieniem... bez  którego ostać się nie mógł, niezrozumiale, cicho, sam sobie nucić zaczął. 
      Milczeli wszyscy. Jeden z pachołków dobył z torby  placek i położył go na rękach starego, który, powoli do ust zaniósłszy, gryźć  począł. Chłopak, który go wodził, poszedł do rzeki garnuszkiem zaczerpnąć wody. 
      Sambor siadł przy nim. 
      - Stary Słowanie - rzekł - na noc... zajdźcie do  Wiszowego dworu... tam was ugoszczą radzi. 
      - Na noc? do Wiszowego dworu? nie moimi nogami -  rzekł ślepiec - nogi stare i starte. Dybię nimi powoli... jak ślimak się  wlokę... A co ujdę kawał drogi, siąść i spocząć każą nogi. A do Wisza, do  starego, daleko... daleko... 
      - Przecie wy tam zajdziecie - mówił Sambor - a gdy u  wrót staniecie, pozdrówcie ich tam od tego, co dziś ich pożegnał. 
      - Wy z Wiszowej zagrody? - spytał stary - a któż z  wami, a wielu... czuję ludzi dokoła... Chociaż oczy nie widzą... 
      Wtem Smerda wtrącił: - Kneziowscy ludzie... hej! do  grodu jedziemy, do stołba. I ten z nami. A wy byliście na grodzie? 
      - Dawniej... dawniej! - rzekł stary - teraz tam nie  ma po co... Tam mieczyki śpiewają i żelazo gra... Pieśni słuchać nie ma czasu.  Westchnął. 
      - A po co kneziowi pieśń? - zawołał Smerda. - To  babska rzecz. 
      - A wojna... wojna - jakby sam do siebie mówił ślepy  Słowan - wojna, dzikich zwierząt sprawa. Póki obcy duch nie zawiał na Polany,  orali ojcowie i śpiewali, i bogów chwalili w pokoju, oręża nie potrzebowali,  chyba na zwierza... 
      Smerda się rozśmiał. 
      - Eh-e - rzekł - nie te to czasy! 
      - Nie te święte czasy, co bywały - ciągnął śpiewak  ślepy - nie te czasy, gdy u nas gęśli bywało więcej niż żelaza, a śpiewu niż  płaczu. Dziś ślepy gęślarz lasom pieje, a słuchać go nie ma komu. Niech się  uczą lasy, jak żyli ci, co śpią po mogiłach, po kamiennych. A jak pomrą starzy,  pieśń z nimi pójdzie do ziemi, synowie o sprawach ojców wiedzieć nie będą -  zamilkną mogiły. Stary świat padnie w ciemności... 
      Mówił tak z wolna, a słowo w pieśń przechodziło  nieznacznie, i nie postrzegł się, jak nucić zaczął. Ręce, chleb porzuciwszy,  same po strunach biegać zaczęły, a struny skarżyć się i płakać. 
      - Jam może śpiewak ostatni - rzucił Słowan - mnie  oczy wybrano w młodości, aby dusza w drugi świat patrzała. Jam wszystkie ziemie  zwędrował, a nie widzial żadnej. Od Dunaju huczącego do Białego Morza, od  Chorbatych Gór wierzchów aż do lasów u Łaby. Niosły mnie nogi, nie oczy - bez  drogi gdzie dola wiodła, gdzie się ludzi zebrała gromada. Siadałem na ziemi,  stawali kołem nade mną, niewiasty plaskały w dłonie, starzy po ojcach płakali.  Szedłem od uroczyska do uroczyska, od mogiły do mogiły, od zdroju do zdroju...  hen, hen, aż gdzie się kończy ludzka mowa. 
      Zamilkł. Smerda pół słuchał, pół drzemał. Gdy ustał,  odezwał się: - Śpiewaj, śpiewaku, dalej! 
      - O czym wam śpiewać? - mruczał jakby sam do siebie  ślepiec. - Wam pieśni innej potrzeba, wy starej nie rozumiecie. O czym śpiewać?  O praojcach znad Dunaju, o praojcach ze wschodu, o braci znad Łaby i Dniepru?  Wy ich nie znacie. O białych i czarnych bogach, o Wisznu i Samowile? 
      Głos mu się zniżał, głowa trzęsła... 
      - Dawniej bywało inaczej! Śpiewaka witały gromady,  wiodła starszyzna pod święty dąb, nad święty zdrój, na horodyszcze wiecowe, na  żalniki mogilne. Starzy i młodzi stawali kołem, słuchali... miód i piwo przed  ślepym stało - wianki mu kładli na skronie. Na grodzie kneź dawał mu ławę  okrytą, miejsce poczesne dziś my pastuchom śpiewamy na wygonie... o głodzie i  wodzie. 
      - Śpiewaj no, stary... śpiewaj! - rzekł Smerda. -  Śpiewaj nam! - powtórzyli za nim drudzy. 
      Słowan w struny uderzył. - Hej! hej! -  posłuchajcie... starej pieśni znad Dunaju. Cicho się stało dokoła - on nucił  słabym głosem..." 
   Dalej autor  przytacza legendy śpiewane przez gęślarza, w tym o Kraku i smoku wawelskim. 
   
 
      Obecnie ludzie mają do dyspozycji bogate biblioteki,  setki tytułów prasowych, setki rozgłośni radiowych, stacji telewizyjnych i kin.  Mogą też korzystać z nieprzebranych internetowych źródeł informacji ze  wszystkich dziedzin. Nie ma więc miejsca dla bardów. Niewidomi przestali  zarabiać gawędziarstwem i recytacją wierszy. Nie przestali jednak zajmować się  tymi dziedzinami, głównie po amatorsku, jako recytatorzy i gawędziarze. Tylko  niewidomych jasnowidzów już nie ma. I chyba dobrze, że ich nie ma. Jasnowidze w  starożytności raczej "ściemniali" niż "jasno widzieli".  Obecnie też tylko "ściemniać" by mogli, a nie przewidywać  przyszłości. Więc dobrze, że tego nie czynią. 
      Warto przytoczyć kilka opisów działalności  współczesnych "bardów" z uszkodzonym wzrokiem i kilka nazwisk. Jak  mogliśmy przeczytać fragment sprawozdania na Krajowy Zjazd Delegatów PZN, który  odbył się w kwietniu 2016 r. znaczna liczba niewidomych i słabowidzących w  Polsce uczestniczy w różnych zespołach artystycznych, w tym recytatorskich. 
      O wycinku działalności współczesnych niewidomych  "bardów" pisze Henryk Lubawy w artykule "Gwiazda stanęła nad...  parafią św. Zygmunta", opublikowanym na łamach "Pochodni" z  marca 1995 r. A oto fragment tej publikacji: 
  "Sympatyczny upominek otrzymali w dniu 29  stycznia parafianie warszawskiego kościoła św. Zygmunta na Bielanach od zespołu  recytatorskiego PZN - był to spektakl poetycki oparty na tekstach Romana  Brandstaettera, zatytułowany "Gwiazda stanęła nad grotą", odegrany po  wieczornej mszy św. w podziemiach kościoła. 
      Program ten po raz pierwszy prezentowany był w  grudniu ubiegłego roku w Bocheńcu, podczas organizowanej przez Krajowe Centrum  Kultury PZN "Biesiady literackiej" - przedstawienie w bielańskim  kościele było jego "warszawską premierą". 
      Działający od 20 lat zespół recytatorski, prowadzony  początkowo przez Macieja Rayzachera, a następnie przez Lucynę Suchecką, aktorów  profesjonalnych, obecnie nie posiada instruktora. Tym więcej uznania należy się  członkom zespołu, że w tych warunkach samodzielnie przygotowali spektakl, który  można było obejrzeć ze wzruszeniem. Reżyserem i autorem scenariusza, będącego  montażem tekstów Brandstaettera jest Andrzej Chutkowski, zaś inspiracją okazał  się występ Andrzeja wraz z małżeństwem Harasiuków w wieczorze  poetycko-muzycznym, prezentowanym w Muzeum Tyflologicznym w październiku 1994.  "Gwiazda stanęła nad grotą" jest jakby rozwinięciem wątków tamtego  programu. A jest to przełom i szansa, jaką kondycji ludzkiej dało narodzenie  Chrystusa". 
      Reżyserem i autorem scenariusza był słabowidzący  Andrzej Chutkowski. Jest on również świetnym recytatorem. Z jego dorobkiem  zapoznam Czytelników nieco później. Teraz chciałem podkreślić, że niewidomi  nadal mogą być "bardami" i dostarczać przeżyć artystycznych również  ludziom widzącym. 
   
 
      O swojej pasji recytatorskiej mówi Andrzej Chutkowski  w informacji Grażyny Wojtkiewicz pt. "Jądro życia", opublikowanej na  łamach "Pochodni" z sierpnia 1993 r. 
  "Jednym z laureatów ogólnopolskiego konkursu  recytatorskiego, który odbył się w maju bieżącego roku w Koninie, został  Andrzej Chutkowski z Warszawy. Wśród 11 całkowicie pełnosprawnych finalistów,  obok pana Chutkowskiego, znalazł się także drugi niewidomy - Stanisław Bożek z  Przemyśla. Pan Andrzej zdobył III miejsce za fragment prozy Leszka  Kołakowskiego - "Rozmowy z diabłem" oraz "Księgi  przypowieści" Brandstaettera. 
      Rodzinne pasje 
  "Wychowałem się w rodzinie, miłującej  literaturę. Jak to zwykle bywa, byłem "etatowym" recytatorem na  wszelkich szkolnych uroczystościach. Marzyłem o scenie. Chciałem zostać aktorem  lub choćby krytykiem teatralnym. Na przeszkodzie młodzieńczych marzeń stanęły  jednak kłopoty ze wzrokiem. Zaczęły się tuż po maturze, więc o szkole  teatralnej musiałem zapomnieć. Zdałem na polonistykę, ale i tych studiów nie  dane mi było ukończyć - nie radziłem sobie z czytaniem dużej ilości lektur. I  tak, pomału, musiałem dostosować marzenia do rzeczywistości. Skończyłem  3-letnie Studium Kultury i Oświaty Dorosłych, potem, już w trakcie pracy,  2-letnie Studium Asystentów Socjalnych. Nie zerwałem więc zdecydowanie z  literaturą, sztuką, poezją. Była to zawsze moja pozazawodowa pasja. Kiedy  zaczynam rozmawiać z ludźmi, często zastanawiam się, co też oni sobie o mnie  myślą. No, bo przecież facet jest niemłody, siwy, a zajmuje się głupstwami.  Teraz trzeba robić rzeczy konkretne, przynoszące pieniądze, a nie bujać w  obłokach. 
      Jednak to właśnie recytacja, ta moja staroświecka  pasja sprawia, że świat wokół mnie jest plastyczny i barwny, podczas gdy inni  widzą go szarym i zupełnie nieciekawym. Poezja dostarcza mi tylu wspaniałych  przeżyć, które i ja, poprzez recytację, mogę przekazywać innym. I nie chodzi tu  o nagrody, lecz o ludzkie wzruszenia. Gdy słuchacze dziękują mi za piękne  słowo, jest to dla mnie największą satysfakcją. 
      Miałem to szczęście w życiu, że zawsze spotykałem na  swojej drodze takich pasjonatów, jak ja. A może to ja potrafiłem dostrzec ich w  tłumie? Maciej Rayzacher, przedtem Jacek Borkowski (aktor warszawskiego teatru  "Ateneum") czy obecnie aktorka - Lucyna Suchecka to wielcy entuzjaści  poezji, którzy swój entuzjazm potrafią zaszczepić innym. To było tak...  Pierwsze poważne występy na prawdziwej scenie wspominam z rozrzewnieniem. W  latach siedemdziesiątych przy warszawskim okręgu PZN zebrała się grupka osób,  próbując stworzyć jakąś działalność kulturalną. Tak powstał kabaret  "Gafa", do którego i ja się przyłączyłem. Byli tam fajni ludzie -  Aleksandra Bojanowska, która w kabarecie poznała swego przyszłego męża -  Eugeniusza, Andrzej Szczygieł, Włodek Stefanek, Małgorzata Osuchowska - nasza  najlepsza wokalistka, Anna Waksberg. Sami pisaliśmy teksty, coś w rodzaju  politycznej satyry. Wtedy było to modne, a tematów nie brakowało. 
   Występowaliśmy  w kołach, osiedlowych świetlicach, klubach emerytów, szkołach. Nasz kabaret był  także swego rodzaju wizytówką możliwości niewidomych, którzy potrafią nie tylko  narzekać na swój los, lecz także rozweselać innych. Moim debiutem na forum  ogólnopolskim był udział w konkursie recytatorskim, organizowanym przez Polski  Związek Niewidomych. Nie odnotowałem wtedy jakiegoś znaczącego sukcesu. Potem  nastał stan wojenny. Nasz kabaret zajął się repertuarem poważniejszym,  patriotycznym. Zmieniliśmy też jego nazwę na "Teatr Poezji", zaś  pracowaliśmy pod kierunkiem Macieja Rayzachera - wspaniałego aktora i człowieka,  który w tych czasach był na czarnej liście polskich aktorów, jako sympatyk i  działacz opozycji. 
      Wtedy to posypały się prawdziwe nagrody: pierwsza -  zdobyta w ogólnopolskim konkursie recytatorskim, zorganizowanym przez ówczesny  Centralny Związek Spółdzielczości Inwalidów, potem liczne wyróżnienia". 
      Jak widzimy - poezja, recytacja, satyra, występy,  konkursy mogą wzbogacać życie osób niewidomych, chociaż nie przynoszą  materialnych korzyści. 
      W cytowanym artykule Grażyna Wojtkiewicz pisze: 
  "Przełomowym momentem w działalności kulturalnej  środowiska niewidomych było utworzenie dwa lata temu kieleckiego Centrum  Kultury Niewidomych. Od tej pory jest to działalność regularna, zorganizowana,  prowadzona przez wysokiej klasy fachowców. Nie bez znaczenia jest także  możliwość sprawdzenia się w konkurencji z ludźmi pełnosprawnymi, bowiem  niewidomi recytatorzy biorą regularnie udział w konkursach ogólnopolskich. I  właśnie ta ostatnia, prestiżowa nagroda pana Chutkowskiego stąd się wzięła. 
      W życiu pana Andrzeja nie ma miejsca na pustkę. Od 27  lat pracuje w ogólnoinwalidzkiej spółdzielni poligraficznej na stanowisku  asystenta socjalnego. Nie jest to praca łatwa w obecnych czasach. Wiadomo -  bezrobocie, brak środków do życia. Trzeba interweniować w ośrodkach pomocy  społecznej, pertraktować z różnymi instytucjami, informować o przysługujących  uprawnieniach, bronić inwalidę przed bezdusznością gospodarki rynkowej. Pan  Chutkowski jest członkiem spółdzielczej komisji "Solidarności", a  także sekcji niepełnosprawnych przy regionie "Mazowsze". Działa też w  komisji rewizyjnej Koła PZN Żoliborz. Ma 50 lat, żonę i troje dzieci. No i tę  młodzieńczą pasję, która nie pozwala się zestarzeć". 
      I jeszcze wypowiedź Andrzeja Chutkowskiego z  cytowanej publikacji. 
  " "Co mi daje poezja? Jest dla mnie światem  wspaniałych przeżyć, ucieczką przed szarzyzną codzienności, lekarstwem na  stresy. Dzięki niej stałem się wrażliwszy, umiem dostrzec to, czego inni nie  widzą, bogaci mnie wewnętrznie. Jest receptą na życie ciekawe,  niekonwencjonalne, jest po prostu jądrem mego życia...". 
      O Andrzeju Chutkowskim pisze Krzysztof Górski w  artykule "Trzy teatry" opublikowanym w "Pochodni" z lipca  2007 r. 
   "Andrzej  - reżyser najmita. Tak mówi o sobie 63-letni Chutkowski. Gdy się go bliżej  pozna, sprawia wrażenie rubasznego Sarmaty przeniesionego do współczesności z  XVII wieku. Regularnie zajmuje się recytowaniem poezji i prozy od 32 lat.  Strof, które wyrecytował, jak sam mówi, nie zliczy. 
      - Jak zapamiętujesz te setki wierszy? - pytam Andrzeja. 
      - Mam wypracowane metody. Nagrany na taśmę utwór  kilkakrotnie odsłuchuję. Po kawałku, po kilka strof zapamiętuję tekst i na  samym końcu nadaję mu szlif artystyczny. Tu wolniej, tam głośniej, tu wyciszam,  tam przeciągam - wyjaśnia Chutkowski. 
      Przed 12 laty był jednym z trzech niewidomych (oprócz  Bronka Harasiuka i Damiana Powały), grających na scenie z aktorami zawodowymi  sztukę Antonio Buero Vallejo "Koncert Świętego Owidiusza". Spektakl  zagrano kilka razy w Polsce, wystawiono też na międzynarodowym festiwalu w  rumuńskim Sibiu". 
   
 
      Jest to interesująca osoba - masażysta, prawnik, były  kierownik okręgu PZN, świetny organizator imprez kulturalnych i turystycznych,  mąż, ojciec dwóch córek i dziadek czworga wnucząt. Nie sposób pisać o  wszystkich jego funkcjach, rolach, sukcesach i porażkach. Artykuł ten  poświęcony jest niewidomym bardom, recytatorom i gawędziarzom. Antoni  Szczuciński jest rasowym "bardem". Spełnia się m.in. w recytacji i  krasomówstwie. 
      Andrzej Jakubiczka w artykule "Nadać kształt  słowu" opublikowanym w "Pochodni" z listopada 1996 r. pisze: 
  "Antoniego Szczucińskiego przygoda ze słowem  zaczęła się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w nowohuckim  ogólniaku. Najpierw próbował pisać wiersze, ale szybko dał sobie z tym spokój,  mimo iż udało mu się wygrać w szkolnym konkursie poetyckim z samą Ewą Lipską.  Stopniowa i nieuchronna utrata wzroku spowodowała, że zaczął coraz większą  uwagę zwracać na słowo mówione. Niewątpliwie przyczyniły się do tego także  ukończone studia prawnicze. 
      Po przeprowadzce w 1976 roku do Bielska-Białej,  związanej z misją utworzenia w tym nowym wówczas województwie okręgu PZN,  Szczuciński zainteresował się działającym tam Teatrem Poezji Niewidomych. Nie  było to jednak zainteresowanie działacza czy urzędnika, lecz czynnego członka  zespołu. Na pierwszy znaczący sukces musiał czekać aż cztery lata, ale opłaciło  się. W 1980 roku zajął I miejsce w finale wojewódzkim i wyróżnienie w finale  międzywojewódzkim XXV Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. A potem od razu  skok w głęboką wodę: 
      monodram "Gorzki to chleb jest polskość",  złożony z wierszy, listów i pism politycznych Cypriana Kamila Norwida,  przygotowany z myślą o bardzo prestiżowym wówczas Ogólnopolskim Konkursie  Recytatorskim Poezji Romantycznej w Zakopanem. Był to rok 1982, stan wojenny i  represyjne działania cenzury. Z półgodzinnego scenariusza bielski cenzor  skreślił aż siedemnaście minut. Całe szczęście, że organizatorzy w Zakopanem  okazali szacunek dla Norwida i spektakl nie tylko "poleciał" w  całości, ale dostał II nagrodę. 
      X Ogólnopolski Konkurs Recytatorski Niewidomych  odbywał się w Bielsku-Białej. Na "swoich śmieciach" zajął więc  Szczuciński II miejsce, zaraz za Ryszardem Dziewą, który właśnie na tym  konkursie zaczął swoją recytatorską karierę. Potem były różne występy, zarówno  indywidualne, jak i z Teatrem Poezji. Repertuaru nazbierało się na kilka  parogodzinnych recitali. Wreszcie ważny rok 1992 i kolejne wyróżnienie w finale  XXXVII Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego w Poznaniu. Mówił tam w  przejmujący sposób wiersz Adama Zagajewskiego "Jechać do Lwowa". A  jak miał mówić, skoro przecież urodził się w tym mieście, z którego jako  kilkuletnie dziecko w towarowym wagonie, nie z własnej woli, musiał wyjechać?  Ten wiersz był w nim jeszcze na długo przed tym, zanim go pierwszy raz  usłyszał. 
      Gdy w 1993 roku przedstawiciel na Polskę  międzynarodowej fundacji "Very Special Arts" Tadeusz  Jackowicz-Korczyński zorganizował w Katowicach wielki festiwal i sympozjum  naukowe na temat arteterapii, Antoni Szczuciński był jednym z gości tej  imprezy, prezentując swoje umiejętności recytatorskie. Podobnie było na  zorganizowanych w czerwcu br. przez Ośrodek Sztuki w Łodzi II Międzynarodowych  Spotkaniach Teatralnych "Terapia i teatr", w których uczestniczyli  również wykonawcy z Anglii, Irlandii, Szkocji, Hiszpanii i Belgii. Największym  dotychczasowym osiągnięciem Antoniego Szczucińskiego było jednak zdobycie na  przełomie maja i czerwca tego roku III miejsca w finale Ogólnopolskiego Konkursu  Recytatorskiego, który odbył się w przepięknych renesansowych salach pałacu w  Rydzynie. 
      I tu znowu jurorzy podkreślali nie tylko  perfekcyjność wykonania, ale także znakomity dobór repertuaru. To prawda, że  teksty mówione przez Szczucińskiego zawsze są "gorące", zawsze brzmią  tak jakby zostały napisane zaledwie wczoraj. Dają słuchaczom tajemne sygnały,  że mówiący ma coś naprawdę ważnego do powiedzenia i dlatego warto go posłuchać. 
      W czasie swojej dwudziestoletniej przygody ze słowem,  Antoni Szczuciński dostał wiele nagród i wyróżnień. Jest posiadaczem Srebrnej  Odznaki Recytatora, właścicielem dwóch Kluczy do Skarbca Literatury Polskiej  (nagroda wojewódzka) oraz Dyplomu Honorowego Prezydenta Bielska-Białej. Śledząc  drogę jego zmagań ze słowem można powiedzieć, iż jest on jak dobre wino - im  starszy - tym lepszy". 
   Bogusław Witek  w artykule "Przy innym ogniu, w inną noc..." (Biuletyn Informacyjny  styczeń 2010 r.) tak charakteryzuje naszego barda: 
            "Antoni Szczuciński jest typem  człowieka z charyzmą, przypominającym szypra starego, rybackiego kutra.  Krzepki, o solidnej budowie i niespożytej energii, jowialnym, przyjacielskim  usposobieniu, ogorzałej twarzy, częściowo przykrytej szpakowatą brodą,  obdarzony jest tubalnym, ochrypłym barytonem, którym wygłasza niezliczone,  krasomówcze przypowieści. Do pełnego obrazu brakowałoby tylko marynarskiej  kurtki, znoszonej czapki z daszkiem i nieodłącznej fajki. Jako niewidomy, nie  mógł, niestety, zostać wilkiem morskim, za to świetnie sobie radzi na lądzie,  sprawnie dowodząc kolejnymi załogami wypraw krajoznawczych, z pomocą stałej i  wypróbowanej garstki oficerów. Niekiedy jest też autorytarny i impulsywny, na  szczęście zwykle jest przy nim pani Ela, osobista asystentka, sekretarka,  księgowa i przewodnik, zbierająca na siebie, niczym piorunochron, wszelkie  niebezpieczne iskrzenia. Pani Ela dała się nam poznać jako osoba zrównoważona i  cierpliwa - któż inny mógłby od czterdziestu lat być towarzyszką życia tak  niespokojnego ducha?" 
      Andrzej Jakubiczka w artykule "Niosący słowo"  (Pochodnia czerwiec 2003 r.) przytacza opinię o Antonim Szczucińskim naczelnika  Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki UM w Bielsku-Białej. Czytamy: 
  " - Miarą sukcesów Antoniego Szczucińskiego jest  liczba jego przyjaciół, a ma ich wielu - mówi Ryszard Radwan, naczelnik  Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki UM w Bielsku-Białej. Jest przykładem  człowieka niezłomnego, który potrafił znaleźć swoje miejsce w życiu poprzez  niezwykły hart ducha w pokonywaniu własnych słabości. Kiedy w 2001 roku podjął  się organizacji I Ogólnopolskiego Tandemowego Obozu Wędrownego na trasie  Kołobrzeg - Bielsko-Biała, wielu zastanawiało się, czy osoby niepełnosprawne  poradzą sobie z licznymi przeciwnościami". 
   Na koniec  oddajmy głos Antoniemu Szczucińskiemu. Otóż w artykule "Między duchem a  materią" (Pochodnia 5-2006 r.) pisze o sobie m.in.: 
   "Od z  górą 30. lat param się sztuką recytacji. Mam w tej dziedzinie liczące się  osiągnięcia nie tylko w środowisku niewidomych, ale (co znacznie trudniejsze)  także na otwartym "polu" recytatorskim. Nie jestem, na szczęście,  jedynym niewidomym, który ma takie sukcesy, ale nie jest nas wielu. Aby móc  zmierzyć się z konkurencją recytatorów na ogólnopolskich scenach, potrzeba  trzech rzeczy: wytrwałej pracy, pracy i jeszcze raz pracy. 
      Mimo wielkiego doświadczenia i obycia (to ważne!) w  tej dziedzinie, dopiero od dziesięciu lat udaje mi się utrzymywać w ścisłej  czołówce wielu prestiżowych konkursów ogólnopolskich. 
      W ciągu roku w Polsce odbywa się wiele takich imprez.  Dla większości recytatorów jest jednak ten jeden, najważniejszy, obchodzący w  tym roku jubileusz swojej 50. edycji - Ogólnopolski Konkurs Recytatorski,  którego organizatorem od początku jest Towarzystwo Kultury Teatralnej. Nie  popełnię błędu, jeżeli stwierdzę, że przez wiele lat trwania tej imprezy  uczestniczyła w niej spora gromadka niewidomych recytatorów, a najlepsi  dochodzili nawet do eliminacji centralnych. 
      Na przełomie lat 70/80 ubiegłego wieku sztuka ta  udawała się m.in. Ryszardowi Kuci i Ryszardowi Dziewie z Lublina. Nieżyjąca już  Wiktoria Kamińska z Bielska-Białej kilkakrotnie wygrywała ogólnopolskie  konkursy recytatorskie niewidomych, a także docierała do eliminacji  wojewódzkich. Piszący te słowa brał udział przynajmniej w połowie z  dotychczasowych edycji tej imprezy, wielokrotnie będąc jej ogólnopolskim  finalistą. Największym sukcesem było III miejsce w finale ogólnopolskim, który  odbywał się w 1994 r. na zamku w Rydzynie. W pozostałych uzyskałem liczące się  wyróżnienia, podobnie jak na Ogólnopolskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora  w Zgorzelcu. 
      Od 12. lat nasze Centrum daje laureatom swojego  konkursu możliwość uzyskania nominacji do eliminacji centralnych. Z owych  dwunastu edycji kieleckiego święta słowa brałem udział aż w jedenastu,  sześciokrotnie reprezentując nasz Związek w eliminacjach centralnych". 
   
 
      Z wykształcenia i zamiłowania była aktorką. Jednak  występowała głównie jako recytatorka. Można wątpić, czy mocno osłabiony wzrok  umożliwiał aktorską grę na scenie. Recytacja, a to co innego - ta była w pełni  dostępna. 
      W "Pochodni" z października 1970 w rubryce  "Z frontu pracy niewidomych" znajdujemy tekst Zbigniewa Skalskiego  pt. "Aktorka". 
   Czytamy: 
  "Zofia Książek-Bregułowa urodziła się w 1920  roku w Kielcach. Tam, w roku 1938 ukończyła szkołę handlową. W 1939 roku  rozpoczyna studia na tajnych kompletach Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej  w Warszawie i w 1944 roku zdaje końcowy egzamin, zdobywając zawód aktorki. 
      W czasie okupacji daje konspiracyjne koncerty żywego  słowa, między innymi dla żołnierzy Szarych Szeregów. W powstaniu warszawskim  jest łączniczką Oddziału Szturmowego Trzeciej Kompanii por. Lewara. 5 września  1944 roku zostaje ranna i traci wzrok. Niemcy wywożą ją do obozu jeńców. 
      W 1945 roku w Edynburgu przechodzi dwie operacje  oczu, które przynoszą minimalną poprawę. Może już odróżnić kolory i kontury.  Komisja lekarska ustala dziewięćdziesiąt osiem procent utraty wzroku. 
      W 1947 roku kończy w Londynie dwuletnią Królewską  Akademię Sztuki Dramatycznej, do której została przyjęta, po zdaniu egzaminów,  na drugi rok studiów. W tym samym roku wraca i stara się o pracę w swoim  zawodzie. Niestety, nikt z jej byłych profesorów i kolegów nie wierzy, że  będzie mogła występować na scenie. W końcu, dzięki interwencji prof. Zofii  Małynicz i prof. Jana Kreczmara otrzymuje etat asystentki  reżysersko-akustycznej w Polskim Radio w Warszawie, gdzie pracuje od 1948 do  1949 roku. Do jej obowiązków należało korygowanie ewentualnych błędów w dykcji  aktorów i nieprawidłowości akustycznych w czasie próby słuchowiska oraz pisanie  recenzji o zrealizowanych słuchowiskach. Jej aktorskie umiejętności są też  wykorzystywane w radiowych audycjach poetyckich". 
      I następny fragment: 
  "W roku 1950 składa eksternistyczny egzamin  aktorski przed Państwową Komisją Egzaminacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki,  otrzymując dyplom aktorski i prawo występowania we wszystkich teatrach w  Polsce. 
      Ze względów rodzinnych przenosi się do Katowic i  tutaj, w roku 1951, czyli już dziewiętnaście lat, jest zatrudniona jako aktorka  w Teatrze im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach z wynagrodzeniem tysiąc sto  złotych miesięcznie. Niestety, w ciągu tego czasu grała tylko jedną rolę Stelli  w monodramie Finna Methlinga "Podróż do zielonych cieni". Dużo czasu  poświęca na urządzanie koncertów żywego słowa dla młodzieży szkół średnich  Zagłębia i Śląska. W czasie koncertów wygłasza wierszem i prozą fragmenty ról z  wybranych sztuk. Poza tym nagrała dla Polskiego Radia w Warszawie role:  Antygony Sofoklesa, Fedry Racine'a, Laodamii według tragedii Stanisława  Wyspiańskiego, "Protosileas i Laodamia", monodram "Podróż do  zielonych cieni" Methlinga, audycję "Scena polska" z fragmentami  kilku ról oraz audycje poetyckie". 
      Jak widzimy, gra niewidomej aktorki w radiu jest  bardziej dostępna niż na deskach teatru. Tak samo recytacja poezji. 
   "Przez  trud i walkę do celu" to tytuł wypowiedzi Zofii Książek- Bregułowej  opublikowanej w "Pochodni" z grudnia 1951 r. 
      Jest to krótka wypowiedź, więc zamieszczam ją w  całości. 
  "Miałam dwadzieścia cztery lata, ukończone  studia aktorskie i oczy roześmiane ogromną radością rychłego wstąpienia na  deski sceniczne. Miało spełnić się największe marzenie mojego życia. I wtedy  wybuchło tragiczne w skutkach powstanie warszawskie. Czerwonym huraganem pomknęło  w ulice Warszawy, zagarniając tysiące młodych, gorejących serc, wśród których i  moje mocno biło. Z każdym dniem marzenie o teatrze przygasało, tliło się  maleńkim płomyczkiem i stawało się coraz dalsze, gdy tymczasem płomienie  Świętokrzyskiej, Czackiego i Traugutta były bliskie i ogromniały w swojej  śmiercionośnej grozie. 
   Dnia 5  września czterdziestego czwartego roku, w chwili, gdy miałam transportować  rannych kolegów na odcinek mniej zagrożony, odłamkami pocisku artyleryjskiego  zostałam ciężko ranna i straciłam wzrok. Miesiąc w warszawskiej piwnicy -  szpitalu, a potem długie miesiące niewoli w hitlerowskim obozie jeńców  wojennych, miesiące tragiczne nieludzkimi warunkami bytowania i ślepotą. Moja  jednak miłość do teatru i wiara w odzyskanie wzroku były tak wielkie, że kazały  mi wytrwać. 
      Każdy, kto był w Grosslubart i Oberlagen, pamięta  dziewczynę z czarną opaską na oczach, recytującą przy słabym świetle migocących  świec. Te moje tak zwane koncerty zabijały złe, kąśliwe myśli, oblepiające  serce i mózg pajęczyną zwątpienia. Krzepiły innych, a mnie umacniały w  niezłomnym przekonaniu, że skończy się niewola, muszę widzieć i będę aktorką. 
      Jestem na scenie. Wzrok odzyskałam w tak minimalnym  stopniu, że nikt z ludzi nie chciał wierzyć, bym kiedykolwiek mogła grać.  Ciężka była walka, którą stoczyłam, by ten mur niewiary przełamać, a radość  mojego debiutu nie da się ująć w słowa. 
      Dnia 15 września czterdziestego dziewiątego roku,  prawie w dziesięć lat od rozpoczęcia moich studiów aktorskich, grałam pierwszy  raz na scenie Państwowego Teatru Ziemi Opolskiej rolę Zośki-wariatki w  "Placówce" Prusa. Gdy stanęłam na scenie, serce mocno biło bolesnym  wzruszeniem, że nareszcie i mimo wszystko doczekałam się własnej premiery.  Grałam tak, że nie tylko publiczność, ale nawet koledzy, wiedząc o moim  inwalidztwie, nie wierzyli w nie. W ślad za rolą Zośki przyszła trudniejsza  technicznie Hanka w "Moralności pani Dulskiej", Marietie w  "Pieją koguty" Bałtuszisa, Ślusarzowa w "Rewizorze" Gogola  i wiele innych, następnie engagement do Teatru Śląskiego w Katowicach. 
      Praca w teatrze nie jest dla mnie łatwa. Wprawdzie  roli uczę się szybko dzięki bardzo dobrej pamięci, sytuację w sztuce po  kilkunastu próbach opanowuję również dokładnie, podczas spektakli jednak muszę  być bardzo opanowana i czujna, bo myśli biegną dwoma torami, co męczy i  wyczerpuje nerwowo. Muszę pamiętać o należytym interpretowaniu roli, o  istnieniu ludzi, sprzętów i rekwizytów na scenie. Poza tym nie zawsze spotykam  się ze zrozumieniem kolegów i ich serdeczną radą czy pomocą. 
      Wszystkie te trudności pokonuję jednak i będę  pokonywać wytrwale, bo wiem, że tylko przez twardy codzienny trud, poprzez  nieugiętą walkę przekonam całe społeczeństwo o niezaprzeczalnej wartości  swojego artystycznego powołania i pracy niewidomych". 
      Mimo niezłomnej wiary w możliwości gry w teatrze oraz  wielkiej pracy Zofia Książek-Bregułowa spełniała się głównie w recytacji poezji  i w słuchowiskach radiowych. Swoimi występami poetyckimi w obozie jenieckim i  późniejszym recitalom poetyckim nawiązywała do dawnych bardów. Niosła pociechę  współjeńcom w obozie, propagowała poezję wśród młodzieży i miała interesującą  pracę. 
   
 
      Zaczęło się przed tysiącami lat i trwa nadal, chociaż  już w innej formie i w innej postaci. Niewidomi bardowie byli popularyzatorami  wiedzy, baśni, legend i mitów przyczyniając się do szerzenia kultury, poezji,  żywego słowa. Wnieśli liczący się wkład w kulturę swoich narodów. Współcześni  niewidomi "bardowie" budzą miłość do poezji, do piękna słowa, do  kunsztu krasomówczego i recytatorskiego. Chociaż warunki uległy diametralnym  zmianom, piękno było i jest ważne. W dalszym ciągu niewidomi i słabowidzący  przyczyniają się do przeżyć estetycznych słuchaczy, szerzą wartości  patriotyczne, religijne i humanistyczne. Uprawiają sztukę, która przynosi im  satysfakcję i pełni rolę rehabilitacyjną.