Skryba
W dwudziestym pierwszym artykule cyklu "Z laską  przez tysiąclecia" dużo uwagi poświęciłem niewidomym bardom, a bardowie to  nie tylko recytacje, krasomówstwo, baśnie, legendy, mity oraz prawdziwe i  zmyślone historie. Bardowie bardzo często śpiewali swoje opowiadania i grali  przy tym na instrumentach, np. na gęślach. Od śpiewu i gry na jarmarkach,  ucztach zamożnych obywateli, na placach miast i wiejskich zgromadzeniach do sal  koncertowych filharmonii oraz występów estradowych i płyt Mp3 współczesnych  muzyków droga dosyć odległa, chociaż tu i tam jest muzyka i śpiew. 
Dodać należy, że muzyka jest w pełni dostępna dla  niewidomych zawodowych kompozytorów i wirtuozów, dla amatorów oraz słuchaczy. 
Fragment listu Urszuli Czoski ("Pochodnia"  styczeń 1952 r.) 
"Bydgoszcz, 2 grudnia 1951 rok 
 Drodzy Koledzy  - niewidomi artyści! 
Z prawdziwą przyjemnością i wzruszeniem słuchałam  Waszego pięknego koncertu, który w dniu 30 listopada nadawało Polskie Radio  Warszawa w programie pierwszym, o godzinie 22 minut 10. Siedziałam przy  głośniku, słuchałam i zdawało mi się, że jestem w sali, w której Wy, koledzy, występowaliście.  Gdy usłyszałam dźwięki wiązanek tańców polskich, granych przez Wasz zespół,  wyobraźnia przeniosła mnie do sali obrad w Domu Związku Nauczycielstwa  Polskiego w Warszawie, gdzie po raz pierwszy miałam możność usłyszenia Was.  Graliście wtedy, drodzy Koledzy, delegatom Pierwszego Krajowego Zjazdu  Niewidomych w pierwszym dniu obrad, 18 czerwca bieżącego roku. 
Siedziałam między delegatami i gośćmi, sama będąc  delegatem oddziału w Bydgoszczy i z zachwytem słuchałam utworów Chopina, które  tak pięknie i z prawdziwym wyczuciem artysty wykonał Edwin Kowalik. W zachwyt  wprawiły mnie również występy koleżanki Ziny Sarnowskiej oraz kolegi Ryszarda  Gruszczyńskiego. Na szczególną uwagę zasługiwał wtedy występ profesora  Bielajewa, którego znam osobiście, a który grał już naszym dzieciom w  bydgoskiej szkole dla niewidomych. Wesołe dźwięki wiązanki tańców polskich  wprawiły w zachwyt i niezwykle miły nastrój wszystkich słuchaczy". 
 
Mamy tu niewidomych wykonawców muzyki oraz niewidomą,  która odbiera i przeżywa muzykę. Postaram się wykazać, jak wielkie sukcesy  muzyczne mogą odnosić niewidomi. Zanim jednak zacznę omawiać osiągnięcia  poszczególnych muzyków, muszę rozprawić się z jednym z mitów dotyczących  niewidomych 
 
 
      Według ugruntowanych poglądów funkcjonujących w  świadomości społecznej niewidomi posiadają słuch absolutny i są uzdolnieni  muzycznie, często wybitnie uzdolnieni. Niestety, chociaż bardzo by się chciało,  żeby była to prawda, tak nie jest. Jest jeszcze gorzej - statystycznie wśród  niewidomych jest mniej osób wybitnie uzdolnionych muzycznie niż w całej  populacji. Wynika to stąd, że często ten sam czynnik chorobowy, który powoduje  uszkodzenie wzroku, uszkadza również inne zmysły albo sprawność fizyczną, zwłaszcza  manualną, która jest niezbędna do czynnego uprawiania muzyki. 
      Posłużę się przykładem cukrzycy, na którą choruje w  Polsce kilka milionów osób, a pół miliona osób nawet o tym nie wie. Cukrzyca  jest również częstą przyczyną utraty wzroku. Choroba ta nie poprzestaje na  uszkodzeniu, a nawet całkowitym zniszczeniu wzroku. Powoduje np. osłabienie  zmysłu dotyku, osłabienie fizyczne całego organizmu polegającą na szybkiej  męczliwości. Osoba, która traci wzrok na skutek cukrzycy, chociażby miała  doskonały słuch, nie osiągnie wybitnych sukcesów w muzyce. Nie będzie miała  siły ćwiczyć po kilka czy kilkanaście godzin dziennie. Może też mieć trudności  w opanowaniu pisma punktowego, które jest niezbędne przy posługiwaniu się  brajlowskimi nutami. 
      Podobnie ma się sprawa z innymi schorzeniami, które  uszkadzają wzrok. Mogą one jednocześnie uszkadzać słuch i inne zmysły. Mogą też  powodować upośledzenie umysłowe, obniżać sprawność fizyczną, koordynację  ruchową, skłonność do chorób psychicznych. 
      Wszystko to ogranicza możliwości uprawiania muzyki.  Stąd twierdzenie, że statystycznie wśród niewidomych jest mniej osób  uzdolnionych muzycznie niż w całej populacji. 
      Żeby uwiarygodnić tę tezę przytoczę opinię na ten  temat wybitnego niewidomego polskiego pianisty. 
      Edwin Mieczysław Kowalik żył w latach 1928 - 1997.  Wzrok zaczął tracić we wczesnym dzieciństwie. Miał słuch absolutny. Dużo  koncertował w kraju i poza granicami. W 1955 r. wystąpił w finale V Konkursu  Chopinowskiego i został laureatem. W konkursie w Bukareszcie zdobył trzecią  nagrodę i tytuł laureata, w konkursie w Rio de Janeiro w Brazylii zajął szóste  miejsce z tytułem laureata. 
   Był  kompozytorem utworów fortepianowych, piosenek i pieśni. Na konkursie  kompozytorskim w Pradze za "Tryptyk" na fortepian otrzymał III  nagrodę. 
      Od 1959 r. do 1994 r. był redaktorem naczelnym  czasopisma dla niewidomych "Magazyn Muzyczny". 
      Opracował i wydał w brajlu "Dzieła wszystkie F.  Chopina" i "Dzieła wybrane K. Szymanowskiego". Wydał też  podręczniki do nauki gry, zbiory sonat, etiud, utwory muzyki poważnej i  rozrywkowej dla zespołów osób niewidomych. 
      Opublikował wiele artykułów w czasopismach dla  niewidomych. 
      Myślę, że niewidomy muzyk - pianista i kompozytor - z  takimi osiągnięciami artystycznymi i publicystycznymi, z takim doświadczeniem wiedział,  co mówi na temat uzdolnień osób niewidomych. 
   Zanim  przytoczę jego opinię, przedstawię małą ilustrację poglądu dotyczącego  uzdolnień muzycznych, funkcjonującą w społeczeństwie. 
   Otóż Edward  Ogórek w artykule "Chodzi o piękną grę" ("Pochodnia", grudzień  1954) powiedział: 
  "Piękne powiedzenie Lessinga, że Rafael byłby i  tak malarzem, nawet gdyby urodził się bez rąk, powtórzyłbym, zmieniając  odpowiednio w odniesieniu do Edwina Kowalika. 
      Gra Kowalika przekonuje nas bowiem do jego  niezawodnej muzykalności, tak często zresztą spotykanej wśród niewidomych.  Drugą ważną zaletą tego pianisty jest wyraźnie widoczna pracowitość. Cechy te  zaobserwowałem, śledząc jego grę na różnych etapach przygotowań do V  Międzynarodowego Konkursu imienia Fryderyka Chopina. Obecnie piszę pod  wrażeniem ostatniego etapu eliminacji krajowych, w których Kowalik dzięki  silnej konkurencji wspaniałych wirtuozów pokazać mógł dobrą formę artystyczną i  nieprzeciętną biegłość techniczną, nieustępującą w niczym współzawodnikom  widzącym". 
      Edward Ogórek wyraził tu, nie tylko opinię o talencie  Edwina Kowalika, ale również odnoszącą się do uzdolnień muzycznych niewidomych. 
      Na ten temat wypowiedział się również Edwin Kowalik w  artykule "Muzyka a niewidomi" ("Pochodnia", czerwiec 1956).  Czytamy: 
  "Istnieje wśród widzących pogląd, że niewidomi  mają szczególne uzdolnienia do muzyki. Polemizowanie na ten temat nie jest  tematem tego artykułu, wydaje się natomiast nieodzowne zdecydowane wypowiedzenie  się przeciwko temu poglądowi. Nie ma bowiem dla muzykalności czy stopnia jej  nasilenia żadnych praw, ani żadnych kryteriów. Jeżeli udałoby się porównać  procent ludzi muzycznie uzdolnionych wśród niewidomych z procentem  utalentowanych w tym samym kierunku wśród widzących, niewątpliwie porównanie  takie nie wypadłoby na naszą korzyść. Jedno jest pewne - muzyka powinna stać  się codzienną towarzyszką naszego życia. Upośledzenie nasze nie ogranicza  zdolności zrozumienia i zgłębienia jej, ale umożliwia bezpośrednie dogłębnie  estetyczne oddziaływanie na nas dźwięków, a to dzięki temu, że sztuka ta  całkowicie pozbawiona jest efektów wzrokowych". 
      Każdy niewidomy lub słabowidzący, rodzice dzieci z  uszkodzonym wzrokiem, kiedy będą zastanawiali się nad wyborem drogi zawodowej,  i szerzej życiowej, powinni uwzględnić opinię Edwina Kowalika. On wiedział, co  mówi. Mity, błędne wyobrażenia i błędna wiedza nie mogą być podstawą uzdolnień.  Brak wzroku niczego nie ułatwia - muzykowania również nie. Drobiazg, niewidomy  nie może grać z nut. Nie może jednocześnie palcami przebierać po klawiaturze  fortepianu czy po strunach gitary i jednocześnie tymi samymi palcami czytać  brajlowskie nuty. Jeżeli ma dobry słuch muzyczny, jeżeli jest bardzo pracowity,  może osiągnąć sukces jako muzyk. W przeciwnym razie nie. 
   
Mimo że mit o doskonałym słuchu muzycznym i  uzdolnieniach muzycznych nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, od prawieków  spotykamy wyróżniających się niewidomych muzyków. 
      Niewiele wiemy o niewidomych muzykach z okresu  starożytności i średniowiecza. Wiemy tylko, że grali i śpiewali. Obejmujemy ich  wspólną nazwą "bardowie". O bardach pisałem w poprzednim artykule. 
      Wybitni niewidomi muzycy, których znamy życiorysy i  osiągnięcia, pojawili się dopiero w XVIII wieku. Znamy też traktowanie  niewidomych grajków, które różni się zasadniczo od traktowania bardów we  wsześniejszych wiekach. Mimo to już w średniowieczu można spotkać wybitnych  niewidomych muzyków. 
      Max Schofler w książce pt. "Niewidomy w życiu  narodu" pisze: 
  "Spośród szesnastu mistrzów tonu, zasługują na  specjalne wspomnienie: 
      Francesco Lindino (1325-1390). Należał do  najznakomitszych, starowłoskich organistów i kompozytorów. Portret jego,  znajduje się na jednym z jego manuskryptów w bibliotece paryskiej. Portret ten  przedstawia go siedzącego przy organach i ukoronowanego wieńcem laurowym. 
      Organista Konrad Paumann pracował w połowie XV wieku  na tym stanowisku w Norymberdze, a następnie był w służbie u panującego księcia  Bawarii. W czasie podróży po Włoszech, zdobył dzięki swej grze, wielką sławę i  otrzymywał książęce podarunki. Dwóch panujących starało się zaangażować go na  swoje dwory. On jednak powrócił do Monachium. Umarł tam w 1473 r. Na jego  płycie grobowej w Monachium, przedstawiony jest artysta grający na organach.  Dookoła niego rozrzucone są wszystkie inne instrumenty muzyczne, które po  mistrzowsku opanował. 
      Francesco Salinas (1512-1590) był jako muzyk tak samo  wysoko uzdolniony jak i w naukach ścisłych. Uczył się starożytnych języków i  studiował na uniwersytecie w Salamance. Po ukończeniu studiów wstąpił jako  muzyk do służby u biskupa z Compostelli. W Rzymie został organistą panującego  księcia Alby, wicekróla Neapolu. Podczas dwudziestoletniego pobytu we Włoszech,  poświęcił się naukom klasycznym. Powróciwszy do Hiszpanii, został profesorem  muzyki w Colegium w Salamance. Na tematy muzykologiczne, pozostawił po sobie  jako spuściznę literacką 7 książek napisanych po łacinie. 
      Antonio do Cabezon (1510-1566) był organistą i grał  na fortepianie w kapeli pałacowej u króla Filipa II w Hiszpanii. Władca cenił  go tak wysoko, że zabierał go stale ze sobą wyjeżdżając w podróż. 
      Jan Stanley (1712-1786) oślepł w trzecim roku życia.  Mając lat 14 był najlepszym organistą w Londynie. Później został kapelmistrzem  królewskim. Urząd ten zobowiązywał go, skomponować co roku z okazji urodzin  króla, jedną odę i 12 menuetów. Tak czynił do końca życia. Jego dzieła muzyczne  spisywał widzący na papierze nutowym. Stanley ze szczególnym zamiłowaniem  dyrygował utwory Haendla, które znał wszystkie na pamięć. "Mesjasza"  wykonywał każdego roku publicznie w jednym z wielkich towarzystw  muzycznych". 
      Ale cenieni byli tylko najwybitniejsi. Bywało i tak,  że niewidomi byli wyśmiewani, naigrywano się z nich i traktowano z pogardą. 
      Max Schofler pisze: 
  "W 1771 roku przygrywała w pewnej kawiarni na  Marche de Saint-Ovide w Paryżu, kapela niewidomych. Ażeby przywabić gości,  poniżał niesumienny gospodarz niewidomych grajków w jak najbardziej brutalny  sposób, a mianowicie: kapelmistrz w charakterze króla Midasa o oślich uszach  unosił się w powietrzu na pawiu i śpiewał, a inni niewidomi akompaniowali mu na  swoich skrzypcach symfonią dysonansów. Wszyscy byli groteskowo ubrani. Nosili  czerwoną odzież, wysokie czapy, buty drewniane, a na nosie tekturowe okulary.  Nuty leżały na pulpitach do góry nogami. Napływ publiczności był tak duży, że  trzeba było stawiać wartowników przed wejściem do lokalu. Zazdrośni o to  powodzenie inni kawiarze organizowali podobne zespoły muzyczne. Sprzedawano  również podobizny niewidomych muzykantów z napisami: "Trubadurzy XVIII  wieku" lub "Modny Ossian". Różne obelżywe napisy ożywiały te  niegodne sceny". 
      Kiedy zestawimy ten opis z opisem starożytnych  bardów, którzy byli sadzani na honorowych miejscach, a puchar z winem był tak  ustawiany, żeby niewidomy łatwo mógł po niego sięgać i pić kiedy chciał i ile  chciał, widzimy potężną zmianę na gorsze. Postęp ma stały charakter tylko w  długiej perspektywie. W krótszych okresach mogą następować zahamowania, a nawet  regresy. 
      W tym samym czasie, w którym miało miejsce to  upokarzające traktowanie niewidomych muzyków, wybiło się kilka osób, a ich gra  zachwycała ówczesną publikę. Były to osoby, które dzięki swojej pozycji  towarzyskiej, gospodarczej niezależności i odebranemu prywatnie wykształceniu  oraz wybitnym zdolnościom, osiągnęły liczące się wyniki. A oto przykłady  podawane przez Maxa Schoflera: 
  "Maria Teresa Paradiz (1759-1824), była córką  austriackiego urzędnika w Wiedniu. Oślepła w trzecim roku życia. Jej talent  muzyczny dość wcześnie odkryty, przesądził o jej karierze życiowej. W  jedenastym roku życia koncertowała przed cesarzową Marią Teresą, czym uzyskała  jej uznanie i pomoc. W dwudziestym piątym roku życia odbyła tourne artystyczne  do Niemiec, Francji, Anglii i Szwajcarii. W Paryżu została wprowadzona na  salony elity towarzyskiej, gdzie poznała Valentina Hauy, założyciela pierwszej  szkoły dla niewidomych na świecie. Wszędzie odnosiła wielkie triumfy. 
      Fr. Ludwik Dulon (1769-1826) z Oranienburga, stracił  wzrok w pierwszym dniu swojego życia. Został artystą flecistą i w trzynastym  roku życia rozpoczął swoją pierwszą podróż artystyczną, zwiedzając w  towarzystwie ojca prawie wszystkie kraje Europy. 
      W Petersburgu został zaangażowany na cesarskiego muzyka  kameralnego. Oprócz tego był bardzo płodnym kompozytorem swoich czasów i  rozwinął własny system dotykowych znaków pisarskich, co umożliwiło mu robienie  notatek". 
      A więc nawet w tak trudnych czasach, w których  publika potrafiła "świetnie" się bawić kosztem niewidomych,  utalentowani muzycy mogli osiągać szczyty wirtuozowi. Musieli jednak urodzić  się w rodzinie, która nie ulegała przesądom, chciała i potrafiła im pomóc. 
   
 
      Bez wątpienia niewidomi muzycy odnosili w przeszłości  wielkie sukcesy i odnoszą je nadal. Są to bezsporne fakty. Prezentując  osiągnięcia niektórych z nich, należy raz jeszcze zaznaczyć, że nie są one  wynikiem braku wzroku, lecz talentu i wielkiej pracowitości. 
      Po tym zastrzeżeniu przedstawię dorobek kilku z nich.  Sylwetki polskich niewidomych muzyków zaprezentuję nieco bardziej szczegółowo.  Zagranicznych, chociaż osiągnęli oni światową sławę, potraktuję pobieżnie i  przedstawię tylko trzy przykłady. 
   
      Włoch Andrea Bocelli, urodził się w 1958 r.,  niewidomy od urodzenia, uprawia muzykę operową i pop. Dysponuje wspaniałym  tenorem. Występuje w wielu krajach i wszędzie cieszy się uznaniem i podziwem.  Śpiewał nawet papieżowi. 
   O jego  występach w Polsce pisze Iwona Różewicz w artykule "Ten niezwykły  Andrea" ("Pochodnia" listopad 1999 r.) 
      Czytamy: 
   
   "Do końca  roku pozostało jeszcze trochę czasu, ale jedno jest pewne: jeżeli chodzi o  imprezy kulturalne, nic już nie przebije koncertu włoskiego tenora Andrea  Bocellego na scenie (i balkonie) łódzkiego Teatru Wielkiego. Było to wydarzenie  nie tylko artystyczne lecz i socjologiczne - do Łodzi zjechała nasza klasa  polityczna nieomal w komplecie: ministrowie, liderzy partii, posłowie i  senatorowie z marszałkami. Przypominało to wiek XIX, kiedy przed ówczesnymi  gwiazdami wokalistyki pochylały się głowy królewskie". 
      I dalej: 
  "Andrea Bocelli kreowany jest na następcę  Pavarottiego. Nie jest nim i nie będzie, reprezentuje natomiast inny typ  śpiewania i w tym rodzaju jest, mimo pewnych możliwych do usunięcia braków w  wyszkoleniu głosu, doskonały. Ma przepiękny, choć niewielki głos, wrażliwość,  muzykalność i świetnie czuje się w melodyjnym popularnym repertuarze. Jest  kontynuatorem tego nurtu wokalistyki, którego przedstawicielami byli: Tino  Rossi, Mario Lanza czy nasz Jan Kiepura. Nurtu, który nie miał wybitnego  wykonawcy od lat blisko czterdziestu, a na który najwidoczniej istniało  kulturalne zapotrzebowanie, Bocelli na nie odpowiedział". 
   
      Jeff Healey - urodził się w 1966, zmarł w 2008 r.,  był jednym z najwybitniejszych gitarzystów w skali światowej. Żył zaledwie 41  lat. Wzrok stracił na skutek nowotworu oczu. Na gitarze zaczął grać, gdy miał  trzy lata. Komponował głównie utwory bluesowo-rockowe. Był twórcą trio Jeff  Healey Band. Również odnosił sukcesy w wielu krajach. 
   
      Amerykanin Stevie Wonder - urodził się w 1950 r. jako  wcześniak. Wzrok zniszczył mu nadmiar tlenu w inkubatorze. Jest jednym z  najbardziej znanych i cenionych muzyków w Ameryce i poza jej granicami. 
      Wypracował eklektyczny styl uprawiania muzyki. Styl  ten zawiera elementy muzyki funk, soul, R&B, jazzu, bluesa, rock and rolla  i progresywnego rocka. 
      Stevie Wonder osiągnął tak wielki poziom kunsztu  muzycznego, że niewielu muzyków tego gatunku może mu dorównać. Brak wzroku od  urodzenia mu w tym nie przeszkodził, ale też i nie pomógł. 
   O geniuszu  tego niewidomego muzyka, który wykracza poza muzykę, świadczy informacja pt.  "Stevie Wonder - Posłańcem Pokoju ONZ" opublikowana na portalu  http://wiadomosci.onet.pl w dniu 3 grudnia 2009 r. 
   A oto fragment  tej informacji: 
  "Sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun mianował w  środę na 11. Posłańca Pokoju tej organizacji amerykańskiego wokalistę Steviego  Wondera. 
      Obszarem działania, niewidomego od urodzenia, artysty  ma być pomoc ludziom niepełnosprawnym. 59-letni muzyk dołączył tym samym do  grona 10 innych prominentnych artystów, sportowców i naukowców, którzy  wykorzystują swój talent i pasje, aby promować działania ONZ poprzez  wystąpienia publiczne i kontakty z mediami. 
      Stevie Wonder, zdobywca 25 nagród Grammy, jest  "przykładem dla młodych ludzi na całym świecie, jak wiele można osiągnąć  pomimo fizycznych ograniczeń" - podkreślił Ban Ki Mun w oświadczeniu  wydanym na dzień przed oficjalnym przyznaniem muzykowi tytułu Posłańca Pokoju.  "Konsekwentnie wykorzystywał swój głos oraz wyjątkowe kontakty z  publicznością, aby stworzyć lepszy i mniej wykluczający świat, bronić praw  człowieka i obywatela oraz poprawiać życie tych, którym się nie powiodło"  - powiedział o wokaliście sekretarz generalny ONZ". 
   Można z całą  odpowiedzialnością stwierdzić, że tak wybitne osiągnięcia są sukcesem, nie  tylko Stevie Wonder'a, lecz wszystkich niewidomych. Przyczyniają się bowiem do  popularyzacji problematyki niewidomych wśród społeczeństw wszystkich krajów.  Niestety, przyczyniają się też do utrwalania mitu, o wybitnych uzdolnieniach  muzycznych osób niewidomych. 
   
 
      O Edwinie Kowaliku już pisałem i powoływałem się na  jego opinię dotyczącą mitu o nadzwyczajnych uzdolnieniach niewidomych muzyków.  Teraz przyszedł czas na kilka innych sylwetek. 
   
      Mieczysław Kosz 
   
      O trudnej drodze do wielkiego sukcesu świadczy życie  Mieczysława Kosza. Wychowywał się na wsi w biednej rodzinie. Trudności  pogłębiała niechęć ojca do syna, zwłaszcza gdy w wieku dziesięciu lat zaczął  tracić wzrok. 
      O tej drodze pisze Edwin Kowalik w artykule  "Musimy go upamiętnić", opublikowanym w "Pochodni" z  listopada 2003 r. Czytamy: 
   "Mieczysław  Kosz był wielkim artystycznym objawieniem lat sześćdziesiątych. Urodził się 10  lutego 1944 r. we wsi Antoniówka koło Tomaszowa Lubelskiego w ubogiej  chłopskiej rodzinie. Mały, delikatny, słaby fizycznie chłopiec był przedmiotem  matczynej troski. Wcześnie zauważyła u niego chorobę oczu, ale nie miała ani  dość czasu, ani pieniędzy, żeby odpowiednio go leczyć. Ojciec nie otaczał syna  serdecznością, wręcz przeciwnie. Nieżyczliwy stosunek ojca do syna stał się,  prawdopodobnie, przyczyną rozejścia się rodziców. Później starszy przyrodni  brat Mietka zaopiekował się nim i zatroszczył o jego zdrowie, ale wzrok chłopca  ciągle się pogarszał i w wieku 14 lat Mietek nic już nie widział". 
      W 1949 r. Mietek został przyjęty do przedszkola w  Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. Okazało się, że ma dobry słuch i  uzdolnienia muzyczne. Został więc zakwalifikowany do szkoły muzycznej, a  następnie przeniesiony do szkoły muzycznej dla niewidomych w Krakowie, gdzie  uczył się w klasie fortepianu. Muzyczną szkołę średnią ukończył również w  Krakowie z wyróżnieniem. 
      Jazzem zainteresował się pod koniec lat  sześćdziesiątych dwudziestego wieku. 
      Wzrok utracił całkowicie około roku 1958 i nigdy nie  pogodził się z tym faktem. Nie był samodzielny. 
      Nie podjął studiów muzycznych, ponieważ musiał  pracować na swoje utrzymanie. Grał w zakładach gastronomicznych Krakowa i  Zakopanego. Nie przeszkodziło mu to w karierze muzycznej. 
      W 1967 r. wystąpił na Festiwalu Jazz Jamboree i od  razu odniósł wielki sukces, który otworzył mu sceny całej Europy. Koncertował i  brał udział w festiwalach jazzowych. Występował w klubie "Cameleon" w  Paryżu i prowadził audycje muzyczne w pierwszym i drugim Programie Polskiego  Radia. Nazywano go "poetą fortepianu". Dużo komponował, ale wydał  tylko jedną płytę autorską "Reminiscence", którą nagrał wspólnie z  Bronisławem Suchankiem - kontrabas i Januszem Stefańskim - perkusja. 
   Niestety, nie  pogodził się ze swoją niepełnosprawnością i popadł w alkoholizm. 
   31 maja 1973  r. wypadł z okna wynajmowanego pokoju w Warszawie. 
      Być noże było to samobójstwo, ale nie ma co do tego  pewności. 
      Mieczysław Kosz uznany był za wielkiego muzyka i nadal  uważany jest za mistrza jazzu. 
      O swojej pracy mówi Mieczysław Kosz na łamach  "Pochodni" z listopada 1971 r.: 
  "Daje mi ona dużo satysfakcji i zadowolenia, ale  jest szalenie trudna. Poza uzdolnieniami wymaga samozaparcia i wiary we własne  siły. Najwięcej radości dają mi nowe osiągnięcia, które są wynikiem, przede  wszystkim żmudnej, wytrwałej pracy. Muzyk nawet najlepiej przygotowany do  występu, nigdy nie jest pewny, jak zareaguje publiczność i zawsze musi się  liczyć z tym, że krytyka może być różna. Ten, kto chciałby wybrać zawód muzyka  jazzowego, powinien się poważnie przedtem zastanowić, ponieważ niewidomy ma tu  o wiele więcej trudności, niż widzący. Nie może posługiwać się nutami i musi  polegać na słuchu oraz pamięci muzycznej. Poza tym dotychczas nie ma  podręczników, które mogłyby mu pomóc w zdobyciu tego zawodu". 
      W Encyklopedii Muzycznej czytamy między innymi: 
  "Kosz był jednym z najciekawszych talentów w  polskiej pianistyce jazzowej, jego muzyka wskazuje zarówno na wpływy tradycji  wielkich romantyków, jak i wybitnych pianistów jazzu. Styl gry Kosza - w  parafrazach tematów zaczerpniętych z muzyki poważnej i rozrywkowej oraz w  kompozycjach własnych - cechuje swoisty liryzm (Kosza nazywano lirykiem  polskiego jazzu), dążenie do klarowności formy, silne wyczucie walorów  kolorystycznych". 
      Musimy przyznać, że takie sukcesy, takie uznanie,  taka pamięć, która trwa dziesiątki lat, świadczą o możliwościach utalentowanej  osoby niewidomej. Udowodnił to Mieczysław Kosz. Jego przykład świadczy również,  że niepełnosprawność, jeżeli się jej nie zaakceptuje, może prowadzić do  osłabienia woli, do alkoholizmu i do śmierci. 
   
   Jolanta  Kaufman 
   
      Jest współczesną polską niewidomą śpiewaczką  sopranistką. Mieszka w Warszawie. 
      Podstawową wiedzę muzyczną i kulturę wokalną zdobyła  w szkole w Laskach, w której przebywała od dzieciństwa. W Laskach zdała również  egzamin dojrzałości. W zakładzie tym znalazła doskonałe warunki i życzliwą  atmosferę, która umożliwiła jej osiągnięcie sukcesu i realizację marzeń. 
      W 1984 r. skończyła sześcioletnie studia w Akademii  Muzycznej, na wydziale wokalistyki, w Poznaniu. Po studiach występowała w kraju  oraz prawie we wszystkich krajach Europy, w Australii, Kanadzie i Stanach  Zjednoczonych. Wszędzie odnosiła sukcesy artystyczne. 
      O swojej pracy opowiedziała na łamach  "Pochodni" w listopadzie 1995 r. 
      Był to artykuł "Chcę być dobra" w  opracowaniu Józefa Szczurka. 
      Przeczytajmy tę wypowiedź. 
  "-Już podczas studiów, zdając sobie sprawę z  tego, że ze względu na brak wzroku, nie będę mogła występować w operze,  zaczęłam szukać takiego gatunku muzyki, w którym czułabym się najlepiej. Razem  z moją profesorką - Ireną Winiarską - doszłyśmy do wniosku, że najbardziej  odpowiednią będzie muzyka kameralna, recitale z pianistą, czy też muzyka dawna  z organami, klawesynem i orkiestrą. Wiedziałam, że w tym rodzaju muzyki poradzę  sobie bez problemów. 
   Moja  działalność koncertowa zaczęła się na czwartym roku studiów. Właśnie wtedy  spotkał mnie wielki zaszczyt. Studenci Akademii wykonywali Mszę Koronacyjną  Mozarta. Jedna z koleżanek zachorowała, wtedy jej partię solową powierzono  mnie. To był mój debiut z orkiestrą i chórem. Koncert odbył się w auli  Akademii. 
      Drugie bardzo ważne wydarzenie to mój udział w  festiwalu chórów chłopięcych. Z chórem Katedry Poznańskiej wykonałam wtedy  jedną z Mszy Mozarta i Magnificat Dietricha Buxtechudego, który był polską  prapremierą. Koncert odbył się w Filharmonii Poznańskiej. Było to dla mnie  ogromne przeżycie. Potem wystąpiłam na dwu koncertach dyplomowych. Tak się  rozpoczęło moje śpiewanie na wielkich scenach. 
      Studia ukończyłam z dobrymi wynikami. Postanowiłam  wrócić do Warszawy, gdyż doszłam do wniosku, że tu będę miała więcej  możliwości. I rzeczywiście spotkałam się z ogromną życzliwością wielu ludzi.  Zaraz po studiach pani Anna Kociemska zaproponowała mi koncert na Zamku  Królewskim. Przy akompaniamencie klawesynistki Urszuli Bartkowiak śpiewałam  arie starowłoskie. Występ został bardzo ciepło przyjęty. 
      Propozycji artystycznych otrzymywałam coraz więcej.  Moje koncerty na Zamku Królewskim odbywały się co roku. Śpiewałam przeważnie  utwory Mozarta, Bacha i innych kompozytorów muzyki dawnej. Ale były też pieśni  współczesne. Po przyjeździe do Warszawy dość szybko nawiązałam kontakty z  kilkoma chórami, z którymi wiele koncertowałam. Szczególne znaczenie ma dla  mnie bardzo bliska współpraca z chórem archikatedralnym. Z nim przejechałam  prawie całą Europę oraz Stany Zjednoczone i Kanadę. Bardzo cenię sobie  również koncerty z chórem Akademii Rolniczej. W maju ubiegłego roku, w kościele  Świętego Krzyża w Warszawie wykonaliśmy pasję Sebastiana Bacha według św. Jana  przy wypełnionym po brzegi kościele. 
      Mam dużo koncertów kameralnych. Zaprzyjaźniłam się z  wieloma wykonawcami, co ułatwia mi działalność artystyczną. Często wyjeżdżam za  granicę, głównie do Niemiec z zaprzyjaźnionym organistą - Michałem Dąbrowskim.  Tam koncertujemy, najczęściej w kościołach katolickich i protestanckich.  Wykonujemy przeważnie utwory kompozytorów polskich, niemieckich i włoskich. 
      Z chórem katedralnym nagrałam dotychczas trzy płyty  kompaktowe - jedną z muzyką polską i starocerkiewną. Jej tytuł brzmi:  "Gloria Tibi Trynidas", drugą także z muzyką polską - "Gaude  Mater Polonia", na trzeciej znajdują się kolędy z udziałem orkiestry.  Można je kupić w księgarni muzycznej, jeśli jeszcze nie zostały sprzedane. Mam  również nagrania radiowe, między innymi pieśni Stanisława Moniuszki i Józefa  Elsnera. 
      Zawsze staram się być dobra w tym, co robię. Może  dlatego otrzymuję ciekawe propozycje i nie śpiewam rzeczy byle jakich. Mam  satysfakcję, że to co wykonuję, ma odpowiednią wartość artystyczną. 
      Do występu przygotowuję się starannie. Jeśli chodzi o  języki obce, to najczęściej śpiewam w angielskim, niemieckim, włoskim,  francuskim i rosyjskim. Przyjęłam zasadę, że muszę mieć dobrze przetłumaczony  tekst na polski, aby w każdej chwili wiedzieć, co oznacza dane słowo, bo od  tego zależy dobra interpretacja. Przywiązuję ogromną rolę do prawidłowej  wymowy. Dlatego najpierw nagrywam tekst, potem się go uczę, a następnie  konsultuję całość z lingwistą, aby nie było żadnych uchybień. Jest to duża  praca, ale i satysfakcja potem niemała. Śpiewam bardzo świadomie, cały czas się  słucham i kontroluję, myślę o całości. Wymaga to znacznej koncentracji, ale  zapewnia powodzenie. 
      Mój zawód jest trudny, mimo to bardzo go lubię i nie  wyobrażam sobie, że mogłabym robić coś innego. Obcowanie na co dzień z pięknem  i przekazywanie go ludziom to jest wielka radość i prawdziwe  posłannictwo". 
   Pod adresem: 
   www.hi-fi.com.pl/sylwetki-muzyczne-lista/1540-muzyka-jak-biała-laska.html 
   można  przeczytać krótką, ale jakże wymowną notkę. 
   "Jolanta  Kaufman należy do najciekawszych, lecz zarazem najmniej znanych śpiewaczek  polskich. Poważna wada wzroku sprawia, że nie może korzystać z nut w czasie  koncertów. Nie widzi dyrygenta, a swoich partii uczy się z silnie powiększonych  nut czarnodrukowych. Ukończyła z wyróżnieniem Akademię Muzyczną w Poznaniu  (1984). Jest laureatką I Konkursu Wokalnego im. Moniuszki. Koncertowała w  Europie, Ameryce Północnej i Australii. Specjalizuje się w repertuarze  oratoryjnym i pieśniarskim. Ma jasny, "anielski" sopran o czystej  intonacji i nieskazitelnej dykcji, a z jej interpretacji (choćby na płycie  "Album liryczny") biją radość, pogoda i bezpretensjonalność". 
   
      Ryszard Gruszczyński 
      Był wybitnym śpiewakiem operowym. Urodził się w 1912  r., zmarł 7 października 1981 r. 
      W tym miejscu Ryszardowi Gruszczyńskiemu poświęcam  tylko tę krótką wzmiankę. Jego sylwetkę przybliżę czytelnikom, kiedy będę  prezentował zaangażowanie niewidomych w walkę o wolność Polski i o demokrację.  Ryszard Gruszczyński zaznaczył swoją obecność i w tej dziedzinie. 
   
   Patryk  Matwiejczuk 
   
      Jest młodym polskim niewidomym pianistą. 
   W artykule  "Gamy, grosze i nadzieje" ("Pochodnia", kwiecień 2004 r.)  Anna Podkańska m.in. wymienia jego sukcesy. Czytamy: 
  "Tak już jest, że aby mieć względy u mecenasów  kultury, trzeba dowieść swej wartości. 
      Patryk Matwiejczuk - uczeń VI klasy Szkoły  Podstawowej nr 41 w Szczecinie i Szkoły Muzycznej I Stopnia im. Tadeusza  Szeligowskiego w Szczecinie, w klasie gry na fortepianie mgr Urszuli  Szyryńskiej. 
      - Laureat między innymi II Ogólnopolskiego Festiwalu  Piosenki Dzieci i Młodzieży Specjalnej Troski - Ciechocinek'98 
      I miejsce w kategorii 7-10 lat na I Dziecięcym  Festiwalu Piosenki Bożonarodzeniowej Szkół i Przedszkoli m. Szczecina, grudzień  1999 r. 
      Wyróżnienie w I grupie w VI Ogólnopolskim Turnieju  Pianistycznym - Żagań, styczeń 2001 
      Wyróżnienie II stopnia na XI Kłodzkim Konkursie  Pianistycznym, Kłodzko, maj 2001 
      Wyróżnienie w grupie I w VII Ogólnopolskim Turnieju  Pianistycznym im. Haliny Czerny-Stefańskiej, Żagań, styczeń 2002 
      I miejsce w Finale Miejskim II Dziecięcego Festiwalu  Piosenki Angielskiej Szkół Podstawowych, Szczecin, kwiecień 2002 
      Nagroda Specjalna, wyróżnienie w grupie I na VII Ogólnopolskim  Konkursie Pianistycznym im. Ludwika Stefańskiego, Płock, grudzień 2002 r. 
      I wyróżnienie oraz i wyróżnienie specjalne (w swojej  kategorii) w X Concours International de Piano-Milosz Magin - Paryż, marzec  2003 
      Wyróżnienie I stopnia w V Ogólnopolskim Konkursie  Pianistycznym im. J. Paderewskiego, Piotrków Trybunalski, listopad 2003 r. 
      III Nagroda na V Międzynarodowym Konkursie im.  Fryderyka Chopina dla Dzieci i Młodzieży z Krajów Basenu Morza Bałtyckiego -  styczeń 2004". 
   
   Roman Roczeń 
   
      Garść informacji dotyczących Romana Roczenia  znajdujemy w artykule Andrzeja Szymańskiego pt. "Mogę kopać tu  dalej". ("Pochodnia", styczeń 2000 r.) 
      Cytuję fragmenty tego artykułu. 
      Mówi Sławomir Jóźwik, właściciel warszawskiego pubu  "Siódemka": 
  "Z Romkiem poznaliśmy się tak przypadkowo.  Wdepnął i zapytał czy mógłby u mnie grać. Na początku miałem trochę obiekcji,  ale nie dlatego, że on nie widzi. Grający w "Siódemce" muzycy mieli  swoją publiczność, a on był nowy. Po dwóch latach okazało się, że wszystkich  przebił. On ma najwięcej swych fanów". 
      Autor artykułu pisze: 
  "Pan Sławek zrobił dobre posunięcie angażując  Romka Roczenia. Gra raz w tygodniu przyciągając ludzi młodych i starych,  zapełniając niewielki lokal - dał mu więcej życia. Oprócz tego lokalu gra jeszcze  w trzech pubach: "U Pana Michała" i "U Fiszera" na Starówce  oraz w "101" na Puławskiej. Śpiewa szanty, piosenki turystyczne.  Wszędzie zgromadził fanów tego gatunku, którzy wędrują za nim od lokalu do  lokalu przez cztery dni w tygodniu". 
      Z lektury cytowanego artykułu dowiadujemy się, że: 
  "Roman w 2000 r. miał 36 lat. Pochodzi ze  Szczytna, z biednej rodziny. Wzrok stracił w wieku dwóch lat. Uczył się w  ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Laskach. Uczęszczał tam do przedszkola, szkoły  podstawowej i do liceum. 
      W 1983 roku ukończył liceum elektroniczno-mechaniczne  w Laskach. Przez rok pracował w spółdzielni inwalidów w Olsztynie jako  dziewiarz. Następnie podjął pracę w drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw  Polskiego Związku Niewidomych. Pracował tam do upadku tego zakładu w 2013 r.  Przepisywał teksty brajlowskie, obsługiwał drukarkę, robił korektę na blachach  brajlowskich, a w latach późniejszych narzędziem jego pracy stał się komputer. 
      Nie uczęszczał do szkoły muzycznej. Przez rok  uczęszczał do ogniska muzycznego. Kiedy podjął pracę w drukarni, grał w zespole  niewidomego muzyka Andrzeja Galbarskiego. Następnie grywał na weselach. Jest  więc samoukiem. 
      Przełomem w jego muzykowaniu stała się "Szansa  na sukces". Udział w telewizyjnym programie prowadzonym przez Wojciecha  Manna. Andrzej Szymański pisze: "Wystąpił w programie Maryli Rodowicz i  wylosował piosenkę "Ale to już było". Dostał drugą nagrodę i 100 zł z  kasy telewizyjnej. Wcześniej wydał na kompakt Maryli 80 zł, czyli finansowo  ogólnie był do przodu. O sławie nie wspomnę!" 
      Jeszcze opinia o Romanie Roczeniu z tego artykułu: 
  "Artur rozgrzany śpiewem i piwem rozebrał się do  podkoszulka. - Wiesz co - chucha mi w twarz - ja dzięki Romkowi zmieniłem  zdanie o niepełnosprawnych. Pobierałem nauki w szkole integracyjnej, ale nigdy  nie spotkałem kogoś pozbawionego wzroku, tak dobrze zrehabilitowanego. Romek  prawie wszystkich nas zna po imieniu, rozpoznaje. Śpiewem i dowcipną  konferansjerką stwarza klimat beztroskiej zabawy. Do tych pubów nie przychodzi  się tylko "doić browar", ale głównie wyśpiewać się". 
      Roman Roczeń nie żył wyłącznie pracą zawodową i  muzyką. "Roczeń jest facetem społecznym. Co to znaczy? Znaczy to, że przez  10 lat był szefem "Solidarności" w swej fabryce czyli Zakładzie  Nagrań i Wydawnictw. A jeszcze wcześniej, od połowy lat 80. pracował społecznie  w Polskim Czerwonym Krzyżu. Jeździł na obozy szkoleniowo-wypoczynkowe, pracował  w Radzie Młodzieżowej PCK. Sprzedawał ludziom problemy niepełnosprawnych, chyba  na swoim przykładzie - pogodzonego z losem i żyjącego normalnie, to jest -  zrehabilitowanego i zarabiającego na życie". 
      Ewa Zalewska w artykule "Skakanie w  przepaść" (Życiu Naprzeciw, luty 1998r.) zamieszcza rozmowę z Romanem  Roczeniem. Cytuję obszerny fragment tej rozmowy. 
  "Ewa Zalewska - Jakie sprawy uważa Pan dla  siebie za najważniejsze? 
      Roman Roczeń - Chyba to, że szukam, że dbam o swoją  kondycję psychiczną. Szukam rzeczy, których jeszcze nie robiłem, przeżyć,  których nie doznałem. To nie są żadne szaleństwa, skakanie na linie w przepaść.  Jest to szukanie odpowiedzi na pytanie - "Czy ja mam jeszcze wystarczająco  dużo woli, aby iść naprzód, dokonać w swoim życiu czegoś nowego?" Tym  czymś była ostatnio przygoda z telewizją. Powstaje pytanie - "Po co to  zrobiłem?" Ciekawiło mnie, czy sprostam warunkom takim, jakie stawiane są  wszystkim. Czy dam sobie radę w programie muzycznym opartym na niewiadomym  tekście. Wydaje mi się, że w efekcie zwyciężyłem. Znowu coś przeżyłem,  przekroczyłem, a pokonywanie pewnych barier jest dla mnie wyzwaniem. 
      E.Z. - Co powoduje, że chce Pan pokazać, iż człowiek  niewidomy może być taki sam jak widzący, a nawet ciekawszy, bardziej  interesujący? 
      R.R. - Ostatnio często zastanawiam się nad tym,  czasem rozmawiam. Problem nie w tym, czy niewidomy może być taki sam - bo nie  może, nie ma takich możliwości! Natomiast jeśli może znaleźć w sobie wartości,  które właściwie zaakcentuje, to sprawa braku wzroku przestaje być problemem  pierwszoplanowym. Zawsze zależało mi na tym, by ktoś widział we mnie człowieka,  a nie to, co najbardziej widoczne, czyli niewidzenie. 
      E.Z. - Powiedział Pan, że szuka i pielęgnuje  wartości. Co jest taką wartością? 
      R.R. - Stosunek do drugiego człowieka. Ostatnio  dostaję dużo informacji o tym, że to jest trafna droga. 
      E.Z. - Poza swym zawodem jest Pan muzykiem. 
      R.R. - Tak, i wiele czasu temu poświęcam. Często sam  siebie pytałem, jak to się dzieje, że jest wielu ludzi - muzycznie, głosowo,  technicznie lepszych ode mnie - a jednak wcale niemała grupa chce słuchać moich  występów. Gram na gitarze i śpiewam w kilku warszawskich pubach. Są to  trzygodzinne recitale, których założeniem jest to, aby ludziom dobrze się  siedziało przy piwie, słuchało, a także śpiewało. 
      E.Z. - Jaki rodzaj muzyki Pan gra? 
      R.R. - Okudżawę, Stachurę, Cohena, szanty, piosenkę  turystyczną i wszystko to, co słuchacze lubią. Gusta są najprzeróżniejsze. Mam  takie miejsce na Żoliborzu, gdzie siedemnastoletni ludzie proszą "Roman,  zagraj - "Nie płacz Ewka"). Przecież oni nie mogą tego znać!  Zastanawia mnie, czemu sięgają po taką muzykę? Myślę, że zawsze tak jest, w  literaturze, sztuce, muzyce, również tej najprostszej, że nigdy nie starzeją  się utwory, które mówią o rzeczach istotnych, ważnych, dotyczących każdego z  nas. Wydaje mi się, że to, czy coś staje się przebojem czy nie, zależy od tego,  ile osób utożsamiło się z danymi słowami i muzyką. Popatrzmy na karierę,  chociażby "Tanga" Budki Suflera. 
      E.Z. - Czym Pan się różni od tych, niedzisiejszych  niewidomych, którzy grali przed knajpami? Skąd płynie pewność, że na recitale  nie przychodzą ludzie z litości? 
      R.R. - Po pierwsze nie mam czapeczki. Pracuję zgodnie  z zawartym kontraktem. Zawartym między mną a właścicielem lokalu, określającym  konkretnie rodzaj wykonywanej usługi i płatności. Obie strony muszą się z tego  wywiązać. Nie będę ukrywał, że zawsze szukałem dowodów na to, iż to nie litość  kieruje ludzi ku mojemu muzykowaniu. Ostatnio miałem taki dowód. Między innymi  gram w popularnym Pubie "7". Wiadomo, że styczeń jest okresem, kiedy  mniej ludzi przychodzi do małych knajpek. Właściciele, żeby nie stracić, robią  oszczędności. W tym przypadku redukują ilość koncertów o połowę - jako osoby  towarzyszące i grające pozostałem ja i jeszcze jeden zespół. Tu nie ma mowy o  uczuciach, liczą się pieniądze: straty i zyski. Najwyraźniej na moje recitale  przychodzi więcej ludzi - nikt nie traci na moim graniu. Dla mnie jest to taki  dowód pośredni, że nie najgorsze jest to, co robię i to ma sens". 
      O Romanie Roczeniu czytamy w Wikipedii: 
   "Roman  Roczeń (właściwe imię Romuald) ur. 13 lipca 1963 roku w Szczytnie 
   - niewidomy  pieśniarz i gitarzysta. W repertuarze ma głównie utwory szantowe, zarówno  własnego autorstwa, jak i covery. 
      Występuje od 1997. Zaczynał w warszawskich pubach, od  razu zdobywając dużą popularność. Od 2008 roku, do czerwca 2013 na gitarze  akompaniował mu Waldemar Lewandowski. Obecnie Roman Roczeń śpiewa przy  akompaniamencie Krzysztofa Kowalewskiego. Jest jednym z bardziej znanych  artystów szantowych. 
      Członek Stowarzyszenia "Bractwo  Zawiszaków", od 20 grudnia 2003 roku członek zarządu tej  organizacji". 
   
 
      Nie wymieniłem wszystkich polskich ani tym bardziej  światowych niewidomych muzyków, których osiągnięcia są ponadprzeciętne. Było i  jest ich wielu. Grają na różnych instrumentach, uprawiają różne rodzaje i style  muzyki, śpiewają piosenki, pieśni, arie i wszystko, co zostało stworzone do  śpiewania. Nie jestem znawcą muzyki i nie oceniam osiągnięć prezentowanych  osób. Raczej cytuję opinie na ich temat znawców, miłośników muzyki i artystów.  Chciałem tylko wykazać, że od czasów najdawniejszych do współczesnych  niewidomi, nie tylko z laską, ale i z muzyką, pokonują stulecia i tysiąclecia.  Muzyka jest tą dziedziną, która daje im chleb i satysfakcję. Być może, nie  licząc tych najwybitniejszych, chleb niewidomych muzyków nie jest bogato szynką  obłożony, ale z pewnością ich satysfakcja z muzyki jest autentyczna. Jako  "produkt uboczny" działalności niewidomych muzyków i wokalistów na  uwagę zasługuje popularyzacyjna ich rola. Dzięki niewidomym artystom ludzie dowiadują  się, że jednak ślepota nie jest najgorszym kalectwem. 
      I jeszcze jedno - muzyka nie jest równa muzyce, a  artysta muzyk nie jest równy artyście muzykowi. 
      Jeżeli niewidomi muzycy czy wokaliści odnoszą sukcesy  na konkursach, na festiwalach, w filharmoniach, na operowych scenach i na  estradach, gdzie konkurują z artystami widzącymi, jest to czymś innym, niż  współzawodnictwo na imprezach organizowanych specjalnie dla nich przez Krajowe  Centrum Kultury Niewidomych w Kielcach, na festiwalach "Widzieć muzyką"  czy podobnych. Udział w takich imprezach muzycznych może i powinien być drobnym  krokiem do sukcesu na szerokim forum, a nie celem ostatecznym. 
      Wszystkie prezentowane osoby odniosły sukcesy poza  środowiskiem niewidomych. Świadczy to, że talent i pracowitość silniejsze są od  niepełnosprawności.