Skryba
Nie udało się wyszukać w języku polskim zbyt wielu  informacji na temat niewidomych duchownych. Prezentuję więc to, co mogę,  ponieważ w moim cyklu "Z laską przez tysiąclecia" nie wypada pominąć  tak ważnej dziedziny działalności ludzkiej, w której czynnie uczestniczyli i uczestniczą  również niewidomi księża oraz zakonnice. 
Zresztą niełatwo było niewidomemu zostać księdzem.  Oprócz ogólnych trudności związanych z brakiem dostępu do słowa pisanego do  1825 r., tj. do opracowania pisma punktowego przez Ludwika Braille'a, były też  trudności natury szczególnej. Otóż według Kodeksu prawa kanonicznego z 1817 r.  niewidomy nie mógł zostać księdzem. Wcześniej też chyba nie było lepiej, bo  wypowiedzi Boga zawarte w Starym Testamencie są jednoznaczne. Przytaczam je  niżej. Sytuacja ta uległa zmianie w 1986 r. Od tej pory o przydatności do stanu  duchownego indywidualnie decyduje miejscowy biskup. W tej sytuacji byli chyba  tylko ociemniali księża, bo niewidomi nie mieli szans. 
 
 
      Max Schofler w książce "Niewidomy w życiu  narodu" pisze: 
  "Ponad ten szeroko zorganizowany stan żebraczy,  mogli wybić się niewidomi, którzy wyróżniali się szczególnymi zdolnościami. Kto  był przyjacielem muz, dysponował talentem śpiewaczym, potęgą słowa lub opanował  sztukę gry na lirze czy harfie, ten cieszył się poważaniem jako pieśniarz  ludowy lub bard. Kto miał dobrą pamięć, bogatą fantazję lub poetyckie  zdolności, przekazywał potomności tradycje religijne i historyczne. A kto  potrafił te talenty ubrać w szaty mistyki, otaczany był czcią jako jasnowidz i  prorok". 
      I dalej autor ten pisze: 
  "Ludowi śpiewacy, poeci, bajarze, spełnili w  historii kultury ludzkości, we wszystkich jej dziedzinach, wielką misję, która  dzisiaj przypada książce. Wśród nich znajdujemy aż do zamierzchłej przeszłości  również niewidomych, o których u wszystkich narodów, mówi się ze wzruszeniem.  Spotykamy się z nimi już 2000 lat p.n.e. na dworach japońskich cesarzy. W  starochińskiej kulturze, przed wielu tysiącami lat, myślano już wówczas, by  niewidomych odznaczających się nieprzeciętną wiedzą, bystrą spostrzegawczością  i krytycyzmem, doskonałą pamięcią i trafnością rozumowania - kształcić na  "jasnowidzów". Ustnym przekazywaniem religijnych tradycji i wydarzeń  historycznych zajmowali się niewidomi w najdawniejszych czasach kultury  indyjskiej, co wynika z hymnu Rigveda". 
      Max Schofler pisze: 
  "W Starym Testamencie mówi się o patriarchach  Izaaku i Jakubie, wysokich kapłanach Heli, o Tobiaszu i innych jako o  niewidomych". 
      Jednak należeli oni chyba do wyjątków, gdyż w  "Biblii" znajdujemy takie oto słowa Boga: 
  "- I rzekł Pan do Mojżesza mówiąc: "Mów do  Aarona: Człowiek z potomstwa twego według domów, który by miał jaką wadę, nie  będzie ofiarował chleba Bogu swemu ani nie przystąpi do służby jego, jeśli  będzie ślepy, jeśli chromy, jeśli małego nosa albo wielkiego, albo krzywego,  jeśli złamanej nogi albo ręki; jeśli garbaty, jeśli płynących oczu, jeśli  mający bielmo na oku albo świerzb ustawiczny, albo parchy na ciele, albo  przepuklinę. 
      Nikt z potomstwa Aarona kapłana, kto by miał wadę,  nie przystąpi, aby składać ofiary Panu ani chleby Bogu swemu; wszakże będzie  pożywał chleba, który ofiarują w świątyni, ale tak, żeby za zasłoną nie  wchodził ani do ołtarza nie przystępował, ponieważ ma wadę, a nie ma plugawić  świątyni mojej. Ja Pan, który ich uświęcam". 
      Tadeusz Majewski napisał informację pt.  "Duchowni" ("Pochodnia" listopad 2002 r.). O starożytności  autor pisze: 
   "Historia  zna wielu słynnych niewidomych duchownych, jednak w judaizmie niewidomi nie  byli dopuszczani do stanowisk i funkcji religijnych. 
      Już w niektórych pierwotnych szczepach, żyjących na  kontynencie afrykańskim i azjatyckim, starsi niewidomi byli przywódcami  religijnymi i doradcami duchowymi. W judaizmie natomiast osoby niewidome nie  były dopuszczane do stanowisk i funkcji religijnych. Jeśli chodzi o islam, to  niewidomi mogli wykonywać niektóre funkcje duchownych, np. nawoływać z minaretu  wiernych do modlitwy lub nauczać Koranu. 
      Również w buddyzmie było wielu niewidomych  duchownych. W Japonii mnich Kakai, żyjący w latach 774-835, założył specjalną  sekcję niewidomych mnichów buddyjskich, zwaną Shingon-shu, a ich członkowie  nazywali się Mozo. Podobnie niewidome kobiety spełniały przy świątyniach  buddyjskich funkcje powierników i doradców duchowych dla wiernych. Nazywały się  one Itako. Zanim zostały dopuszczone do takich funkcji, przechodziły już jako  młode dziewczęta bardzo surową formację duchową. Dopiero po osiągnięciu  odpowiedniej wiedzy i stanu duchowego mogły funkcje te wykonywać". 
      Dalej Tadeusz Majewski zamieszcza krótkie notki  dotyczące chrześcijańskich teologów, duchownych i zakonnic. Czytamy: 
  "Jeśli chodzi o chrześcijaństwo, to historia zna  już niewidomego kapłana i męczennika z IV wieku o nazwisku Pigmenius, który żył  w Rzymie. Legenda głosi, że podobno był zadowolony z tego, że jest niewidomym,  gdyż nie musi oglądać swoich i kościoła wrogów. Za przekonania został zrzucony  z mostu do rzeki Tyber. W ten sposób zakończył życie męczeńską śmiercią w 363  roku. 
      Niewidomą od urodzenia była św. Odylia. Urodziła się  ok. 660 roku. Była córką alzackiego księcia Atticha. Odznaczała się wielką  pobożnością. Razem z ojcem założyła klasztor, który od jej imienia przyjął  nazwę "Klasztor Odilienberg". Była pierwszą jego przeoryszą. Zmarła  około roku 720. Od IX wieku rozpowszechnił się bardzo kult św. Odylii. Liczni  pielgrzymi z Alzacji, Szwajcarii i południowych Niemiec zaczęli odwiedzać jej  grób w Odilienburgu. 
      Nicasius z Verdun urodził się około 1440 r. Gdy miał  trzy lata, stracił wzrok. Pomimo swojej ślepoty udało mu się podjąć studia na  słynnym uniwersytecie w Loewen w Belgii. Po ich ukończeniu za zezwoleniem  papieża został wyświęcony na kapłana. Następnie przeniósł się do Kolonii  (Niemcy), gdzie na uniwersytecie wykładał prawo kanoniczne. Zmarł w 1492 r. w  Kolonii. 
      Około roku 1442 urodziła się w Rusii (Włochy) św.  Margharita da Ravenna (św. Małgorzata z Rawenny). W wieku dwóch lat straciła  wzrok. Odznaczała się wielką pobożnością i od najmłodszych lat odczuwała  powołanie do życia zakonnego. Wyśmiewano się z jej pobożności i poniżano ją.  Ostatecznie lokalne duchowieństwo przekonało się do niej i zezwoliło założyć  świeckie zgromadzenie o nazwie "Dobry Jezu" (Buon Gezu). Cieszyła się  wielkim szacunkiem papieża Pawła III i księcia Mantui Ferdynanda II. Z uwagi na  wielką wiedzę i wybitną osobowość, władze kościelne konsultowały się z nią w  ważnych kwestiach dogmatycznych i teologicznych. W ówczesnych czasach było to  wielkie wyróżnienie dla kobiety, i to niewidomej. Zmarła w Rawennie w 1505 r.  Po jej śmierci założone przez nią zgromadzenie przekształciło się w  zgromadzenie zakonne. 
      W pierwszej połowie XVI wieku żyła na terenie Anglii  Joan Wast, niewidoma od urodzenia (brak roku jej urodzin), osoba bardzo  religijna. Codziennie czytano jej Nowy Testament. W ten sposób opanowała znaczne  jego części na pamięć. Mężnie wyznawała swoją wiarę i manifestowała przekonania  religijne, za co oddała życie. W 1553 r. w miejscowości Derby została skazana  na śmierć i spalona na stosie. Był to bowiem okres zmagań religijnych między  katolicyzmem a powstającym wówczas kościołem anglikańskim. 
      Prospero Fagnani urodził się w San Angelo in Vado  (Włochy) w 1587 r. Był słynnym teologiem, specjalistą od prawa kanonicznego. Za  czasów panowania papieża Aleksandra VII pracował w kurii rzymskiej, zajmując  wysokie stanowiska. Do jego głównych zadań należało m.in. pisanie komentarzy do  dekretów papieskich. W wieku 44 lat stracił wzrok. Nie przestał jednak pracować  w kurii. Swoje dotychczasowe obowiązki kontynuował przy pomocy sekretarzy.  Zmarł w Rzymie w 1678 r. 
      W XVI wieku na terenie Francji żył natomiast Jean le  Jeune, zwany także niewidomym bratem. Urodził się w 1582 w Poligny. Był  kapłanem i zasłynął przede wszystkim ze swego talentu kaznodziejskiego. Stracił  wzrok w wieku 35 lat. Ostatnie 20 lat życia spędził na misjach. Zmarł w 1672 r. 
      W XVII wieku na terenie Wielkiej Brytanii słynnym  niewidomym duchownym był John Troughton. Urodził się w 1637 r., a wzrok stracił  na skutek ospy, gdy miał cztery lata. Mimo tego faktu podjął studia  filozoficzne i teologiczne na uniwersytecie w Oksfordzie, gdzie ostatecznie  osiadł i mieszkał do końca życia. Należał do zwolenników purytanizmu. Był to  odłam kościoła anglikańskiego, który dążył do uniezależnienia od władzy  królewskiej i który charakteryzował się bardzo surowymi zasadami i obyczajami.  Troughton został wyznaczony przez władze kościelne jako jeden z czterech  głównych kaznodziejów, mających prawo głosić nową doktrynę religijną w mieście  Oksford. Umarł w 1681 r. stosunkowo młodo, mając zaledwie 44 lata. Na jego pogrzebie  przemawiał inny niewidomy duchowny o nazwisku Abraham James. 
      Słynnym niewidomym duchownym pochodzącym z Walii był  Richard Lucas. Urodził się w 1648 r. jako dziecko słabo widzące. Studiował  również na uniwersytecie oksfordzkim, gdzie uzyskał doktorat z teologii. W 1672  r. wstąpił do zakonu. Zajmował wysokie stanowiska duchowne przy Opactwie  Westminsterskim w Londynie. W 1683 r., mając 35 lat, całkowicie utracił wzrok.  Zasłynął przede wszystkim jako wielki uczony teolog. Napisał takie dzieła jak: "Traktat  o praktycznym chrześcijaństwie", "W poszukiwaniu szczęścia",  "Moralność ewangeliczna", "Chrześcijańskie rozmyślania na każdy  dzień tygodnia", "Przewodnik do nieba". Opublikowano także w 5  tomach jego "Kazania". Umarł w 1715 r. i został pochowany na terenie  Opactwa Westminsterskiego. 
      Edward Stokes urodził się na terenie angielskiego  hrabstwa Leicestershire w 1705 r. Gdy miał 9 lat, bawiąc się z bratem nabitym  pistoletem, uległ wypadkowi, w wyniku którego utracił wzrok. Po wyzdrowieniu  kontynuował naukę w szkole, a następnie na uniwersytecie. Po studiach wstąpił  do zakonu. Po pewnym czasie został księdzem w parafii Leicestershire, którą  prowadził przez całe swoje życie. Nabożeństwa odprawiał przy pomocy drugiej  osoby, która czytała lekcje i ewangelie. Zasłynął przede wszystkim z powodu  swojej działalności charytatywnej na rzecz osób biednych. Pomagał wszystkim  potrzebującym, niezależnie od ich przynależności do takiego czy innego  kościoła. Wszyscy mieszkańcy Leicestershire uwielbiali swojego wielkiego dobrodzieja.  Doczekał bardzo sędziwego wieku. Zmarł mając 93 lata, w tym 50 lat przebył w  kapłaństwie. 
      Ze Szkocji pochodził dr Thomas Blacklock. Urodził się  w 1721 roku w Dumfries, w biednej rodzinie. Ojciec był murarzem. Wzrok stracił  na skutek ospy w wieku 6 miesięcy. Rodzice kochali bardzo swoje niewidome  dziecko i w odpowiednim wieku zorganizowali grono przyjaciół i znajomych,  którzy przychodzili do małego Tomasza i czytali mu różne książki. W ten sposób  posiadł on dużą wiedzę i sam zaczął tworzyć różne utwory literackie, zyskując w  ten sposób coraz więcej znajomych i przyjaciół, którzy spędzali z nim czas na  czytaniu. Mając 19 lat, stracił ojca w nieszczęśliwym wypadku. Fama o jego  nieprzeciętnych zdolnościach rozchodziła się po całej okolicy. Zainteresował  się więc nim lekarz, dr Stevenson, który zabrał go w 1741 roku do Edynburga.  Tam zapewnił mu przygotowanie do dalszej nauki na uniwersytecie. Miał  szczególne zdolności do języków obcych. Następnie podjął studia na wydziale  teologii w Edynburgu. Kontynuuje tworzenie poematów zapoczątkowanych w okresie  młodzieńczym. Opublikował je w 1754 r. W 1759 r., po uzyskaniu doktoratu z  teologii, zostaje mianowany kaznodzieją w swoim rodzinnym mieście, gdzie zyskał  wielkie uznanie za swoje o głębokiej treści kazania. W 1762 roku zostaje  wyświęcony na kapłana. W 1764 roku rezygnuje z pracy duszpasterskiej i przenosi  się do Edynburga, gdzie poświęca się nauczaniu filozofii i języków obcych oraz  pisaniu nie tylko dzieł literackich, lecz również teologicznych. Zmarł po krótkiej  chorobie w 1791 r. 
      W 1840 r. w Etiopii urodził się Alaqa Tamango, który  stracił wzrok w dzieciństwie. Uczęszczał do szkoły przykościelnej, gdzie dobrze  poznał religię, a psalmów wyuczył się na pamięć. Po ukończeniu nauki ze swoimi  uczniami wędrował po kraju, nauczając religii. Ostatecznie wstąpił do klasztoru  w prowincji Goggam, gdzie wykładał teologię. W 1889 r. został mianowany  proboszczem przy kościele Najświętszej Marii w Dembano. Oprócz posługi  religijnej zajmował się ponadto pracą naukową - interpretacją Starego  Testamentu, tworzeniem poezji i muzyką kościelną. Zmarł w Addis Abebie w 1917  r. 
      Na zakończenie trzeba jeszcze wspomnieć o naszej  wybitnej duchownej, a mianowicie o Matce Róży Czackiej, założycielce  Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek od Świętego Krzyża i Zakładu dla Niewidomych  w Laskach. Jej życie i dzieło jest jednak dobrze znane naszym  Czytelnikom". 
   
      To ostatnie nazwisko, w tym miejscu, przywołuję  jedynie dla porządku, gdyż tak zasygnalizował je Tadeusz Majewski. Róża Czacka  wniosła tak wielki wkład w rozwój szkolnictwa dla niewidomych w Polsce oraz w  rozwój ruchu niewidomych w naszym kraju, że należy poświęcić więcej miejsca jej  dokonaniom. 
      Tadeusz Majewski pominął wybitnego teologa z  trzeciego wieku naszej ery, Didyma zwanego Ślepym. Wypada więc uzupełnić  powyższy wykaz o tę sylwetkę. 
   
 Żył w  Aleksandrii w IV wieku naszej Ery (ok. 313-398) ). Wzrok utracił w czwartym  roku życia. Żył i pracował w czasie, w którym nie istniało pismo dla  niewidomych. Obdarzony był wybitną inteligencją. Ówczesne dzieła teologiczne i  geometrię opanował słuchając wykładów, kazań i dzięki pomocy lektorów.  Posługiwał się językiem greckim. Był wybitnym teologiem Kościoła Koptyjskiego. 
      Napisał wiele prac egzegetycznych i teologicznych,  m.in.: "O Duchu Świętym", "Przeciw manichejczykom", "O  Trójcy Świętej". 
      Był też komentatorem proroków Starego Testamentu,  Psalmów oraz Ewangelii Mateusza i Jana. Jego komentarze biblijne przetrwały we  fragmentach. 
      Przez kilka lat był rektorem Szkoły Katechetycznej w  Aleksandrii. 
      Max Schofler tak pisze o nim: 
  "Didymus z Aleksandrii (308-398) stracił  wcześnie wzrok jako dziecko. Szczególne jego upodobania dotyczyły geometrii.  Opracował on kilka znakomitych dzieł matematycznych. Na przodujących  uniwersytetach owych czasów, studiował filozofię i teologię. Jego rozgłos jako  uczonego i mówcy był tak duży, że został powołany na sławny uniwersytet w  Aleksandrii". 
   Mimo że nie  widział od wczesnego dzieciństwa, dzięki pracy naukowej zapewnił sobie stałe  miejsce w historii Kościoła. 
   Max Schofler  przytacza przykład jeszcze jednego niewidomego księdza. Czytamy: 
   "Nikasius  z Mechelu (1440-1492) studiował na uniwersytecie w Loewen i uzyskał tamże tytuł  magistra filozofii, licencjat teologii i doktorat obu praw. W Mechelu kierował  szkołą. Na polecenie niemieckiego cesarza Fryderyka III wykładał później w  kolońskiej akademii, prawo kościelne i cywilne. Pomimo jego ślepoty zezwolił mu  papież na przyjęcie święceń kapłańskich". 
   
 
      Róża Czacka urodziła się 22 października 1876 roku w  Białej Cerkwi na Ukrainie. Pochodziła z arystokratycznej rodziny o  patriotycznych i społecznikowskich tradycjach. Od urodzenia miała słaby wzrok -  wrodzoną krótkowzroczność. Stan jej wzroku ulegał stałemu pogarszaniu.  Ostatecznie utraciła go po upadku z konia, kiedy miała 22 lata. Uczyła się w  domu i zdobyła lepsze wykształcenie od większości swoich rówieśniczek, również  tych z rodzin arystokratycznych. Jej wykształcenie nie ograniczało się do  przedmiotów teoretycznych. Dzięki mądrości swego ojca poznała również  praktyczną wiedzę o życiu, w tym zasady gospodarowania. Wiedza ta bardzo się  jej przydała w późniejszej działalności. 
      Kiedy definitywnie okazało się, że widzieć już nie  będzie, rozpoczęła systematyczne poznawanie problematyki niewidomych. Opanowała  pismo punktowe, 10 lat podróżowała po Europie i zapoznawała się z działalnością  na rzecz niewidomych oraz funkcjonowaniem szkolnictwa i innych placówek dla niewidomych.  W ten sposób przygotowywała się do zajęcia się niewidomymi w Polsce. Została  tyflologiem o bardzo otwartym umyśle. Wprowadzała nowoczesne metody nauczania  niewidomych. Jako pierwsza na ziemiach polskich sprawy wychowania, szkolenia i  opieki nad niewidomymi zaczęła rozwiązywać w sposób naukowy. 
      Do jej wielkich osiągnięć zaliczyć należy przede  wszystkim założenie w 1910 roku Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, które  zarejestrowane zostało w 1911 r. Towarzystwo podjęło wiele nowatorskich działań  na rzecz niewidomych, powołało wiele instytucji i w dalszym ciągu rozwija się  wspaniale. Prowadzi placówki dla niewidomych w Polsce i w kilku innych krajach. 
      Towarzystwo już przed pierwszą wojną światową oraz w  okresie międzywojennym prowadziło placówki opiekuńcze i wychowawcze (dom  opieki, ochronkę dla dzieci, warsztaty, szkołę dla niewidomych). W 1913 r.  założyła pierwszą w Polsce bibliotekę dla niewidomych. 
      W 1918 r. założyła Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek  Służebnic Krzyża, którego zadaniem jest praca wśród niewidomych. Zgromadzenie  pracuje na rzecz niewidomych w dalszym ciągu i wspiera działalność Towarzystwa  Opieki nad Ociemniałymi w Polsce i w kilku innych krajach. 
      W 1922 roku zorganizowała zakład w Laskach, do  którego przeniosła szkołę z Warszawy. 
      W 1925 zainicjowała pierwszą w Polsce powszechną  rejestrację niewidomych. 
      Dostosowała system pisma punktowego do języka  polskiego i opracowała system polskich skrótów ortograficznych. W 1934 r.  doprowadziła do zatwierdzenia systemu i skrótów przez władze oświatowe. 
      W roku 1945 podjęła odbudowę zakładu w Laskach, który  został zniszczony w czasie działań wojennych. 
      W 1950 r. w związku ze złym stanem zdrowia  zrezygnowała z kierowania powołanymi dziełami. 
      Zmarła w Laskach w dniu 15 maja 1961 r. Trwa proces  kanonizacyjny matki Elżbiety. 
   
   *** 
   
      Róża Czacka (Matka Elżbieta) napisała w 1935 r.: 
  "Jako wzór najracjonalniej rozwiązujący sprawę  niewidomych i najodpowiedniejszy dla naszych stosunków, wybrałam scciation  Valentin Hauy, którego twórcą był wybitny niewidomy Maurycy de la Sizeranne,  świetny organizator i autor wielu cennych dzieł tyflologicznych i gorący  katolik. (...) W okresie przygotowawczym nawiązałam z nim kontakt, najpierw  przez korespondencję, potem osobiście. Jemu zawdzięczam w pierwszej mierze  kierunek fachowy instytucji". 
      Jak słuszne założenia przyjęła Róża Czacka, jak ważne  i trwałe dzieła powołała, niech świadczy działalność Zakładu w Laskach i obecna  działalność Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. 
      Nie ma możliwości szczegółowego omówienia wszystkich  form działalności sióstr, Ośrodka i Towarzystwa. Musiałaby powstać odrębna  książka. Dlatego omówię tylko najważniejsze z nich. 
      Podstawową działalnością Towarzystwa Opieki nad  Ociemniałymi i sióstr franciszkanek jest nauczanie niewidomych dzieci i  młodzieży. Prowadzone są: przedszkole, szkoły podstawowe, gimnazja i szkoły  średnie. 
      Jeszcze tylko krótki opis działalności Towarzystwa  Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, a raczej fragmentów tej działalności.  Towarzystwo prowadzi Ośrodek Szkolno-Wychowawczy w Laskach, a to dzieło, jak  można się przekonać z wymienienia jego placówek, jest imponujące. Nie  wyczerpuje jednak całokształtu działalności Towarzystwa. 
      Oprócz działalności na rzecz niewidomych dzieci i  młodzieży, Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi udziela pomocy w różnych formach  dorosłym osobom z uszkodzonym wzrokiem. 
      Dział Niewidomych Dorosłych prowadzony w ścisłej  współpracy ze Zgromadzeniem Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża współpracuje  z Krajowym i Diecezjalnym Duszpasterstwem Niewidomych, podejmuje działania na  rzecz środowiska niewidomych: absolwentów Lasek i innych ośrodków, innych osób  niewidomych oraz osób nowo ociemniałych. Dział ten prowadzi działalność  charytatywną na rzecz środowiska niewidomych i świadczy różnego typu pomoc  doraźną - zakupy, sprzątanie, sprawy lekarskie, urzędowe itp. Na terenie  Warszawy prowadzi stołówkę, z której korzystają mieszkanki domu przy ul.  Piwnej, osoby przychodzące z miasta oraz osoby, którym posiłki dostarczane są  do domu. Pomocą objęte są osoby starsze, chore, samotne oraz niektóre rodziny  wielodzietne. 
      Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi prowadzi też  następujące placówki: 
      a) Zakład Opiekuńczo-Rehabilitacyjny dla Niewidomych  Kobiet w Żułowie, który ma status domu pomocy społecznej oraz Warsztaty Terapii  Zajęciowej funkcjonujące przy tym zakładzie, 
      b) Dom dla Niewidomych Mężczyzn w Niepołomicach, 
      c) Ośrodek Rehabilitacyjno-Wypoczynkowy w Sobieszewie  dysponujący 102 miejscami, w którym organizowane są turnusy rehabilitacyjne i  wypoczynek. 
      Zgromadzenie udziela też pomocy niewidomym w innych  krajach. Wymieniam zagraniczne placówki, w działalność których angażują się  Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża: we Włoszech (Asyż), w Indiach  (Bangalore i Kotagiri), na Ukrainie (Stary Skałat, Charków, Żytomierz), w RPA  (Siloe) oraz w Rwandzie (Kibeho). 
   
 
      Sylwetkę ks. Roberta Hedzyka przedstawiam na  podstawie fragmentów rozmowy z kapłanem opublikowanej w miesięczniku  "Wiedza i Myśl" w lutym i w marcu 2013 r. Jest to bardzo interesująca  rozmowa. Warto zapoznać się z nią w całości. Osoby zainteresowane znajdą ją w  wyżej podanych numerach "Wiedzy i Myśli". 
      Najpierw jednak kilka podstawowych informacji  dotyczących ks. Roberta. 
      Urodził się w Bydgoszczy w 1968 r. Szkołę podstawową  ukończył w Bydgoskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych. W latach  1982-86, uczył się w Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika w  Bydgoszczy. Jest to liceum ogólnodostępne. Wzrok miał słaby od dzieciństwa i  tracił go stopniowo aż do całkowitej ślepoty. W 1986 został przyjęty do  Prymasowskiego Wyższego Seminarium Duchownego w Gnieźnie. 
  
      Z ks. Robertem Hedzykiem rozmawia Stanisław Kotowski. 
      S.K. - Jest Ksiądz osobą niewidomą. Znałem  ociemniałych księży, ale Ksiądz studiował w seminarium duchownym jako  niewidomy. Jest to inna jakość, inne problemy i inne decyzje życiowe. 
   Nie jest łatwo  być księdzem w obecnych czasach. Myślę, że być niewidomym księdzem jest bez  porównania trudniej. Chcę prosić Księdza o opowiedzenie o swojej działalności  duszpasterskiej, o trudnościach i ograniczeniach w tej pracy oraz o sposobach  przezwyciężania trudności. 
      Zanim jednak będziemy rozmawiali o działalności  niewidomego księdza, proszę opowiedzieć o swojej drodze do kapłaństwa i w ogóle  o sobie, jako młodym człowieku, który z niepełnosprawnością musiał zdobywać  wykształcenie ogólne i uczyć się pokonywać skutki niepełnosprawności. W ten  sposób nasi czytelnicy będą więcej wiedzieli o Księdzu Robercie i lepiej  rozumieli funkcjonowanie niewidomego księdza. 
      Czy możemy przyjąć taki porządek naszej rozmowy? 
   
      R.H. - Oczywiście, tak będzie dobrze. 
   
      S.K. - Dziękuję. Proszę więc powiedzieć, jaki jest  stan wzroku Księdza. W naszym kraju, zdecydowana większość niewidomych wcale  dobrze widzi, a to przecież czym innym jest być niewidomym, a czym innym osobą  słabowidzącą. 
   
      R.H. - Jestem zupełnie niewidomy. W dzieciństwie  miałem resztki wzroku, określane przez lekarzy jako 0,5 proc. 
   
      S.K. - Jest Ksiądz osobą całkowicie niewidomą. To z  pewnością nie ułatwia pracy duszpasterskiej, niczego nie ułatwia, więc i tej  pracy również. O tym jednak nieco później. Teraz proszę powiedzieć, od kiedy  Ksiądz jest niewidomy? 
   
      R.H. Jestem niewidomy od urodzenia. Resztki, o  których wspominałem, utraciłem około osiemnastego, dwudziestego roku życia. 
   
      S.K. Jak więc zdobywał Ksiądz wykształcenie - szkoła  podstawowa, średnia i seminarium duchowne, może jeszcze inna uczelnia? 
   
      R.H. - Skończyłem szkołę podstawową w Ośrodku  Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych w Bydgoszczy. Potem było II Liceum  Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika - również w Bydgoszczy. Po drodze  spróbowałem swoich sił w Szkole Podstawowej nr 16 w Bydgoszczy, ale po trzech  miesiącach wróciłem do ośrodka. Było to na początku klasy siódmej. Taki sobie  eksperymencik podjęliśmy z rodzicami po rozmowie ze szkolnym psychologiem. Nie  wyszło, ale było to dla mnie jakieś doświadczenie. 
   
   *** 
   
      S.K. - Jak wyglądała Księdza dalsza nauka? 
   
      R.H. - Po maturze wstąpiłem do Prymasowskiego  Wyższego Seminarium Duchownego w Gnieźnie. Później były jeszcze podyplomowe  studia dziennikarskie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w  Warszawie. 
   
      S.K. - Czy przez cały czas nauki stosował Ksiądz  metody bezwzrokowe? 
   
      R.H. - Tak. Pisałem brajlem, później na studiach  także nagrywałem czytane przez kolegów materiały. W szkole średniej były  jeszcze dostępne niektóre podręczniki w wersji brajlowskiej, które wypożyczałem  w Bibliotece Ośrodka dla Niewidomych. Podczas studiów był taki przedmiot, który  wymagał obszernego skryptu i wtedy z pomocą przyszło mi Towarzystwo Opieki nad  Ociemniałymi w Laskach, które sfinansowało jego brajlowską adaptację. 
      Studia podyplomowe to zupełnie inne czasy. Tutaj  pomagałem sobie notatnikiem brajlowskim i komputerem. 
   
      S.K. - Proszę coś więcej opowiedzieć o okresie  ucznia-Roberta, Roberta-licealisty, Roberta-alumna czy studenta. Czy spotykał  się Ksiądz z życzliwością i pomocą? Kto Księdzu pomagał - koleżanki i koledzy.  nauczyciele, inne osoby? 
   
      R.H. W szkole podstawowej szło mi nie najgorzej.  Zawsze miałem świadomość, że byłem w pewnym sensie uprzywilejowany. Ja po  lekcjach wracałem do domu, a większość moich kolegów pozostawała w internacie.  W związku z tym miałem możliwość rozszerzania moich zainteresowań. W tamtych  czasach dla kogoś, kto nie korzystał ze wzroku, podstawowym źródłem informacji  było radio, ewentualnie telewizja w pewnym zakresie, a ja byłem dość uważnym  słuchaczem. To jakoś przekładało się na wyniki w nauce. Potem, w szkole średniej,  szanse się wyrównały, a w pewnym sensie trochę pozostałem w tyle, bo trzeba  było podciągnąć się nieco z przedmiotów, które nie były moją najmocniejszą  stroną. Znacznie niższa średnia ocen dobrze ilustrowała sytuację. 
      Najważniejsze jednak było to, czego w liceum  nauczyłem się o sobie. Usiłując zaadaptować się do nowej sytuacji, musiałem  zacząć uważnie słuchać mojego otoczenia, bo mój sposób bycia nie wszystkim  przypadł do gustu. Na Pańskie pytanie o ludzką życzliwość odpowiedziałbym więc  nieco przewrotnie: to ja musiałem nauczyć się delikatności i wyczucia w  sytuacji, kiedy nie odbierałem sygnałów pozawerbalnych. Wśród niewidomych  komunikujemy się tak, że wszystko jest na ogół jasne. Kiedy osoba widząca się  odzywa, zazwyczaj jest to już kolejny etap jej reakcji na jakąś sytuację,  poprzedzony zwykle zmianami w spojrzeniach i mimice. Jeśli do tego ten  komunikacyjny problem pojawia się na linii "jeden facet - cała  klasa", to rozumie Pan, że sytuacja robi się napięta. I tak się właśnie  zdarzyło ze mną. Rzecz narastała do połowy III klasy, aż w końcu zrobiło się  boom, które wciągnęło do akcji wychowawczynię i otworzyło mi oczy na różne moje  wady, które bez lustra społecznego jakoś do mnie nie docierały. No, ale jak już  się wszystko uspokoiło, to moje relacje z kolegami z klasy stały się znacznie  cieplejsze i głębsze. Bardzo mile wspominam moją klasę i do dziś mam z tego  czasu prawdziwych przyjaciół, a wśród nich naszą wychowawczynię. 
   
      S.K. - Może zechciałby Ksiądz trochę więcej  powiedzieć o tym "boom". O swoich wadach niełatwo mówić, ale może  warto. Może to ułatwi innym młodym niewidomym zrozumienie siebie i łatwiejszą  adaptację społeczną. 
   
      R.H. - Nie ma co owijać w bawełnę: egocentryzm i  myślenie o sobie w zestawieniu z brakiem zwrotnych komunikatów pozawerbalnych  stanowią prawdziwą mieszankę piorunującą, choć z opóźnioną nieco reakcją.  Napięcie narasta z wolna, bo otoczenie nie bardzo wie, jak podejść do osobnika,  który się zachowuje jak by był sam na świecie. Przez delikatność najpierw się  nie zwraca uwagi na jakieś niestosowne zachowania. A potem jest trochę za  późno, bo napięcie dochodzi do poziomu wybuchowego. Najgorsze, że wtedy  wszystkie żale wylewają się naraz. Bardzo trudno w takich warunkach przyjąć  jakąkolwiek krytykę, bo skoro wszyscy jednocześnie mają o wszystko pretensję (a  przynajmniej takie można odnieść wrażenie), to znaczy, że świat się na mnie  uwziął i należy się przed nim bronić. I wtedy ratunkiem jest mediacja kogoś, do  kogo mam zaufanie i kto rozumie racje obu stron. Na szczęście ja miałem takie  osoby. 
   
      S.K. - Na różnych poziomach nauki są różne problemy  natury społecznej i technicznej. Jak Ksiądz pokonywał trudności w czasie  studiów? 
   
   R.H. - Studia  to osobny rozdział. Ludzie z różnych środowisk i kolejne "progi  adaptacyjne". Życzliwość kolegów wyrażała się w czasie, jaki poświęcali na  wspólną ze mną naukę. Czasem nagrywali mi również materiały do nauki na kasety  magnetofonowe. Przypomnę, że były to lata 1986-1992, więc o komputerach,  zwłaszcza udźwiękowionych, nie było co marzyć. Pierwsze jaskółki nadleciały w  1991 roku, kiedy spotkałem się po raz pierwszy z oprogramowaniem do  udźwiękowiania ekranu - naturalnie jeszcze w środowisku DOS-owym. 
      Studia dziennikarskie to już XXI wiek. Zupełnie inny  kontakt z kolegami i koleżankami z roku. Bardziej dojrzałe relacje i pomoc,  choć już raczej o charakterze wzajemnej wymiany. Ten okres również zaowocował  paroma trwającymi do dziś przyjaźniami, a nawet współpracą z jednym z  katolickich miesięczników, do której zaprosiła mnie właśnie koleżanka z roku. 
   
      S.K. - Kiedy Ksiądz uświadomił sobie, że ma powołanie  do kapłaństwa? 
   
      R.H. - To było jesienią 1983 roku. Byłem wtedy w II  klasie liceum. 
   
      S.K. - To bardzo wcześnie. Jak rodzina i szerzej  otoczenie Księdza przyjęło ten fakt? Ostatecznie mało kto miał okazję spotkać  niewidomego księdza. 
   
      R.H. - Rodzina była, oczywiście, zaskoczona, tym  bardziej że świadomie budowałem ich przekonanie o tym, że wybieram się na  filologię germańską. Taka "przykrywka" była mi zresztą potrzebna  także w szkole, gdzie ujawnienie zamiaru podjęcia studiów w seminarium  duchownym niosłoby ze sobą ryzyko poważnych kłopotów. Był to jeszcze okres  świetnie się mającego komunizmu z jego aparatem bezpieczeństwa. Taki "pan  aparat" pracował zresztą w naszej szkole, o czym miałem okazję przekonać  się na własnej skórze. 
      Inni z mojego otoczenia, znający mnie nawet dość  długo, ale chyba nie dość dobrze, prorokowali mi szybkie opuszczenie seminarium  w celu założenia rodziny (śmiech). Jeszcze inni cieszyli się razem ze mną. 
   
      S.K. - Czy miał Ksiądz jakiegoś przewodnika  duchowego, który wspierał dążenia niewidomego Roberta, żeby został księdzem?  Jeżeli tak, kto to był i jak podchodził do tego zagadnienia. Dla niego też  chyba była to jakaś nowość. 
   
      R.H. Jeśli nawet była to nowość dla mojego ówczesnego  spowiednika, nie dawał mi tego odczuć. Wiedzieliśmy, że wszystko zależy od  tego, jak władze kościelne podejdą do sprawy, ale to była jedyna kwestia, która  się pojawiała. Mój spowiednik traktował mnie zupełnie zwyczajnie, bez  szczególnego akcentowania mojej ślepoty. 
   
      S.K. - A może dla młodego Roberta jakimś wzorcem był  Didym, zwany Ślepym? 
   
      R.H. Proszę mnie nie przeceniać. Mając piętnaście lat  o Didymie nawet nie słyszałem. Poza tym dla mnie nie miało najmniejszego  znaczenia, że będę najprawdopodobniej jednym z niewielu księży, wyświęcony jako  niewidomy. Potem okazało się, że jestem pierwszy w Polsce. Wiem natomiast o  dwóch innych niewidomych wyświęconych na księży: jeden w Stanach, a drugi we  Włoszech. 
   
      S.K. - Proszę powiedzieć, z jakim przyjęciem spotkał  się młody Robert, kandydat na księdza ze strony władz seminarium duchownego, i  szerzej władz Kościoła? 
   
      R.H. - Z moim wstąpieniem do seminarium ciekawostka  polegała na tym, że w tym samym roku, kiedy ja podjąłem decyzję o wstąpieniu do  seminarium, w Kościele wprowadzono nowy Kodeks Prawa Kanonicznego, o czym  wówczas nie wiedziałem. Według starego kodeksu z roku 1917 właściwie nie  powinienem zostać przyjęty do seminarium, ponieważ byłem niewidomy. Nowy kodeks  natomiast decyzję o przydatności kandydata do kapłaństwa pozostawiał w rękach  biskupa diecezjalnego. W Archidiecezji Gnieźnieńskiej, do której wówczas  należało moje rodzinne miasto, był nim ówczesny prymas, abp Józef Glemp,  któremu do tej pory jestem wdzięczny za jego odważną decyzję o przyjęciu mnie  na studia. 
      Jest i pewien smaczek, który tu Panu sprzedam:  dyspensa - owszem - była potrzebna, ale nie z powodu wzroku. Kanoniczny wiek,  niezbędny do przyjęcia święceń kapłańskich to dwadzieścia pięć lat. Biskup  diecezjalny może udzielić dyspensy, jeśli kandydatowi brakuje do tego wieku  najwyżej rok. Ja w chwili święceń nie miałem skończonych dwudziestu czterech  lat, więc potrzebna była dyspensa papieska. Jak widać, są ważniejsze rzeczy niż  to, czy ktoś widzi, czy nie. (śmiech) 
   
      S.K. - To niezwykłe. Niewidomi częściej z opóźnieniem  osiągają cele życiowe niż je przyśpieszają, a Ksiądz swój cel osiągnął szybciej  niż inni. 
   
      R.H. - Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Kiedy  rozpoczynałem szkołę podstawową, w bydgoskim ośrodku dla niewidomych nie było  naboru do pierwszej klasy i zupełnie poważnie rozważano możliwość wysłania mnie  do szkoły w Owińskach. Na szczęście rodzice - słusznie - nie wyobrażali sobie,  żeby mieszkając w mieście, gdzie istnieje odpowiednia szkoła, posłać dziecko do  internatu, gdzieś pod Poznaniem. I tak, na mocy uzgodnień z dyrekcją ośrodka w  Bydgoszczy, podjąłem naukę, przerabiając w pierwszym roku edukacji zakres klasy  pierwszej i drugiej. Nie byłem zresztą jedynym uczniem, który wtedy tak właśnie  rozpoczynał szkołę podstawową. 
   
      S.K. - Wróćmy jeszcze do nauki. Jak kleryk Robert  radził sobie z nauką w seminarium - mnóstwo tekstów filozoficznych,  teologicznych i innych, w tym chyba sporo łaciny? 
   
      R.H. - Jako jednostka odporna umysłowo przyjmowałem  to, co konieczne. Nie, żebym lekceważył wiedzę teologiczną, ale nie jestem  typem naukowca, o czym wie każdy, kto mnie choć trochę zna. Studia ukończyłem  na przyzwoitym poziomie, ale ponieważ nie było wówczas takiego wymogu, pracy  magisterskiej już nie napisałem. - Może kiedyś będzie czas to nadrobić... 
      A łacina nigdy nie była moim konikiem, skoro Pan pyta  (śmiech). 
   Co do  materiałów, to opierałem się na własnych notatkach, na tekstach, które  przepisywałem ze skryptów oraz na życzliwej pomocy kolegów, którzy nagrywali mi  niektóre podręczniki na kasety. Jedynym podręcznikiem, jaki był osiągalny w  brajlu była wówczas "Historia filozofii" Tatarkiewicza. Był też jeden  skrypt, który, jak to już Panu mówiłem, został wydrukowany w brajlu dzięki  finansowej pomocy Towarzystwa Przyjaciół Niewidomych w Laskach, a konkretnie  dzięki życzliwości śp. Pani Elżbiety Morawskiej. 
   
      S.K. - Jestem wyjątkowo kiepski do opanowania języka  obcego. Czy Ksiądz też ma z tym trudności? A może taka nauka przychodzi Księdzu  łatwo? Spotkałem kiedyś młodego niewidomego Hiszpana. Znał on kilka obcych  języków i uczył się polskiego. Twierdził, że koniecznie chce z Papieżem Janem  Pawłem II porozmawiać, i to właśnie po polsku. 
   
   *** 
   
      S.K. - Poznaliśmy dzieciństwo i młodość księdza  Roberta, a także jego drogę do kapłaństwa. Teraz mamy już wykształconego  księdza Roberta. Porozmawiajmy zatem o Jego pracy. Czym się Ksiądz zajmuje? Jak  radzi sobie z tekstami liturgicznymi i ze wszystkim, co w pracy kapłańskiej  domaga się wzroku? 
   
      R.H. Zostając księdzem, nigdy nie da się do końca  przewidzieć, co nam przyjdzie robić w życiu. Standardowa posługa duszpasterska  jest mniej więcej przewidywalna, ale z Panem Bogiem nie należy czuć się zbyt  bezpiecznie (śmiech). Przez pięć lat byłem wikariuszem parafialnym. Przez dwa  lata uczyłem religii w bydgoskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych. 
      W 1998 roku opuściłem moją rodzinną archidiecezję i  przeniosłem się do Diecezji Pilzneńskiej w Czechach. Tamtejszy biskup  przyjmował u siebie kapłanów pragnących wstąpić do stowarzyszenia wiernych pod  nazwą "Koinonia Jan Chrzciciel", do którego czułem się powołany. Jak  Pan więc widzi, nawet będąc księdzem, ciągle odkrywa się konkretny wymiar tej  posługi. Wspólnota, o której mówię, należy do szeregu stowarzyszeń, powstałych  po II Soborze Watykańskim. Mamy nasze domy w różnych częściach świata: poza  Europą (Włochy, Słowacja, Czechy, Polska, Hiszpania) wspólnoty życia  konsekrowanego Koinonii znajdują się również w USA, Meksyku, Izraelu i RPA. W  wielu innych krajach mieszkają także świeccy członkowie naszej wspólnoty.  Podstawowym przedmiotem naszej działalności jest szeroko pojęta ewangelizacja.  Prowadzimy więc rekolekcje, misje i kursy ewangelizacyjne. Ja zajmuję się  również działalnością dziennikarską: publikuję w miesięczniku "Nasz  Głos", redaguję także wspólnotowy kwartalnik. Poza tym publikuję podcasty  o tematyce religijnej na stronach Radia Wnet. 
      Co do liturgii, najpierw posługiwałem się tekstami  przepisywanymi na maszynie brajlowskiej, potem je drukowałem na brajlowskiej  drukarce komputerowej. W końcu przyszedł czas notatników brajlowskich, a  wreszcie iPhone'a, iPada i przenośnej linijki brajlowskiej. W międzyczasie  teksty liturgiczne pojawiły się w internecie, dzięki czemu dzisiaj wystarczy  połączyć się z odpowiednią stroną, skopiować tekst i zapisać w pamięci  komputera lub iPada. I już. 
   
      S.K. - Nie zrozumiałem, czy Ksiądz teraz pracuje w  Czechach? 
   
      R.H. - Nie. Mieszkam w Polsce, ale jak każdy ksiądz,  mam swoją przynależność diecezjalną, którą fachowo określa się terminem  "inkardynacja". Jestem więc przypisany do diecezji pilzneńskiej, ale  za zgodą mojego biskupa i przy aprobacie władzy kościelnej w miejscu mojego  zamieszkania przebywam tam, gdzie posyła mnie moja wspólnota. Najpierw więc  były to Włochy, gdzie mieszkałem przez ponad półtora roku. Od sierpnia 1999 r.  jestem znowu w Polsce, a po drodze miałem różne kilkumiesięczne epizody posługi  w różnych innych krajach. 
   
      S.K. - To ma Ksiądz interesującą pracę. Mógł Ksiądz  poznać różne kraje i różnych ludzi. Z pewnością, oprócz tego, że praca ta jest  interesująca, jest również niełatwa. 
   
   *** 
   
      S.K. W pracy duszpasterskiej z pewnością występują  czynności, które trudno jest wykonywać bez wzroku. Mam na myśli, np. udzielanie  Komunii Świętej, chrzczenie niemowląt, prowadzenie procesji czy pogrzebu. Z  pewnością nie wymieniłem wszystkich takich czynności. Ksiądz jako nauczyciel,  dziennikarz czy rekolekcjonista może nie wykonuje podobnych czynności, ale jako  wikariusz chyba musiał je wykonywać. Proszę powiedzieć, jak Ksiądz sobie radzi  w takich sytuacjach. 
   
      R.H. - Praca duszpasterska była i jest elementem  mojej normalnej posługi. Chrzty, śluby i pogrzeby zdarzają się ciągle, a żeby  sobie radzić w tych sytuacjach, trzeba mieć osoby, które mogą przyjść z pomocą.  W parafii to byli ministranci albo kościelny. Dzisiaj - bracia i siostry ze  wspólnoty i osoby, które na bieżąco spotykam w miejscach, gdzie mam sprawować  rozmaite posługi. Komunii Świętej udzielam na rękę, co powoli przyjmuje się  również w Polsce, a co w moim wypadku nie stwarza żadnych nieporozumień,  zwłaszcza kiedy sytuacja zostaje wcześniej wyjaśniona uczestnikom liturgii. To  wszystko naprawdę nie jest aż takie trudne. 
   
      S.K. - Czy w czasie wykonywania obowiązków  duszpasterskich spotkały Księdza jakieś przykre przygody związane z  niepełnosprawnością? A może jakieś zabawne przygody? Proszę o nich opowiedzieć  naszym czytelnikom. 
   
      R.H. - Podczas jednego z kursów ewangelizacyjnych,  jakie prowadziliśmy pod Warszawą, podeszła do mnie jedna z uczestniczek (był to  chyba trzeci dzień tego kursu) i zapytała mnie, czy nie mam przypadkiem jakichś  problemów ze wzrokiem. Ale nie była pewna (śmiech). Ludzie nie od razu się  orientują, że "coś jest nie tak". Nawet moi znajomi często  zapominają, że ja nie widzę. Wie Pan, ja chyba instynktownie unikam  identyfikowania mnie jako niewidomego, a nawet, proszę się nie zgorszyć, jako  księdza. 
      Gdybym chciał "sformatować" moje  funkcjonowanie do tych dwóch kategorii: "niewidomy" i  "ksiądz", to mogłoby się okazać, że stworzyłbym wokół siebie podwójną  "zaporę ogniową", nie do przejścia dla każdego, kto obawia się  kontaktu z niewidomym, a z niewidomym księdzem w szczególności. Oczywiście nie  ukrywam ani mojej ślepoty, ani - tym bardziej - faktu, że jestem księdzem, ale  staram się, żeby jedno i drugie przydawało się na coś w moim kontakcie z  ludźmi, i żeby mnie od nich nie izolowało. Niewidomy, który ze ślepoty robi  część swojego image, sam pcha się w szufladki stereotypów. Ksiądz, który chowa  się za swoim urzędem, zamiast być znakiem obecności Pana Boga, często Go sobą  zasłania. A jeśli Pan pyta o nieprzyjemne sytuacje, to zdarzyło się, że ktoś  usiłował wykazać, że ponieważ jestem niewidomy, to sprawowane przeze mnie  sakramenty są nieważne. Ot - są ludzie i ludziska. 
   
   S.K. - Wiele widziałem  i sporo wiem o ludzkich reakcjach na niepełnosprawność, zwłaszcza na ślepotę,  ale żeby wątpić, że sakramenty mogą być nieważne z tego powodu... To trudno  zrozumieć. 
   
      R.H. - To kwestia nastawienia. A wracając do przygód,  zdarzyło się kilka razy, że nowoczesna technika zostawiła mnie na przysłowiowym  lodzie. Pewnego razu, kiedy sprawowałem mszę w latynoskiej wspólnocie pod  Chicago, mój ówczesny notatnik brajlowski po prostu przestał działać. Była to  jedna z pierwszych mszy, jakie sprawowałem po hiszpańsku, więc nie czułem się  na tyle swobodnie, żeby improwizować, zwłaszcza w kluczowych momentach. Formułę  przeistoczenia po prostu wyrecytowałem po polsku, a z resztą jakoś sobie  poradziłem po hiszpańsku. A że awaria była dość poważna, musiałem sobie poradzić  także następnego dnia, a prowadziłem wówczas dzień skupienia dla wspólnoty  charyzmatycznej w Portwein w stanie Indiana (również po hiszpańsku). Na  szczęście miałem na świeżo w pamięci notatki, które sobie na tę okazję  przygotowałem. Wiem, że niektórzy właśnie z powodu ryzyka takich przygód wolą  mieć wszystko na papierze, ale podróżując i na bieżąco przygotowując się do  różnych spotkań nie wyobrażam sobie ciągnięcia ze sobą drukarki brajlowskiej. 
      I taka mnie refleksja nachodzi, kiedy Panu o tym  opowiadam: jeszcze dziesięć lat temu pewnie bym po prostu miał ze sobą  tabliczkę i rysik, a teraz mi to nawet do głowy nie przychodzi (śmiech). 
   
   *** 
   
   Jeszcze raz  podkreślam, że warto zapoznać się z całą rozmową, z doświadczeniami i  przemyśleniami ks. Roberta Hedzyka. Niestety, w tej publikacji musiałem się  ograniczyć do zaprezentowania tylko fragmentów. 
   
 
   Sylwetkę ks.  Janusza Grajka przedstawiam na podstawie publikacji "Droga" -  "Pochodnia", grudzień 1999 r. 
      Jest to opowiadanie ks. Janusza o swojej drodze  życiowej, którą notowała Anna Kaźmierczak. Oto fragmenty tej wypowiedzi: 
   
      Droga 
   Ksiądz Janusz  Grajek urodził się 2 XI 1959 r. Od 7. roku życia choruje na cukrzycę. W  scenerii ogrodu bydgoskiej sekcji Wydziału Teologicznego Uniwersytetu im. Adama  Mickiewicza, przy kawie, w pogodnym nastroju ks. Janusz opowiada: 
      W szkole byłem zwyczajnym chłopakiem. Przepadałem za  czytaniem książek, głównie tych z wartką akcją. Lubiłem też majsterkować. W  przyszłości chciałem być lekarzem, żeby pomagać ludziom. Ale w trzeciej klasie  liceum usłyszałem od Pana: "Pójdź za mną". W pierwszej chwili  powiedziałem: "Ale gdzie tam! Mam inne plany". 
      Z powodu cukrzycy o zgodę na przyjęcie do seminarium  trzeba było wystąpić do ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego. W 1978 r. wstąpiłem  do Prymasowskiego Wyższego Seminarium w Gnieźnie. Pracę magisterską pisałem z  historii kościołów bydgoskich: "Rozwój sieci parafialnej miasta  Bydgoszczy". 2 VI 1984 r. otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk prymasa  Józefa Glempa. 
      Moją pierwszą placówką był Powidz, ale przepracowałem  tam tylko dwa letnie miesiące. W Wągrowcu, gdzie podjąłem pracę po wakacjach,  nauczałem dzieci katechezy. Okazało się, że dzieciaki to sama radość.  Przygotowywałem je do Pierwszej Komunii św. Miałem stu ministrantów. Po dwóch  latach mojej pracy, gdy pewnego dnia stanąłem przy ołtarzu, nie mogłem odczytać  ani jednej litery z mszału ani lekcjonarza. Musiałem odejść. Wtedy nastąpił  szok i bunt. Przez półtora roku lekarze walczyli o moje oczy. Czułem się jak bezbronne,  małe dziecko. Pomogli mi przyjaciele. Inaczej chyba waliłbym głową w mur. 
      Proboszcz z mojej parafii ks. Andrzej Rygielski  pozwolił mi jednak zostać, a wikary - ks. Roman Siuchniński - był ze mną na co  dzień na każde zawołanie. Pomagali mi też ministranci i lektorzy. Walka o  choćby częściowe zachowanie wzroku trwała parę miesięcy. Mój pobyt na  okulistyce w Paryżu sponsorował ks. prymas Józef Glemp. Brałem tabletki,  zastrzyki, korzystałem z lasera. To przywróciło mi nieco wzroku, ale nie mogłem  już katechizować. Pozostałem w parafii i służyłem, jak umiałem, głosząc  kazania, odprawiając msze. Wszystkiego trzeba było się uczyć od początku. Wtedy  odprawiłem pierwsze rekolekcje, najpierw w Wągrowcu, potem na Kapuściskach w  Bydgoszczy. Myślałem, że brak wzroku da się pogodzić z pełnieniem funkcji  kapłańskich, że temu sprostam. Wągrowiec trzeba było jednak opuścić, bo  posłuszeństwa odmówiły mi nerki, a tam nie było stacji dializ. Dzięki życzliwym  ludziom przyjął mnie na dializy szpital Biziela w Bydgoszczy, co w tamtych  czasach nie było takie proste, ponieważ na stacjach dializ nie przyjmowano  cukrzyków z powodu braku miejsc i sprzętu. Trzy razy w tygodniu jeździłem do  szpitala na 4 godz. dializy. I znów wydało mi się, że jakoś tutaj się  zaaklimatyzowałem, że znalazłem miejsce, gdzie mogę pomagać. Jednak cukrzyca  odezwała się ponownie w postaci martwicy lewej nogi, którą amputowano mi w 1990  r. Kolejna amputacja nastąpiła dwa lata później. Byłem już u kresu  wytrzymałości. Tak jak przedtem umiałem sobie wszystko zorganizować, tak teraz  nie mogłem sobie wyobrazić, jak będę odprawiał msze, jeździł do parafii albo  jak wygłaszał kazanie na siedząco. I nagle przyszło olśnienie. Pomyślałem, że  jeżeli nie zaufam Panu Jezusowi, to cała moja dotychczasowa praca pójdzie na  marne. Pojąłem, że trzeba przyjąć cierpienie i wszelkie zło, i wykorzystać je  dla dobra własnego i drugiego człowieka. 
      Kiedy zaczynałem dializy, wróżono mi nie więcej niż  3-4 lata życia. Obecnie jestem już dializowany 12. rok i jakoś się trzymam.  Myślę, że dzięki temu, iż ja po prostu uwierzyłem. Jezus Chrystus daje mi tę  moc, tę siłę, że mogę pracować w domu. Często wygłaszam kazania w różnych  parafiach, prowadzę rekolekcje, szczególnie w Wielkim Poście. Dzięki mojej  wierze znajduję jakąś siłę, która mi na to pozwala. 
      W domu poruszam się sam, samodzielnie też korzystam z  wanny. Jedyną przeszkodą jest czwarte piętro, na którym mieszkam, i brak windy.  Na dół zejdę przy pomocy taty. Na górę, jak trzeba, to też wejdę, ale trwa to  troszkę dłużej, bo mama musi wówczas zejść z taboretem i co półtora piętra  muszę sobie 2-3 min. odetchnąć, ale to też da się zrobić. Tylko, że rodzice są  coraz starsi. Gram czasami w totolotka. Jakbym wygrał, kupiłbym sobie  mieszkanie na parterze albo na I piętrze. Chcieliśmy się zamienić, ale mało  jest takich, którzy mieliby ochotę przyjść na nasze miejsce, a jeśli są  propozycje, to dotyczą odległych dzielnic. Tymczasem ja jestem w tym środowisku  już znany i zakotwiczony. Odejście z centrum miasta pociągnęłoby za sobą  kłopoty z dojazdami. Nie mam kaplicy domowej, tylko zgodę na odprawianie mszy  prywatnej (odprawiam ją z pamięci, kazanie także). Brajla wprawdzie znam, ale  zaburzenie czucia, spowodowane cukrzycą, uniemożliwia mi sprawne posługiwanie  się tym pismem. Z pamięcią, na szczęście, nie mam na razie najmniejszych  kłopotów. Pomagają mi przede wszystkim rodzice. Tata jest od ciężkich robót, a  mama od lżejszych. Jest moim lektorem w przygotowaniu kazań, nagrywa do nich  materiał, pełni też funkcję kościelnego i ministranta. Odprawianie mszy w  kościele byłoby dla mnie za trudne ze względu na schody. 
      Swego czasu otrzymałem propozycję od dyrektora  Instytutu Kultury Chrześcijańskiej ks. prałata dr. Wojciecha Szukalskiego, bym  przeprowadził rekolekcje dla studentów. Zgodziłem się, choć miałem pewne  wątpliwości i opory. Od tego czasu jestem tam ojcem duchowym. Ta funkcja  motywuje mnie do działania, bo tam są studenci, a więc ludzie z pewną wiedzą.  Mam tam też dyżury spowiednicze, msze z nauką i dni skupienia. Ta praca to moja  największa radość. Dzięki niej się kształcę razem z młodzieżą. Jednak w zeszłym  roku próbowałem odejść, bo wydawało mi się, że stałem się już mniej twórczy,  ale młodzież mnie zatrzymała. To mnie podbudowało. 
      Początkowo wstydziłem się tego, że jeżdżę na wózku.  Nigdy nikomu nie mówiłem o swoich przeżyciach. Aż pewnego dnia ktoś poprosił:  "Powiedz o sobie trochę w czasie kazania". I rzeczywiście widzę, że  ma to wpływ na innych, bo nie tylko ja jestem chory, ale jest wokół nas wielu  cierpiących, dźwigających jakiś krzyż, niekoniecznie choroby, ale problemów  życiowych. Tacy ludzie potem często do mnie dzwonią. 
      Z czasów, gdy traciłem wzrok, serdecznie wspominam  ks. Zdzisława Henela, ówczesnego katechetę, jak i Pawła Bińkowskiego, ucznia VI  kl., obecnie paulina poza granicami Polski. Ksiądz Maciej Gutmajer, z którym  mam kontakt od 20 lat, jest u mnie przeciętnie co tydzień. Ja także często  bywam u niego. Pani dr Maria Jankowska ma samochód i wielkie serce. Znamy się,  od kiedy zacząłem jeździć na dializy. W czasie rekolekcji jest często ze mną, a  proboszczowie nie martwią się wtedy, że mi się coś stanie. Mam też dwóch braci,  którzy w każdej chwili są do mojej dyspozycji. Zawsze chętni do pomocy są  również studenci, jeżeli ich o to poproszę. Tylko, że ja nie lubię prosić, ale  jestem bardzo towarzyski. Lubię, gdy mnie ktoś poprosi na jakieś uroczystości  rodzinne. W dni wolne od dializ telefon dźwięczy bez przerwy, co chwilę ktoś  chce przyjść, porozmawiać, skorzystać ze spowiedzi, tak księża, jak i świeccy.  W kontaktach z ludźmi ciąży mi czasem poczucie zależności. Szczególnie mi ono  doskwiera, gdy chciałbym być gdzieś, a nie mam z kim dojechać albo brak mi  odpowiedniego lektora. Psychicznie też łamie mnie fakt, kiedy się ktoś na mnie  gapi. Wierzę, że niewidomych łączy więź wspólnego losu. Mogą się wzajemnie  ubogacać, wymienić ze sobą cenne doświadczenie. Natomiast ich poziom moralny  jest taki, jak przeciętny poziom społeczeństwa. Część z nich odrzuca pomoc  wolontariuszy i niepotrzebnie szarżuje. Nie lubię być podziwiany, choć uważam,  że musi istnieć jakaś równowaga między pochwałami a krytyką. 
   
   *** 
   
      Każdy z nas patrzy inaczej na sprawę cierpienia, bo  każdy z nas jest inny. Dobrze, że Pan Bóg dolewa trudności stopniowo, żeby  człowiek mógł to udźwignąć. Tak sobie postanowiłem, że jeśli Pan Bóg daje tyle,  że ja jestem na tej ziemi, mogę temu wszystkiemu, o czym mówiłem, sprostać, to  trzeba teraz oddać to, co się dostało. Bóg mnie nigdy nie zawiódł. Zawsze  podaje mi rękę i dzięki temu mogę iść dalej. 
   
 
      W cyklu "Z laską przez tysiąclecia"  prezentuję doświadczenia niewidomych w różnych dziedzinach życia na przestrzeni  tysięcy lat oraz zmiany zachodzące w traktowaniu niewidomych, w prawie  dotyczącym niewidomych, instytucjach i organizacjach działających na ich rzecz.  Okazuje się, że niewidomi mają osiągnięcia prawie we wszystkich dziedzinach  życia, z wojskowością włącznie. Mają też doświadczenia i osiągnięcia w pracy  duszpasterskiej oraz naukowe w dziedzinie teologii. 
      Brak wzroku z pewnością nie ułatwia niewidomym pracy  duszpasterskiej ani naukowej. Ważne jest jednak, że jej nie wyklucza. Na uwagę  zasługuje fakt, że trzeba było prawie dwóch tysięcy lat, żeby prawda ta została  zauważona i uwzględniona w prawie kanonicznym. 
      Każde osiągnięcie, zwłaszcza przełamanie kolejnej  bariery, zdobycie kolejnego zawodu, który wcześniej nie był dostępny,  sprawdzenie się w roli artyśców, sportowców, polityków itp. oraz zmiana  stereotypu, każde obalenie, chociażby częściowe jakiegoś mitu, zmiana na lepsze  świadomości społecznej oraz świadomości samych niewidomych cieszy i napawa  nadzieją, że korzystne tendencje będą nadal się utrzymywały. Jest to podstawa  do nadziei, że egzystencja niewidomych będzie coraz lepsza, że będzie coraz  mniej ograniczeń w ich życiu.