SkrybaWiemy już, że byli i są niewidomi, którzy osiągnęli  szczyty wirtuozerii w grze na instrumentach, w wokalistyce i kompozycji. Wiemy  też o niewidomych literatach i księżach. Przyszedł więc czas na niewidomych  naukowców. W tej dziedzinie znajdujemy również wielu wybitnych niewidomych i to  nawet w czasach, w których nie było zorganizowanego nauczania niewidomych, a  nawet nie było dostępnego dla nich pisma. Wybitne jednostki, nawet w tak  trudnych warunkach, potrafiły wnosić wydatny wkład w rozwój wielu dziedzin  nauki. 
 
 
      Bogatym źródłem wiedzy o niewidomych w dawnych  wiekach jest praca Maxa Schoflera "Niewidomy w życiu narodu". Czerpię  z tego źródła informacje do artykułów z cyklu "Z laską przez  tysiąclecia". 
      Autor ten pisze: 
  "Poza tym spotykamy w piśmiennictwie starożytnym  niewidomych indyjskich i egipskich królów, którzy ukarani przez bogów za swoje  przestępstwa - jak to się mówiło - stracili wzrok. W Starym Testamencie, mówi  się o patriarchach Izaaku i Jakubie, wysokich kapłanach Heli, - o Tobiaszu i  innych, jako o niewidomych. 
   W rozmowach  toskulańskich "mąż stanu M.T.Cieezo (106-48 p.n.e.), Herodot (500-424  p.n.e.) oraz inni rzymscy dziejopisarze, wymieniają nazwiska uczonych i mężów  stanu, którzy nawet po utracie wzroku odegrali poważną rolę w polityce i nauce,  i tak: 
      Asklepiades z Phlius należał do szkoły filozoficznej  założonej przez Menedemusa, ucznia Platona (304 p.n.e.) w Erytrei. 
      Gajus Drusus był znakomitym prawnikiem i pozostał nim  również po utracie wzroku. Dom jego był stale odwiedzany przez osoby,  potrzebujące jego rady. 
      Cassius Longinus, były namiestnik Syrii, cieszył się  z powodu swojej znakomitej znajomości prawa i wiedzy prawniczej, wielkim  autorytetem również jako niewidomy. Stał się on niewygodnym cesarzowi Neronowi  tak, że pod błahym pretekstem został wydalony z Rzymu. Za panowania zaś  Wespazjana został później z powrotem powołany. 
      Oppius Cares należał do znakomitych znawców  gramatyki. Był on niewidomy i sparaliżowany, nauczał w pierwszym wieku przed  naszą erą lingwistyki. 
      Diodotus należał do kierunku filozoficznego stoików.  Uczył on Cicerona dialektyki. Jego uczniowie wspominają go z dużym szacunkiem. 
      Należy jeszcze wymienić niewidomych filozofów:  Demetriusa z Phaleronu, ucznia Theophrasta, Antipatrosa z Kyreny ze szkoły  Aristippa starego i innych. 
      Następny cytat Maxa Schoflera: 
  "W świecie uczonych spotykamy 23 nazwiska  znakomitych niewidomych. Wszyscy oni, tak jak i niewidomi artyści dźwięku, byli  od urodzenia niewidomi, względnie utracili wzrok w dzieciństwie. Wielu z nich  dochodziło do wysokich i najwyższych godności akademickich. Ich działalność  naukowa występowała szczególnie w zakresie wiedzy: matematyki, fizyki, języków,  teologii i prawa. 
      Jest godne podziwu, jak niewidomi ci potrafili  świetnie rozwinąć swoje uzdolnienia, posługując się fenomenalną pamięcią i  bardzo niedoskonałymi pomocami własnej konstrukcji, zdobywając sobie w świecie  naukowym, częściowo, nieprzemijającą pamięć i nazwisko. Również i tu  ograniczymy się do wymienienia tylko niektórych świetlanych przykładów. 
      I dalej Max Schofler pisze: 
      Huldreich Szoenberger (1601-1649) uczęszczał do  gimnazjum w Sulzbach, a następnie na uniwersytet w Lipsku, gdzie zdobył tytuł  magistra. W Kopenhadze pracował jako nauczyciel domowy, następnie udał się do  Koenigsberg, gdzie wykładał filozofię. Szoenberger opanował wiele języków  orientalnych. Był również obeznany w matematyce i jako znakomity uczony. Na  jego grobie w katedrze w Regensburgu, znajduje się napis: "Spoczywa tu  Szoenberger, który jakkolwiek niewidomy, jako uczony, nosił tysiąc par oczu w  swojej piersi". 
      Francio Nalaval (1627-1719) oślepł w dziewiątym  miesiącu życia. Studiował filozofię, teologię i prawo kanoniczne uzyskując  stopień doktora. Cieszył się wysokim poważaniem u współczesnych. Brał czynny  udział w założeniu akademii w Marsylii, gdzie wykładał. Pozostawił po sobie  liczne pisma. 
      Henryk Moyes (1750-1807) studiował języki, matematykę  i historię naturalną. Zdobył stopień doktora i został nauczycielem chemii i  fizyki w Pittenwcen (Szkocja). Miewał na te tematy publiczne wykłady. Robił  odkrycia, szczególnie w dziedzinie elektryczności. 
      Na tym chcielibyśmy zakończyć wspomnienia o  niewidomych naukowcach, gdyż zamierzamy bardziej wnikliwie zająć się jedną ze  szczególnie niezwykłych osobistości: 
      Mikołaj Sannderson (1682-1739) urodził się w  Thurlston w Jorkshir (Anglia) i oślepł w pierwszym roku życia. Gdy został  doprowadzony do szkoły, wykazał niezwykłe zdolności w matematyce i wiadomości  jego nauczyciela w tym przedmiocie, okazały się wkrótce niewystarczające.  Ponieważ nie posiadał środków do studiowania na uniwersytecie, poszedł jako  nauczyciel do Cambridge i wykładał przed licznym audytorium o naukach Newtona,  którego był osobistym przyjacielem. Za wstawiennictwem wpływowych członków  uniwersytetu otrzymał godność magistra. Później został profesorem matematyki.  Król Grzegorz II mianował go doktorem prawa. Sporządził sobie sam tablicę  rachunkową, którą posługiwał się również do figur geometrycznych. Jego dzieło o  algebrze, które zostało w 1798 roku przetłumaczone na język niemiecki przez  profesora Gruesona, zawiera dokładną biografię niewidomego matematyka - wyszło  po jego śmierci". 
   
   Dalej Max  Schofler pisze: 
  "Dopiero w XIX wieku postawiono sobie za  zadanie, wykorzystać siły i zdolności niewidomych, celem poddania ich  przeszkoleniu. Pomimo to również i ten okres miał licznych, wyróżniających się  niewidomych, o których mówił Diderot: "... Jakkolwiek (niewidomi) byli  pozbawieni jednego zmysłu, stali jednak tak wysoko nad innymi ludźmi, że poeci  bez przesady mogli utrzymywać, jakoby zazdrośni bogowie pozbawili ich wzroku,  by nie mieć sobie równych wśród śmiertelników". 
   
 
   Prezentuję  zaledwie kilka sylwetek niewidomych naukowców, chociaż niewidomi zajmowali się  i zajmują różnymi dziedzinami nauki. Uważam, że przekazywane informacje są  bardzo interesujące, a jeszcze bardziej interesujące są wypowiedzi naukowców  dotyczące ich życia, pracy i kariery naukowej. 
   
 
      Urodził się w 1750 r. w Genewie. Wzrok stracił we  wczesnej młodości. Zajmował się działalnością naukową w dziedzinie, która  zupełnie nie odpowiadała ówczesnym wyobrażeniom o możliwościach osoby  ociemniałej. Obecnie też trudno to sobie wyobrazić. Zajmował się pszczelarstwem,  prowadził badania życia pszczół i stworzył fundamentalne dzieła z teorii i  praktyki pszczelarstwa. Pracował przy pomocy kamerdynera, który pod jego  kierownictwem prowadził obserwacje, opisywał spostrzeżenia, a Franciszek Huber  dokonywał analiz i uogólnień, wyciągał wnioski i planował dalsze eksperymenty  oraz obserwacje. 
   
 
      Urodził się w Moskwie 3 września 1908 r., zmarł 3  maja 1988 r., był wybitnym matematykiem. 
      Wzrok stracił w wieku 13 lat. Pasjonował się  matematyką, lubił i potrafił rysować. Teraz wydawało się to niedostępne. Mimo  to zdecydował, że nadal będzie zajmował się matematyką. Wykazał się niezwykłą  siłą charakteru i woli. To ułatwiło mu wykorzystanie zdolności. Wrodzona  energia i wytrwała praca umożliwiły osiągnięcie szczytów matematycznej wiedzy. 
      Jako siedemnastoletni młodzieniec w 1925 r. rozpoczął  studia uniwersyteckie, które ukończył z odznaczeniem. Już w 1932 r. został  profesorem Uniwersytetu Moskiewskiego, a w 1939 r. został wybrany na członka  korespondenta Akademii Nauk ZSRR. 
      Prace Pontriagina dotyczą topologii i teorii grup  ciągłych - dziedzin matematyki z pogranicza algebry i geometrii. Dziedzinę tę  nazwano imieniem Pontriagina. W związku z wykryciem prawa dwojakości,  Pontriagin opracował nowy dział matematyki - teorię charakterów grup  topologicznych. Teoria ta jest osiągnięciem myśli matematycznej, która wiąże w  całość kilka rozległych dziedzin matematyki i przyczynia się do postępu nauki.  Jego badania są klasyką matematyki. 
      Pontriagina pociągały skomplikowane problemy.  Rozwiązał szereg bardzo trudnych zadań, m.in. piąty problem Cartana o  topologicznej strukturze zwykłych nieprzerwanych grup. 
      W 1939 r. ukazała się monografia Pontriagina  "Grupy ciągłe". Została ona przetłumaczona na język angielski i  wydana przez uniwersytet w Princeton (USA). Drugim jego wielkim dziełem była  praca pt. "Zasady topologii kombinowanej". 
      Prócz badań topologicznych prowadzonych w instytucie  matematycznym Akademii Nauk ZSRR oraz zajęć z aspirantami Uniwersytetu  Moskiewskiego, Pontriagin interesował się również problemami nauk stosowanych,  niezwiązanymi bezpośrednio z matematyką. Przeprowadził kilka badań w dziedzinie  teorii ruchów wahadłowych, mających znaczenie w radiotechnice. 
      Biegle posługiwał się zwykłą maszyną do pisania. Jego  lektorkami były matka i żona. Nie mógł samodzielnie pisać na tablicy w czasie  wykładów. Wzory i wywody pisał więc któryś ze studentów, a on potrafił śledzić  zapisywanie na tablicy i poprawić omyłkę. Doskonale słyszał audytorium i  wyczuwał je. Wychwytywał najmniejsze poruszenia na sali i nieoczekiwanie  zadawał pytanie: "Co jest w tym dla was niezrozumiałe?" Czujność ta  zmuszała słuchaczy do skupiania uwagi na wykładzie i umożliwiała  przezwyciężanie trudności wynikających z braku wzroku. 
      Opracowałem na podstawie artykułu Włodzimierza  Dolańskiego pt. "Lew Pontriagin - niewidomy matematyk"  ("Przyjaciel Niewidomych" nr 6-7, 1948) 
      A oto fragment tego artykułu. 
  "Pojęcie "profesor matematyki" łączy  się zazwyczaj z postacią człowieka stojącego przed tablicą i objaśniającego  swój wykład wypisywaniem formuł i skomplikowanych obliczeń. 
      Profesor Pontriagin natomiast nie bierze kredy do  ręki. W audytorium zawsze się znajdzie zdolny student, który w czasie wykładu  zapisuje na tablicy to, co jest niezbędne, lecz Lew Pontriagin umie śledzić  zapisywanie na tablicy jak widzący i na czas poprawi omyłkę. 
      Wykładowca pozostaje zwykle w kontakcie ze swym  audytorium przy pomocy wzroku. Widzi, jak reaguje audytorium na jego wykład.  Profesor Pontriagin natomiast nie widzi wyrazu twarzy swoich słuchaczy, lecz  słyszy audytorium i wyczuwa je. Bez względu na to, jak cicho i spokojnie byłoby  na wykładzie, chwyta najmniejsze poruszenie na sali, wywołane jakimikolwiek  trudnościami i zupełnie nieoczekiwanie dla obcego obserwatora pada nagle  pytanie: "Co jest w tym dla was niezrozumiałe?" Ta nadzwyczajna  czujność w stosunku do słuchaczy przykuwa ich uwagę do wykładu". 
   
 
      Warto chociaż w skrócie poznać losy wybitnego  ociemniałego polskiego historyka Karola Szajnochy, którego prace historyczne  wywierały wielki wpływ na pisarzy tworzących literaturę patriotyczną. 
      Urodził się w 1818 r., zmarł w 1868 r. Jako uczeń w  wieku szesnastu lat dostał się do austriackiego więzienia za działalność  patriotyczną. W jego mieszkaniu znaleziono mnóstwo zakazanych książek i zapiski  do przyszłego dzieła o Jadwidze i Jagielle. W więzieniu zachowywał się dzielnie  i godnie. Całą winę brał na siebie, nikogo nie wsypał i nie odpowiadał na  pytania. 
      Karol Szajnocha stanął przed sądem karnym, oskarżony  o uczenie kolegów historii Polski, o kolportaż wierszy patriotycznych i o  napisanie kalendarzyka historycznego z datami najważniejszych wydarzeń z  dziejów Polski. Został skazany na sześć lat więzienia. Karę odbywał w bardzo  ciężkim więzieniu, był skuty kajdanami i przetrzymywany w ciemnościach. Jego  ojca również wtrącono do więzienia, gdzie zmarł. 
      Wyszedł na wolność chory na reumatyzm i szkorbut. Nie  mógł kontynuować nauki, gdyż nie miał prawa uczyć się w jakiejkolwiek szkole. 
      Po wyjściu z więzienia utrzymywał się z dawania  prywatnych lekcji historii i publikowania artykułów. Zajmował się również  twórczością literacką. Nie zdobył formalnego wykształcenia, był samoukiem.  Cechowała go wielka pracowitość i skromność. Pracował dniami i nocami. Mieszkał  pod Lwowem, w chacie wiejskiej bez podłogi. Po zawarciu małżeństwa zamieszkał  we Lwowie. Przed ukończeniem czterdziestu lat zaczął tracić wzrok i po trzech  latach, w 1860 r., całkowicie zaniewidział. Ale w dalszym ciągu pracował.  Korzystał przy tym z pomocy lektora. 
      O jego charakterze świadczy list napisany do wydawcy  w 1860 r., w którym czytamy: "Pracuję w moim kalectwie, jak mało kto z  najzdrowszych, a jeśli mi praca nie idzie tak sporo, jakby tego wasz i mój  własny interes żądał lub jeśli nie mogę przenieść na sobie, abym dawał do druku  pracę nie całkiem jeszcze dojrzałą i przetrawioną - nie chciejcie poczytywać mi  tego za winę". 
      Prace swoje pisał ołówkiem przy pomocy skonstruowanej  przez siebie tablicy. Na tej tablicy układał listewki o takiej szerokości, jak  wysokość liter. Po napisaniu każdego wiersza odkładał jedną listewkę i pisał  wiersz następny. Tym sposobem napisał własnoręcznie wiele dzieł historycznych i  literackich. Ołówkowe rękopisy zachowały się w bibliotece Ossolineum we  Wrocławiu. 
      Karola Szajnochę wysoko cenili współcześni mu:  Zygmunt Krasiński, Kornel Ujejski, Narcyza Żmichowska, Henryk Sienkiewicz. Jan  Klaczko w pracy pt. "Aneksja w dawnej Polsce", wydanej w języku  francuskim, pisał: "Szajnocha pozostawił ziomkom swoim w spuściźnie prześliczne  dzieło głębokiej treści, bo umiał opisać ich świetne dzieje z cudownym  geniuszem, a historia czasów, których dotknął wyszła spod jego pióra wyraźna i  żywa. Umiał on bowiem odtworzyć przeszłe dzieje, powoływać do życia zatarte  epoki i wykorzystywać z kronik lada słowo lub skromny dokument, by nadać  opisowi bijący w oczy koloryt". 
      Był to wiek XIX. Czy jednak jego prace zachowały  wartość do naszych czasów? Wielu współczesnych historyków twierdzi, że tak.  Tadeusz Wojciechowski na przykład twierdzi, że "Teoria normańska"  Szajnochy jest prawdziwym arcydziełem literackim. Dowody są olśniewające,  erudycja świetna, a styl tak piękny, że książkę czyta się jak powieść. 
      Barycz pisał, że sugestywnemu urokowi dzieł Szajnochy  ulegało zarówno dojrzałe pokolenie historyków, jak i generacja młodsza w  osobach profesorów Władysława Konopczyńskiego, Franciszka Bujaka. 
      Wydawca "Jadwigi i Jagiełły" Stefan  Kuczyński stwierdził, że Karol Szajnocha, obok Joachima Lelewela, otworzył nową  kartę w historiografii polskiej. 
      Karol Szajnocha żył zaledwie 50 lat, przy czym osiem  lat jako ociemniały. Mimo krótkiego życia i niepełnosprawności, pozostawił  imponujący dorobek. 
      Warto uświadomić sobie, że nie było wówczas  tyflotechniki, Maria Grzegorzewska nie napisała jeszcze "Psychologii  niewidomych", nikt nie wiedział, że można uchwalić ustawę o rehabilitacji  osób niepełnosprawnych i wspierać ich zatrudnienie, nie istniał Państwowy  Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych z programem "Komputer dla  Homera" i późniejszych. 
      Informacje o Karolu Szajnosze opracowałem na  podstawie publikacji Teofila Sygi i Stanisława Szenica zamieszczonej w  "Wypisach tyflologicznych", w opracowaniu siostry Cecylii Gawrysiak. 
      Zamieszczam fragment tej publikacji. 
  "Julian Krzyżanowski twierdzi w opublikowanych  świeżo "Dziejach literatury polskiej", że Szajnocha był pierwszym u  nas twórcą monografii, łączących gruntowną znajomość opisywanych czasów z  niezwykłymi zaletami artystycznymi. No i wreszcie - obecny wydawca  "Jadwigi i Jagiełły", Stefan Kuczyński stwierdza, że Szajnocha, obok  Lelewela, otworzył nową kartę w historiografii polskiej. 
      Szenic: Bezsporne zatem i trwałe są zasługi Szajnochy  i jako uczonego historyka i jako świetnego pisarza. Nie zapominajmy jednak  jeszcze o jednym wpływie jego prac na współczesnych mu, a także późniejszych  pisarzy. 
      Syga: Nie tylko pisarzy. Wiadomo, że z inspiracji  Szajnochy powstała Matejkowska "Bitwa pod Grunwaldem", nie licząc  wielu płócien późniejszej sławy. Jego prace historyczne dawały natchnienie  Lenartowiczowi i Pollowi, Orzeszkowej i Wyspiańskiemu, Żeromskiemu i Marii  Dąbrowskiej. 
      Szenic: Cóż dopiero mówić o wpływie Szajnochy na  prace naszych historyków. Wspomniany już Barycz wymienia z tego kręgu: Józefa  Kremera, Karola Estreichera, Walerego Łozińskiego, Bolesława Limanowskiego,  Antoniego Rollego, Kubalę, Jarochowskiego, Pawińskiego, Smolkę - słowem  wszystkich, poza nieprzyjazną mu szkołę krakowską. 
      Syga: No i trzeba jeszcze przypomnieć związki między  twórczością historyczną Szajnochy i twórczością powieściową Henryka  Sienkiewicza. Były to związki szczególnie bliskie. 
      Szenic: Wiemy z licznych przekazów, że Sienkiewicz  bardzo pilnie rozczytywał się w dziełach Szajnochy i wiele z nich korzystał.  Nie trudno też odnaleźć pewne źródła "Krzyżaków" w "Jadwidze i  Jagielle" Szajnochy, a jego szkice historyczne z XVII w. przysłużyły się w  niemałym stopniu powstaniu Sienkiewiczowskiej "Trylogii". 
   
 
      Urodził się 7 czerwca 1930 r. Do szkoły podstawowej  zaczął uczęszczać jako uczeń widzący, a ukończył ją jako niewidomy. Do liceum  uczęszczał w Bytomiu. Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął pracę w  Państwowym Zakładzie Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci we Wrocławiu i podjął  naukę w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej na wydziale wokalnym PWSM.  Przez piętnaście lat pracował jako nauczyciel we wrocławskim ośrodku, gdzie  wykorzystywał kwalifikacje zdobyte na uczelni. 
      Wykształcenie muzyczne mu nie wystarczało. W roku  1961 ukończył wydział matematyczno-fizyczno-chemiczny Uniwersytetu  Wrocławskiego, a w 1964 r. obronił pracę doktorską. Wykazał się wybitnymi  zdolnościami matematycznymi i został zatrudniony w Instytucie Matematyki PAN. W  roku 1967 obronił pracę habilitacyjną. 
      Jerzy Płonka opublikował ponad sześćdziesiąt rozpraw  naukowych. Współpracował z Uniwersytetem Wrocławskim i Politechniką Warszawską,  prowadził zajęcia na uniwersytecie w Winnipeg w Kanadzie. Uczestniczył w  licznych konferencjach naukowych i sympozjach międzynarodowych. 
      W roku 1973 rozpoczął pracę w Wyższej Szkole  Pedagogicznej w Opolu. Było to jego dodatkowe zatrudnienie. Mimo to poświęcił  wiele czasu i wysiłku dla rozwoju uczelni, gdzie zajmował się kształceniem  matematyków i organizował seminaria naukowe. 
      Jest twórcą pojęcia sumy systemu prostego algebr  ogólnych, które znalazło uznanie i szerokie zastosowanie w pracach matematyków  całego świata. Pojęcie to zostało nazwane w literaturze sumą Płonki. 
      15 czerwca 1981 roku otrzymał nominacje profesorską.  Był on drugim polskim niewidomym profesorem. Pierwszym był Kazimierz Szczepański,  który uzyskał tytuł profesora zwyczajnego. 
      O swoim dzieciństwie i karierze zawodowej opowiada  Jerzy Płonka na łamach "Pochodni" z czerwca 1981 r. w rozmowie z  Waldemarem Burkackim. A oto fragmenty tej rozmowy. 
  "Wzrok zacząłem tracić w 8 roku życia, gdy byłem  uczniem II klasy szkoły podstawowej. Po przeziębionej grypie zacząłem źle  widzieć ze swojej ławki, co nauczyciel zaraz zauważył. Okazało się, że proces  utraty wzroku postępuje bardzo szybko. Musiałem przerwać naukę, rodzice zaczęli  ze mną jeździć po lekarzach. W tym czasie moim nauczycielem był ojciec. Potem  wybuchła wojna, trzeba było przerwać leczenie. Wróciłem do szkoły, co nie było  dla mnie takie proste, bo uczyłem się razem z dziećmi widzącymi. I tak szkołę  podstawową ukończyłem jako niewidomy. 
      Po zakończeniu wojny, w 1945 roku rozpocząłem naukę w  liceum humanistycznym w Bytomiu. Uczyłem się głównie pamięciowo. Bardzo długo  bałem się brajla. Wydawało mi się, że jak się nauczę pisma punktowego, to już  będę taki zdeklarowany niewidomy. I właśnie w 1948 roku ktoś skierował mnie do  Związku, gdzie dość szybko nauczyłem się pisma Braille'a". 
      (...) "A Pana zainteresowania matematyczne? 
      - No właśnie. Nie zaczęły się tak od razu. W szkole  podstawowej miałem raczej zainteresowania humanistyczne. Liceum, do którego  chodziłem, też miało profil humanistyczny, chociaż już wtedy zacząłem zwracać  uwagę na matematykę. Po zdaniu matury miałem nawet zdawać na Wydział  Matematyczny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Stało się jednak inaczej. Zacząłem  pracować w szkole dla niewidomych. W 1952 roku ukończyłem Instytut Pedagogiki  Specjalnej w Warszawie. Po przyjeździe do Wrocławia rozpocząłem też studia  wokalne w Wyższej Szkole Muzycznej, które ukończyłem w 1953 roku. Dla moich  zainteresowań matematycznych przełomowy był rok 1954, kiedy jako jeden z  niewielu zdałem egzamin dla nauczycieli matematyki, uprawniający do nauczania w  szkole średniej. Wówczas to jedna z koleżanek namówiła mnie na studia  matematyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Rozpocząłem je w 1956 roku. Z początku  miałem duże problemy. Podjąłem studia w trybie eksternistycznym, a więc w  praktyce nie chodziłem na żadne wykłady tylko egzaminy i konsultacje. Sam się  uczyłem, sam musiałem przerabiać wszystkie ćwiczenia. Jeszcze na czwartym roku  zainteresował się mną profesor Edward Marczewski, wybitny matematyk, dwukrotny  rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. U niego pisałem pracę magisterską. Studia  ukończyłem w 1961 roku, a trzy lata później zrobiłem doktorat z algebry  ogólnej. W mojej rozprawie ważną rzeczą było wprowadzenie tzw. algebr  diagonalnych, które przyjęły się w literaturze matematycznej i później. W  związku z tym pojęciem powstało jeszcze dość dużo prac innych matematyków. 
      Można zatem powiedzieć, że od zrobienia doktoratu  pańska kariera naukowa była już przesądzona. 
      - Można chyba tak powiedzieć, bo właśnie wówczas  zaproponowano mi stanowisko adiunkta w Instytucie Matematyki Polskiej Akademii  Nauk we Wrocławiu. Po trzech kolejnych latach pracy, w 1967 roku zrobiłem  habilitację. Pracowałem wówczas nad pojęciem tzw. sumy systemu prostego algebr,  które także znalazło szerokie zastosowanie. Po habilitacji otrzymałem  zaproszenie z uniwersytetu w Winnipeg w Kanadzie na roczne stypendium. W czasie  mojego tam pobytu napisałem 12 prac. Był to dla mnie bardzo owocny wyjazd.  Dotychczas w swoim dorobku naukowym mam ponad 60 prac drukowanych w licznych  czasopismach krajowych i zagranicznych. 
      Pana zainteresowania naukowe związane są zatem z  algebrą. 
      - Raczej były. W 1978 roku zacząłem zajmować się  grafami. 
      - Najkrócej można powiedzieć, że graf jest to zbiór  punktów i zbiór odcinków łączących te punkty. Na przykład plan miasta:  skrzyżowania mogą być punktami, a ulice są to te linie łączące. 
      Czy jest to zatem dział geometrii? 
      - Można i tak powiedzieć, chociaż właściwie zagadnienie  to podpada pod różne rzeczy: pod kombinatorykę, zastosowania. Teoria grafu  służy wielu dziedzinom, na przykład wykorzystuje się ją także w informatyce.  Chodzi o to, że przy jej pomocy rozwiązuje się zupełnie praktyczne problemy. Na  przykład: jak rozmieścić nadajniki telewizyjne, aby wszędzie docierał sygnał.  Albo - jak wytyczyć drogę, żeby obejść wszystkie punkty, a być wszędzie raz.  Mam już kilku uczniów w tej dziedzinie i to mnie cieszy. 
      Poza pracą naukową, zajmuje się Pan również  dydaktyką. 
      - Pracuję dodatkowo w Wyższej Szkole Pedagogicznej w  Opolu. Prowadzę tam zajęcia dydaktyczne. Przeważnie są to wykłady monograficzne  dla magistrantów i seminaria magisterskie. Do tej pory ponad 50 studentów  napisało pod moim kierunkiem prace magisterskie. Pięć osób zrobiło też u mnie  prace doktorskie, a w tej chwili szósty doktorant przygotowuje się do obrony. 
      Z Pana pracą naukową wiążą się też częste wyjazdy? 
      - Tak, jestem często zapraszany na różne konferencje  i sympozja naukowe w kraju i za granicą. Te wyjazdy dają mi podwójną  przyjemność: zawodową i osobistą, bo bardzo lubię podróżować. Zawsze staram się  znaleźć czas na zwiedzanie. Także urlopy organizuję sobie w ten sposób, żeby  objechać jakąś ciekawą trasę. Te eskapady planuję i realizuję razem z sąsiadem.  Wybieramy się zwykle we dwóch jego samochodem. Zwiedziliśmy już Grecję,  Jugosławię, północne Włochy, Szwajcarię... W tym roku planujemy wyjazd do  Finlandii, aż za koło polarne. Nawet jeśli człowiek nie widzi, to jednak takie  podróże są przyjemne i kształcące. Ważny jest kontakt z samym miejscem, a  ponadto wiele rzeczy można obejrzeć dłońmi. Turystyka to moje hobby. Gdy  jeszcze lepiej widziałem, to dużo chodziłem po górach, nawet po trudnych  szlakach. Przeszedłem w Tatrach Orlą Perć, byłem na Zawracie, Rysach... Gdy  pracowałem w szkole, to organizowałem też wycieczki turystyczne dla uczniów, bo  uważam, że dla niewidomych turystyka w dostępnych im formach jest bardzo  potrzebna. Teraz, pracując społecznie w Okręgu PZN we Wrocławiu, w Komisji  Wychowawczo-Oświatowej zajmuję się też turystyką. 
      Mimo licznych obowiązków zawodowych starcza więc Panu  czasu na działalność społeczną? 
      - Coraz trudniej, ale staram się godzić ze sobą pracę  zawodową i społeczną. Kiedyś pracowałem też w zarządzie okręgu, teraz pozostawiłem  sobie tylko komisję. Ale staram się być na bieżąco z działalnością Związku. 
      Zawsze też znajduję czas dla ludzi młodych, którzy  chcą iść na studia. Jestem trochę takim społecznym doradcą. Myślę, że bardzo  ważną sprawą jest, aby być potrzebnym innym. Trzeba umieć zyskiwać sobie ludzi,  umieć być ich przyjacielem, czasem doradcą życiowym. 
      Myślę, że to, o czym Pan mówi, nie odnosi się tylko  do relacji w środowisku niewidomych? 
      - Oczywiście, że nie. Dotyczy to także kontaktów z  osobami widzącymi. Jeśli niewidomy chce mieć jakieś sukcesy w życiu, to musi  mieć przyjaciół. Można liczyć na pomoc innych tylko wtedy, jeśli i my potrafimy  dać coś z siebie. Trzeba umieć słuchać drugiego człowieka. 
      Czy tego można się nauczyć? 
      - Myślę, że tak. Trzeba sobie tylko powiedzieć, że  nie należy być egoistą, że nie można zawsze stawiać na to, iż ja coś z tego  muszę mieć. Ludzie muszą czuć, że ich problemy mnie obchodzą, że nimi żyję. Jak  pan przysłucha się niejednej rozmowie, to zauważy, że często rozmówcy używają  słowa "ja". Trzeba troszkę mniej tego zaimka używać i umieć wysłuchać  drugiego człowieka. Dotyczy to wszelkich relacji międzyludzkich, nie tylko  kontaktów między niewidomymi czy niewidomych z ludźmi widzącymi. To jest  podstawą naszych sukcesów zawodowych i osobistych. Kilka osób powiedziało o  mnie, że potrafię likwidować dystans. Mimo iż jestem starszym pracownikiem  nauki, młodsi koledzy w kontaktach ze mną nie czują dystansu. To jest bardzo  ważne w mojej pracy naukowej. Myślę jednak, że tę zasadę można też odnieść do  wszystkich dziedzin współżycia społecznego". 
      Dodajmy, że w roku 1999 prof. dr hab. Jerzy Płonka  obchodził 50 rocznicę pracy zawodowej i 35-lecie pracy w Instytucie  Matematycznym Polskiej Akademii Nauk, a w 2000 r. siedemdziesiąte urodziny. 
      Jak widzimy, prof. Jerzy Płonka jest wszechstronnie  uzdolniony, ale największe sukcesy odniósł w pracy naukowej jako matematyk.  Trzeba przyznać, że niewielu, nawet widzących matematyków, może poszczycić się  takimi dokonaniami. 
   
 
      Jest profesorem antropologii społecznej na  Uniwersytecie Warszawskim, kierownikiem Zakładu Antropologii Społecznej  Instytutu Socjologii. Pracuje też w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. 
      W latach 1995-1998 była przewodniczącą Sekcji  Antropologii Społecznej Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. 
      Od dzieciństwa miała słaby wzrok. Uczęszczała do  szkoły dla dzieci niedowidzących w Warszawie przy ul. Tamka, a następnie do  liceum Żmichowskiej, również w Warszawie. 
      Studia socjologiczne na Uniwersytecie Warszawskim  rozpoczęła w 1960 r. Po pierwszym roku studiów zaczęły się poważne problemy ze  wzrokiem. Przestała samodzielnie chodzić po mieście i nie mogła czytać swoich  notatek. Pomagali jej koledzy i przede wszystkim rodzice, którzy czytali  literaturę naukową i podręczniki. Wzrok ciągle się pogarszał, aż zanikł prawie  zupełnie. 
      Studia ukończyła z tytułem magistra w 1965 r., w 1969  r. obroniła pracę doktorską, a w 1978 r. pracę habilitacyjną. Profesorem na  Wydziale Filozofii i Socjologii UW została w 1993 r. 
   Na podkreślenie zasługuje fakt, że wykłady  pani profesor są popularne wśród studentów i cieszą się wysoką frekwencją. Jest  to wynikiem jej szerokiej wiedzy i niezwykłej osobowości. Oprócz pracy naukowej  interesuje się muzyką (gra na fortepianie), lubi chodzić po górach,  gimnastykuje się z osobami widzącymi, chodzi na pływalnię, wędruje na nartach  biegowych. 
      Pani profesor jest  promotorem licznych prac magisterskich i doktorskich. Pod jej kierownictwem  powstał zespół młodych współpracowników, który podejmował interesujące i  nowatorskie badania poświęcone głównie mniejszościom: narodowościowym,  religijnym i kulturowym. Sprzyja to rozszerzaniu kontaktów międzynarodowych i  popularności niewidomej profesor. 
   Ewa  Nowicka-Rusek zajmuje się m.in. badaniem religijności, mniejszości narodowych i  etnicznych - Romów w Polsce, grup migranckich - Wietnamczyków mieszkających w  naszym kraju i greckich repatriantów z Polski oraz rdzennych ludów Syberii -  Buriatów, Jakutów, Koriaków. 
      Prowadziła badania terenowe w Europie, na Syberii, w  Mongolii i w Chinach. 
      Musimy przyznać, że tego rodzaju badania, w tak  różnych i odległych krajach, nie należą do najłatwiejszych dla osoby  niewidomej. 
      Ewa Nowicka-Rusek, jako naukowiec, interesuje się  współczesnymi teoriami antropologicznymi i wymienionymi wyżej mniejszościami  narodowymi i etnicznymi. 
      W roku 2007 otrzymała tytuł "Człowieka bez  barier" nadany przez magazyn "Integracja" wydawany przez  Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji. 
   O swojej pracy mówi pani profesor w artykule  "Nie dawać sobie luzu" opublikowanym na łamach "Pochodni",  w czerwcu 1992 r. Rozmowę tę opracował Andrzej Szymański. Fragmenty. 
  "Dlaczego wybrała  Pani socjologię? 
      - Powiem szczerze, to nie  był świadomy wybór. Chciałam iść na historię, ale wiedziałam, że jest tam dużo  materiałów do ogarnięcia i to mnie ostatecznie wstrzymało. W liceum byłam  najlepsza z historii i bardzo ją lubiłam. Zresztą do tej pory mam do niej  słabość. 
      - Czy socjologia była  wtedy modna, jak w latach siedemdziesiątych? 
      - Nie, to była zupełnie  nieznana nauka. Z liceum Żmichowskiej byłam pierwszą osobą, która znalazła się  na socjologii. W szkole moja wychowawczyni - pani Luftowa - znakomita  polonistka, niezmiernie się zdziwiła, słysząc o moich planach: "co Cię  skłoniło do tych studiów? Co to w ogóle jest ta socjologia? 
      1965 r. zaczęłam pracować  ze studentami. Raptem miałam zajęcia z jedną grupą ćwiczeniową - 60 godzin  zajęć rocznie. Prowadziłam ćwiczenia na anglistyce, polonistyce, archeologii. A  po zrobieniu doktoratu miałam ćwiczenia dla studentów socjologii z historii  myśli społecznej. W roku akademickim 1974-75 wyjechałam na stypendium do USA.  Przebywałam na dwóch uniwersytetach: Atlanta Uniwersity w Atlancie i Howard  Uniwersity w Waszyngtonie. Prowadziłam tam badania nad obrazem Afryki w  świadomości Murzynów amerykańskich. Na podstawie tych badań opublikowałam  książkę "Afrykanie z wyboru". I to była moja habilitacja. W ciągu  kilku miesięcy pozycja ta (wydana przez PWN) zniknęła z półek księgarni. I żeby  dokończyć mój życiorys naukowy - w 1980 roku otrzymałam etat docenta, a od 1991  roku jestem profesorem. 
   Jak dużo prac  publikowała Pani w ciągu ostatnich lat? 
      - Ostatnio wyszło sporo moich książek. Przed czterema  laty ukazała się pozycja "Wigwamy, rezerwaty, slamsy" napisana razem  z Izabellą Rusinową, historykiem. Tematem tej książki jest historia Indian  Ameryki Północnej. W 1991 drukarnię opuściła następna nasza książka  "Indianie Stanów Zjednoczonych". Jest to wybór dokumentów,  dotyczących Indian, od początku istnienia USA do czasów współczesnych. Obie  wybierałyśmy materiały, tłumaczyłyśmy, poprzedzałyśmy dokumenty notami  wprowadzającymi. W 1990 roku napisałam książkę pt. "Swoi i obcy".  Jest to sprawozdanie z badań empirycznych, poświęconych stosunkowi Polaków do  innych ras i narodów. Natomiast rok później wydałam książkę o stosunkach  polskich katolików do innych wyznań. Czyli ta sama swojskość i obcość, tylko na  płaszczyźnie wyznaniowej. Nosi ona tytuł: "Religia a obcość". 
      Czym Pani Profesor zajmuje się teraz, oprócz publikacji? 
      - Oczywiście dydaktyką na uczelni, bo to jest sprawa  najważniejsza dla nauczyciela akademickiego. Praca naukowa, pisanie, to tylko  zaspokojenie własnej ciekawości, natomiast misją jest nauczanie. Nauczam  studentów antropologii społecznej, relatywizmu kulturowego. Wiemy wszyscy, że  świat jest tak bardzo zróżnicowany biologicznie i kulturowo. Dominuje to  drugie, bo przecież o ileż więcej jest kultur niż ras. Uściślając - zajmuję się  głównie społeczeństwami odległymi w czasie i w przestrzeni. 
      Jak przyjmują Pani pracę i Pani osobę studenci i  naukowcy? 
      - Gdy zaczynałam, nie wszyscy byli zwolennikami  przyjęcia mnie na etat. Wówczas dziekanem na socjologii był prof. Klemens  Szaniawski, wspaniały logik. I on wtedy obronił moją kandydaturę na etat. Pani  profesor Assordobraj też stwierdziła, że jeżeli doktor Nowicka jako niewidoma  daje sobie radę z pracami seminaryjnymi, prowadzeniem egzaminów, to o co  chodzi? A jak ona to robi, jej sprawa i nikomu nic do tego! Wydaje mi się, że  zawsze miałam dość dobry kontakt ze studentami. A jak odbierają moją pracę i  czy mnie nie oszukują? Oczywiście, że tak, i trzeba być na to przygotowanym, że  na 70 osób na wykładzie znajdzie się kilku spryciarzy. A jeszcze jak ktoś nie  widzi, to hulaj dusza. Zresztą widzącego też są w stanie oszukać". 
   
      Pani Ewa Nowicka pracuje przy pomocy lektorów oraz  wykorzystuje dostępną technikę. Wcześniej posługiwała się nagraniami  magnetofonowymi, a teraz głównie techniką komputerową, która umożliwia jej  samodzielne korzystanie z literatury fachowej. 
   
 
      Urodził się w 1915 roku na Mazowszu w rodzinie  chłopskiej. Zmarł w dniu 28 marca 1997 r. 
      Miał sześcioro rodzeństwa. Do szkoły podstawowej  oddalonej o 5   kilometrów chodził pieszo. W szkole średniej zarabiał na  własne utrzymanie dając korepetycje z matematyki. Studia na Wydziale  Mechanicznym Politechniki Warszawskiej rozpoczął w 1936 r., w czasie studiów  również udzielał korepetycji z matematyki. Studia przerwał z powodu wybuchu  wojny. Po wojnie podjął je ponownie, ale już na Wydziale Rolnym SGGW i ukończył  w 1951 r. Wcześniej ożenił się i pracował na uczelni. Zaproponowano mu  asystenturę w katedrze statystyki matematycznej. Wyglądało na to, że jego  kariera rozwija się bardzo pomyślnie. Niestety, już wtedy zaczęły się kłopoty  ze wzrokiem. Najpierw przestał widzieć jednym okiem, a drugie zostało poważnie  osłabione. W roku 1957 wzrok utracił całkowicie. 
      Pracę w Instytucie Sadownictwa i Ogrodnictwa w  Skierniewicach podjął w 1954 r. Instytut istniał zaledwie od 1951 r. Był więc  nową placówką naukową, która musiała dopiero wypracować metody i zakres swojej  działalności. Kazimierz Szczepański stworzył Pracownię Metodyki Doświadczeń i  Statystyki, która zajmowała się projektowaniem układów doświadczeń i  statystycznym opracowywaniem wyników. Placówkę tę zorganizował przed utratą  wzroku, ale kierował nią również jako ociemniały. Był bowiem jedynym w Polsce  samodzielnym pracownikiem naukowym, który zajmował się wówczas metodyką doświadczeń  sadowniczych. Prof. Szczepański był również stałym konsultantem prac  naukowo-badawczych: magisterskich, doktorskich i habilitacyjnych prowadzonych w  Instytucie Produkcji Ogrodniczej SGGW Akademii Rolniczej w Warszawie. 
      O swojej drodze do pracy naukowej opowiada prof.  Kazimierz Szczepański w publikacji Józefa Szczurka "Naukowiec, społecznik  i nauczyciel" - "Pochodnia", kwiecień 1997 r. 
  "Urodziłem się w 1915 roku na wsi położonej w  północnej części Mazowsza. W moim domu były bardzo ciężkie warunki materialne.  Podstawę utrzymania stanowiła uprawa roli. Miałem sześcioro rodzeństwa. Po  ukończeniu szkoły powszechnej, rodzice wysłali mnie do gimnazjum w Pułtusku.  Wtedy nie istniało bezpłatne nauczanie na poziomie średnim. Ojciec sprzedał  półtora hektara lasu, aby opłacić pierwsze trzy lata mojej nauki, a opłata była  bardzo wysoka, do tego dochodziła jeszcze stancja. Dlatego rodzice tylko jedno  ze swych dzieci mogli wysłać do szkoły średniej. Jestem im wdzięczny, że  obdarzyli mnie zaufaniem. Później już sam zarabiałem korepetycjami na opłacanie  szkoły i własne utrzymanie. 
      Egzamin dojrzałości zdałem z bardzo dobrymi wynikami,  dlatego, po wstąpieniu na Politechnikę Warszawską - na wydział mechaniczny,  otrzymałem stypendium państwowe, które, przy skromnych wydatkach, wystarczało  na zaspokojenie potrzeb. Niestety, po trzech latach nauki, wojna przerwała  studia. 
      Na początku 1940 roku Niemcy przesiedlili rodziców na  teren dzisiejszego województwa skierniewickiego. Musiałem podjąć pracę  zarobkową, aby zapewnić utrzymanie rodzicom i trójce młodszego rodzeństwa.  Wkrótce nawiązałem współpracę z oddziałami Armii Krajowej, a następnie -  Batalionów Chłopskich. Za działalność w ruchu zbrojnym otrzymałem Krzyż Virtuti  Militari V Klasy. Przez całą okupację opiekowałem się żydowską rodziną - dzięki  czemu udało się jej uniknąć zagłady. Czynnie uczestniczyłem w tajnym nauczaniu  na poziomie podstawowym i średnim. 50 moich uczniów z tajnych kompletów  ukończyło później studia wyższe. 
      Po wojnie rodzice powrócili na swoją ziemię, dwie  młodsze siostry dostały się do Akademii Medycznej, a ja mogłem znowu pomyśleć o  swych studiach. Na Politechnikę już nie wróciłem, natomiast w 1947 roku  rozpocząłem naukę w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie na  wydziale ogrodniczym. W tej uczelni, po ukończeniu studiów, podjąłem pracę jako  asystent. Niestety, nie cieszyłem się nią długo. 
      W 1951 roku zaatakowała mnie gruźlica siatkówki.  Zacząłem tracić wzrok. Było to dla mnie niezmiernie bolesne przeżycie. Liczne  wizyty u okulistów, pobyty w szpitalu, rozmaite metody leczenia - nie dawały  oczekiwanych rezultatów. Trwało to kilka lat. 
      W 1957 roku wzrok utraciłem całkowicie. Ogarniały  mnie najczarniejsze myśli. Najbardziej dręczyłem się przeżyciami mojej żony i  kilkuletniego synka Adama. W szpitalu odwiedzali mnie przyjaciele i znajomi.  Wszyscy serdecznie współczuli, jednak nikt nie widział dla mnie możliwości  pracy i powrotu do aktywnego życia. Nie mogłem się z tym pogodzić. 
      Odwiedzili mnie również państwo Pieniążkowie. Prof.  Szczepan Pieniążek już wtedy był szefem Instytutu Sadowniczego w  Skierniewicach, który założył sześć lat wcześniej. Nie rozczulali się nade mną,  lecz po prostu zapytali, kiedy wrócę do pracy. Zaskoczenie graniczyło z  szokiem. Powiedziałem, że nie mam gdzie wracać, a oni na to, że czeka na mnie  Instytut, że tak wielkie umiejętności teoretyczne i praktyczne nie mogą się  zmarnować. Tak wyglądało moje wybawienie i początek nowej, pięknej drogi". 
      Wydawałoby się, że praca badawcza z sadownictwa nie  jest najodpowiedniejsza dla osoby ociemniałej, a jednak... 
      O charakterze swojej pracy mówi Kazimierz Szczepański  w rozmowie z Andrzejem Szymańskim, zatytułowanej "Pamiętajcie o  ogrodach" - "Pochodnia", październik 1985. 
  "Podsumowaniem mojego 35-letniego dorobku  naukowego jest podręcznik "Metodyka badań sadowniczych". Zawarłem w  nim następującą tematykę: zaplanowanie badań i doświadczeń, metodykę pomiarów i  obserwacji, podałem schematy różnych typów charakterystycznych doświadczeń w  sadownictwie, opisałem metody statystyczne najczęściej stosowane w badaniach  sadowniczych, a w ostatniej, piątej części podałem przykłady z własnych  doświadczeń prowadzonych w Instytucie Sadownictwa w Skierniewicach. 
      Badania sadownicze, generalnie biorąc, należą w  grupie nauk rolniczych do najmłodszych, młodsze są tylko badania z roślinami  ozdobnymi. W związku z tym metody stosowane w sadownictwie nie są zbyt  doskonałe i nadal wymagają udoskonalenia związanych z tym badań. Rośliny  sadownicze mają ogólnie dużą zmienność. Jest ona ogromna w intensywności plonowania.  Drzewa rosnące w tych samych warunkach, tak samo prowadzone, szczepione, dają  różne plony. Jedno daje dwie tony owoców, a drugie trzysta kilogramów w ciągu  dziesięciu lat. 
      Aby wyciągnąć wiarygodne wnioski z badań, musimy mieć  dostateczną ilość drzew do doświadczeń. W przypadku roślin rolniczych stosuje  się poletka małe, 10-20-metrowe i tam są setki roślin. Natomiast w sadownictwie  pola doświadczalne są dużo większe. Jedno drzewo zajmuje powierzchnię około 30 metrów kwadratowych.  Doświadczenia polowe wymagają pewnej ilości powtórzeń na większej liczbie  drzew. Dawno już doszliśmy, że w doświadczeniach powinno być co najmniej 12  drzew, to znaczy, musi być zachowana reguła powtórzeń. Trzeba się z tym liczyć,  że drzewko rosnące w jednym miejscu może mieć inne warunki wzrostu niż drugie,  posadzone 100 czy 200   metrów dalej. Wpływa na to naturalna zmienność glebowa,  wilgotnościowa, po prostu inny mikroklimat. I to wszystko wymaga  zaprojektowania tych doświadczeń według odpowiednich metod. Różne są metody,  podług których prowadzi się doświadczenia. Drzewko sadzi się w odpowiednich  blokach zbliżonych do kwadratu, aby było jak najmniejsze zróżnicowanie  glebowo-klimatyczne. Losowo rozmieszcza się odmiany w różnych położeniach pola  tak, aby równoważyły mikroklimat i zmienność glebową. Zakładamy, że jeśli w  jednym miejscu drzewo trafi na gorsze warunki, to w innym na lepsze, i średnia  będzie wyrównana. Tak więc w metodyce dążymy do tego, aby obiekty, które chce  się porównywać, różniły się tylko czynnikiem nas interesującym, a wszystkie  inne muszą być jednakowe, tzn. jednakowa gleba, nawożenie, jednakowo cięte  drzewa itp. 
      Druga część metodyki zawiera informacje o pomiarach i  obserwacjach: jakimi metodami się je wykonuje, które są ważniejsze. Podstawowe  pomiary to: plonowanie, odporność drzew na choroby, na mróz, zdrowotność  owoców. W jaki sposób mierzyć plon? Ilość wiadomo - waży się. Jakość plonu  mierzy się na kalibrownicy z otworami co pół centymetra. Klasyfikuje się jabłka  na małe, średnie i duże. Ale nie klasyfikuje się wszystkich zebranych jabłek.  Pobiera się próbkę. Owoce są różne, w zależności od strony świata. Wewnątrz  korony drzew są naturalnie mniejsze, mniej wybarwione niż na zewnątrz. Metodyka  ustala, jak te jabłka pobierać, ile z jakiej strony drzewa, ażeby próby były  porównywalne. Bardzo też istotne są metody pozbiorczego traktowania owoców,  przechowywania ich. Do tej pory stosowano przechowywanie proste - chłodna  temperatura i odpowiednia wilgotność. W tej chwili zaleca się trzymanie owoców  w chłodniach z kontrolowanymi atmosferami. Już nie w normalnym powietrzu.  Poprzez specjalne urządzenia zwiększa się zawartość dwutlenku węgla, a  ogranicza ilość tlenu. Wtedy jabłka mają ograniczoną przemianę materii, wolniej  dojrzewają. Bo przecież jabłko żyje w czasie przechowywania, oddycha, następuje  spalanie cukru, przemiana organiczna. Inny jest więc smak jabłka zerwanego z  drzewa, a inny po kilku miesiącach przechowywania. Jest to proces dojrzewania  konsumpcyjnego. 
      Jak już zbierzemy komplet wyników z doświadczeń,  musimy je statystycznie opracować. Metod opracowań jest wiele. Niektóre są  bardzo złożone. Bada się nie tylko różnice między obiektami, ale określa  również zależność jednej cechy od drugiej, albo współzależności, na przykład  wielkość owocu i zawartość w nim różnych związków, lub też traktowanie  nawożenia i wzrost plonu. Kiedy nie było komputerów, wszystko było bardzo  trudne do wyliczenia. Obecnie bada się regresje 20 zmiennych, to znaczy jedna  cecha zależy od dwudziestu innych. I bada się, która z tych 20 cech w  największym stopniu oddziałuje na cechę, na której nam zależy". 
      Kazimierz Szczepański w 1964 r. obronił pracę  doktorską, a siedem lat później pracę habilitacyjną. W 1978 r. został  profesorem nadzwyczajnym, a w 1985 r. profesorem zwyczajnym. 
      Społecznie pracował w różnych organizacjach, między  innymi w PZN, gdzie przez dziesięć lat był przewodniczącym Głównej Komisji  Rewizyjnej, a następnie przewodniczącym Rady Naukowej. 
      Otrzymał wiele wysokich odznaczeń. Wymieniam tylko  trzy: Krzyż Virtuti Militari V Klasy - za udział w walce w okresie okupacji,  Medal Edukacji Narodowej - za kilkudziesięcioletnią pracę nauczycielską i  oświatową oraz Srebrny Krzyż Zasługi - za działalność społeczną. 
   
 
      Uznany awangardowy artysta, profesor warszawskiej  ASP, w wyniku wypadku drogowego stracił wzrok. Studiował architekturę i  filozofię, ale ukończył rzeźbę na warszawskiej ASP. Od 1970 roku wykłada na  Wydziale Architektury Wnętrz, w Pracowni Intermediów, którą stworzył. 
   Intermedia -  pojęcie to określa przestrzeń, którą pozostawiają dziedziny tradycyjne, gdy już  nie wszystko da się namalować, sfotografować czy wyrzeźbić. Pozostają jakieś  przestrzenie, które trzeba wypełnić. 
      W jego twórczości forma jest wtórna w stosunku do  pomysłu, prace często są wręcz surowe. W 2000 r. wydał "Odlot", zbiór  zabawnych opowiadań. Napisał je po utracie wzroku w 1998 r. 
      Po wypadku zaczął lepić figurki z wosku, które  następnie odlewano z brązu. Zajęcia te traktował jako terapię, ale okazało się,  że są one czymś więcej. 
      Profesor Andrzej Dłużniewski po utracie wzroku nadal  wykłada na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Nadal tworzy i wystawia swoje  dzieła. Gdy jego praca wymaga namalowania czegoś, pomaga mu żona, która jest  malarką lub inny artysta malarz. 
      Prof. Dłużniewski wykonuje pracę niezwykłą, mało  odpowiednią dla osoby ociemniałej. Ma jednak wyniki i powody do zadowolenia.  Czuje się człowiekiem pożytecznym, twórczym, który może zaspokajać swoje  potrzeby w pracy pedagogicznej, twórczej i naukowej. 
      Opracowałem na podstawie artykułu Tomasza  Przybyszewskiego pt. "Profesor niezwyczajny" (www.niepelnosprawni.pl  2007-07-03). 
   
 
      Był doktorem fizyki, naukowym pracownikiem  Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu 
   
      W pierwszym odcinku rozmowy z Henrykiem Lubawym  zamieszczonej w grudniowym numerze "Wiedzy i Myśli" z 2013 r.  znajduje się obszerny fragment poświęcony Przemysławowi Kiszkowskiemu. Henryk  Lubawy mówi m.in.: 
  "Doktor Przemysław Kiszkowski, niewidomy  naukowiec z Poznańskiego Uniwersytetu jest mało znany w środowisku niewidomych  w Polsce, ale dla mnie stał się bardzo ważną postacią, należy bowiem do ludzi,  którym zawdzięczam wiele dobrego. Zdarzyło mi się być z nim, a nawet nocować w  miejscach, do których przeciętny śmiertelnik ma znacznie ograniczony dostęp.  Takim miejscem jest ścisły rezerwat archeologiczny na Ostrowie Lednickim  niedaleko Gniezna. Byłem tam kilka razy na studenckich obozach naukowych  prowadzonych przez Przemka Kiszkowskiego. Zresztą nie była to tylko Lednica,  ale i kilka innych bardzo ciekawych archeologicznie miejsc. 
      Przemka poznałem jeszcze przed studiami na  Uniwersytecie Poznańskim. Zajmował się wówczas badaniem zjawiska radiestezji,  próbą wyjaśnienia czy wykrywanie tak zwanych żył wodnych ma jakiekolwiek  podstawy fizyczne. Podczas roku akademickiego prowadził prace w laboratorium i  nadzorował powstające pod jego kierunkiem prace magisterskie. Jednak do  dogłębnego wyjaśnienia zjawiska potrzebne były badania terenowe. Odbywały się  one właśnie na obozach naukowych. Badania trwały przez kilka lat, więc i tych  letnich wyjazdów było sporo. 
      Po około 10 latach badań i napisaniu książki na ten  temat, Przemek zajął się stosowaniem, a raczej dopracowywaniem jednej z metod,  jakie wówczas stosował w badaniach archeologicznych. Stąd to uczestnictwo w  kilku ekspedycjach archeologicznych. 
      Z grubsza wyglądało to tak, że kilkoro studentów  przenosiło i wbijało w ziemnie elektrody. Jedna osoba obsługiwała przyrządy  pomiarowe i zapisywała uzyskany wynik. Potem trzeba było wprowadzić do  komputera kilkaset liczb i poczekać kilkadziesiąt minut, aż powstanie mapka  pokazująca, co może się znajdować pod ziemią. Na grodzisku w Grzybowie koło Wrześni,  a jest to największy wczesnośredniowieczny gród w Wielkopolsce, wskazaliśmy  archeologom miejsca, które oni musieliby odkopując ziemię penetrować przez  wiele, wiele lat. Obszar ten bowiem obejmuje prawie 3 i pół hektara i jest  otoczony wałem ziemnym wzmocnionym dziesiątkami tysięcy dębowych bali. Taką  właśnie działalność rozwijał niewidomy naukowiec. 
      Przemek zawsze uczestniczył w badaniach. Gdy coś nie  było w porządku z aparaturą pomiarową, to on się nią zajmował. Oczywiście, ktoś  ze studentów odczytywał wartości z przyrządów pomiarowych, ale on (niewidomy)  wiedział, jak wszystkie kable połączyć i zawsze znajdował usterkę. 
   Przemek  Kiszkowski nie porusza się samodzielnie nie chodził z białą laską, a dotarł  wszędzie, gdzie zamierzał, nawet do miejsc bardzo nietypowych. Byłem świadkiem,  jak dyktował studentowi piątego roku fizyki teoretycznej wzory teorii, nad  którą właśnie rozmyślał. Prowadził wszystkie przekształcenia w pamięci, a  student nie mógł nadążyć z ich zapisywaniem. 
      Jeszcze jedną niezwykle ważną umiejętność posiada mój  "idol" - umiejętność otaczania się ludźmi, z którymi współpracuje.  Przecież to on był inicjatorem i opiekunem wyjazdów studenckich. Słynne były  organizowane przez cały rok, zawsze w czwartki, w jego mieszkaniu, spotkania  przedobozowe i poobozowe. Do dziś utrzymujemy kontakt. Gdy miewam kłopoty ze  zrozumieniem zawiłości świata akademickiego, dzwonię do Przemka. Na początek  kilka kawałów, potem anegdota o tym, jak to pewien profesor przed laty zrobił  to czy tamto. I jeszcze kilka innych anegdot i okazuje się, że mój problem  został rozwiązany. 
      Kiszkowski przepracował na Uniwersytecie ponad 50  lat. Obecnie już niewiele lat zostało mu do setki, mimo to ciągle sporo młodych  ludzi, no może już takich nieco starszych go odwiedza". 
      Przemysław Kiszkowski zmarł dnia 13 listopada 2013 r. 
   
      Wspomnienie o dr. Przemysławie Kiszkowskim 
      Ryszard Naskręcki 
   
  "Doktora Przemysława Kiszkowskiego, a dla wielu  z nas po prostu Przemka, poznałem wczesnym latem 1979 r., jako student I roku  fizyki. Wówczas bowiem rozpoczęły się przygotowania do kolejnego obozu  naukowego. Na obóz zostałem zakwalifikowany i od tego czasu zaczęła się moja,  trwająca wiele lat przygoda z obozami naukowymi, no i wieloletnia znajomość z  Przemkiem. 
      Każdego roku, przez trzy letnie tygodnie studenci  fizyki, a także nieliczni studenci matematyki, chemii, medycyny, kierunków  inżynierskich, a nawet filozofii prowadzili w różnych miejscach w Polsce  badania naukowe. Badania te miały pozwolić na poznanie i zrozumienie fizycznych  podstaw... różdżkarstwa. Tematyka ta była wówczas mocno eksplorowana przez  prof. Henryka Szydłowskiego oraz dr. Przemysława Kiszkowskiego. 
      Obozy naukowe pozwalały prowadzić badania w terenie.  Wykorzystywaliśmy różnorodne metody pomiarowe, między innymi pomiar rezystancji  gruntu (tzw. metoda elektrooporowa), pomiary przewodności gruntu, ale także  badania gruntów wykonywane na podstawie licznych odwiertów, wykonywanych  wówczas ręcznie! 
      Dla wielu z nas, studentów, była to prawdziwa naukowa  przygoda, której oddawaliśmy się z całą pasją. Wykonywanie pomiarów wzbogacały  liczne naukowe dyskusje, spotkania z zaproszonymi gośćmi, no i przede wszystkim  niezwykle barwne życie studenckie. 
      Sromowce Wyżne, Objezierze, Osieczna, Strzelce  Krajeńskie, Witosław, Gniezno, to miejscowości, w których odbywały się kolejne  obozy naukowe, w których spędziliśmy fantastyczne 3-tygodniowe naukowe wakacje. 
   Wiele  historii, mniej lub bardziej prawdziwych pochodzi z tamtych czasów. Nocna  wyprawa na Trzy Korony (wschód Słońca), kąpiele w wartkim i niewyobrażalnie  zimnym Dunajcu, obozowa kwatera w strażackiej remizie w Sromowcach Wyżnych,  nocne kąpiele w pięknym Jeziorze Górnym w Strzelcach Krajeńskich i budowa  wiejskiego wodociągu w Witosławiu. Legendami obrosły wspólne zamieszkiwanie i  wspólna kuchnia kilkudziesięcioosobowej grupy studentów i kadry. Setki  smażonych placków ziemniaczanych (na jeden obiad), kilkanaście dużych bochnów  chleba zjedzonych na jedną kolację, niezliczone ilości zjedzonych tabliczek  czekolady (zjedliśmy "wielowiekowe" zapasy czekolady w Sromowcach),  czy niewyobrażalne ilości wypitej herbaty (Przemek ją uwielbiał). Na obozie w  Gnieźnie słynne stały się jeszcze późnowieczorne potańcówki, których głównym  bohaterem (i najlepszym tancerzem) był Przemek. 
   Przemek był  postacią niezwykłą, typem światowca, świetnie posługującym się językiem  angielskim, słuchającym na co dzień audycji radia BBC. Tysiące magnetofonowych  kaset w jego domu i setki, jeśli nie tysiące czarnych płyt. Uwielbiał rozmowy,  były dla niego, osoby w pełni niewidomej, najważniejszym sposobem kontaktu ze  światem. W sposób niezwykły nawiązywał kontakty z ludźmi. Nie znam ani jednej  osoby, z którą by nie był "na ty". Był wreszcie Przemek prawdziwym  mistrzem dowcipu. Genialna pamięć pozwalała na przechowywanie setek, jeśli nie  tysięcy dowcipów! Każdą rozmowę telefoniczną rozpoczynał Przemek od  opowiedzenia "nowego" dowcipu, i każdą rozmowę telefoniczną  "nowym" dowcipem kończył. 
      Dowcipem wyrażał też swój stosunek do otaczającej  rzeczywistości PRL-u: 
   Dlaczego Polskę  podzielono na 49 województw? - pytał. 
      - Bo tyle jest liczb w Totolotku i teraz co tydzień  odbywa się losowanie, które województwo otrzyma przydział mięsa. 
      Drogi Przemku! Dla wielu z nas byłeś prawdziwym  Przyjacielem. I za tę niezwykłą przyjaźń dziś Tobie dziękujemy. Na zawsze  pozostaniesz w naszej pamięci. 
   
 
      Jest profesorem matematyki, był pracownikiem naukowym  Uniwersytetu Warszawskiego. Obecnie jest już na emeryturze. 
   
      Zbigniew Skalski w artykule "Matematyk -  pracownik naukowo - dydaktyczny" ("Pochodnia", marzec 1973)  pisze: 
  "Jan Krempa urodził się w 1940 roku w Woli  Mieleckiej w powiecie Mielec. Od urodzenia ma bardzo słaby wzrok, który  uniemożliwia posługiwanie się zwykłym pismem. 
      W latach od 1946 do 1956 roku uczył się w Zakładzie  dla Niewidomych w Laskach Warszawskich. Ukończył tam Szkołę Podstawową i  Zasadniczą Szkołę Zawodową ze specjalnością w zakresie tkactwa. 
      Po opuszczeniu Zakładu od 1957 do 1963 roku pracował  jako tkacz w Spółdzielni Przemysłu Artystycznego "Nowa Praca Niewidomych"  w Warszawie. Jednocześnie kontynuował naukę w Ogólnokształcącym Liceum  Korespondencyjnym w Warszawie, które ukończył w 1963 roku i rozpoczął studia na  Wydziale Matematycznym Uniwersytetu Warszawskiego. W trzecim roku nauki,  kierując się zamiłowaniem i radami profesorów, wybrał matematykę teoretyczną  jako specjalistyczny kierunek studiów. 
      W roku 1968 otrzymał dyplom magistra, a w roku 1971 -  tytuł doktora matematyki. W tym samym roku został przyjęty do pracy w  Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Warszawskiego na stanowisku starszego  asystenta. W rok później - po zatwierdzeniu dyplomu doktorskiego - otrzymał  stanowisko adiunkta. Do obowiązków adiunkta, tak samo jak do obowiązku innych  pracowników naukowo-dydaktycznych, należą ćwiczenia i seminaria ze studentami  oraz badania naukowe". 
      I jeszcze opinia Adama Sulińskiego, docenta na  Wydziale Matematyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego o Janie Krempie z  cytowanego artykułu Zbigniewa Skalskiego: 
  "Pan dr Jan Krempa rozpoczął ze mną jako student  trzeciego roku matematyki. Napisał pracę magisterską pod moim kierunkiem. Jej  częściowe wyniki zostały opublikowane w zagranicznej prasie matematycznej. W  latach od 1968 do 1971 odbył także pod moim kierunkiem studia doktoranckie w  Instytucie Matematycznym Polskiej Akademii Nauk. W terminie obronił pracę  doktorską z algebry. Pragnę dodać, że dr Krempa rozwija się naukowo bardzo  dobrze. Osiąga coraz lepsze wyniki w zakresie algebry przy normalnym obciążeniu  obowiązkami dydaktycznymi. Uważam go za pełnowartościowego pracownika  dydaktycznego i naukowego". 
   
      W książce "Ręce, które widzą", wydanej  przez "Nową Pracę Niewidomych" (Warszawa 2001) czytamy: 
   
   "W 1956  r. podjął naukę w półkorespondencyjnym, Pierwszym Liceum Ogólnokształcącym na Żoliborzu  w Warszawie. Najbardziej interesowała go matematyka. Były już w brajlu  podręczniki matematyczne do szkoły średniej, co znakomicie ułatwiało naukę.  Świadectwo dojrzałości otrzymał w 1958 roku. 
   Upłynęło  jeszcze pięć lat, zanim zdecydował się na studia matematyczne w Uniwersytecie  Warszawskim. Po ich ukończeniu, władze uczelni zaproponowały mu trzyletnie  stypendium doktoranckie. W 1971 r., po obronieniu doktoratu, młody adept nauk  matematycznych - Jan Krępa - rozpoczął pracę w Uniwersytecie Warszawskim i na  tej uczelni pracuje do dziś. 
   Powierzono mu  funkcję kierownika Zakładu Algebry i Teorii Liczb na Wydziale Matematyki  Informatyki i Mechaniki. Zajmuje się teorią pierścieni czyli teorią sytuacji  podobnych do liczb, które można dodawać, mnożyć i poznawać różne bardziej  szczegółowe ich własności. Jest to tematyka licząca się w różnych działach  matematyki i jej zastosowań, uprawiana na całym świecie. Stwarza to dodatkowo  okazję i przyjemność kontaktów z ludźmi z różnych krajów. 
   W 1979 r. Jan  Krempa uzyskał tytuł doktora habilitowwanego, a w jedenaście lat później -  profesora zwyczajnego. 
      Oprócz działalności naukowej, ma obowiązki  dydaktyczne - wykłady i seminaria ze studentami, konsultacje naukowe,  recenzowanie prac magisterskich, doktorskich i habilitacyjnych. Wymaga to dużej  pracy nad własnym rozwojem. 
      Współpracuje z wieloma naukowcami w świecie, w tym  również niewidomymi - w Moskwie i Londynie. 
      Prof. Krempa od dawna posługuje się komputerem i  innymi urządzeniami elektronicznymi. Niektóre programy komputerowe stały się  normalnym narzędziem pracy, na przykład poczta elektroniczna czy internet służą  na co dzień do wymiany informacji, ponieważ w różnych krajach znajduje się dużo  wiadomości na temat matematyki właśnie w internecie. 
      Z działalnością naukową wiąże się konieczność  publikowania prac matematycznych. Na ogół redakcje przyjmują prace tylko w  standardzie elektronicznym. 
      Współpracuje z Instytutem Informatyki w Uniwersytecie  Warszawskim, dzięki temu może na bieżąco rozwiązywać nastręczające się  problemy. Ma nikłe resztki wzroku. Dzięki temu może korzystać z programów  komputerowych silnie powiększających. Najczęściej potrzebne programy sprowadza  ze Stanów Zjednoczonych". 
   
      Kilka wypowiedzi Jana Krempy z rozmowy  przeprowadzonej przez Zbigniewa Niesiołowskiego, zatytułowanej "Od  robotnika do profesora zwyczajnego" ("Pochodnia", kwiecień 1991) 
   
  "Z.N. - Jak wygląda procedura przyznawania  tytułu profesora? 
      J.K. - Wszystko zaczyna dyrekcja instytutu, w którym  dany naukowiec jest zatrudniony (w moim przypadku jest to Instytut Matematyki  Uniwersytetu Warszawskiego). Jej wniosek trafia na Radę Wydziału, która  powołuje stosowną komisję. Ta z kolei zajmuje się zbadaniem sprawy i posyła  prace oraz życiorys naukowy kandydata na profesora do recenzentów. W przypadku  naszego wydziału są to nie tylko recenzenci krajowi, ale i zagraniczni, a jest  ich na ogół trzech lub czterech, w zależności od tego, co rada uzna za  stosowne. Jeśli recenzje wypadną pozytywnie, komisja przedstawia Radzie  Wydziału wniosek o przyznanie tytułu profesorskiego. Rada zajmuje stanowisko w  tajnym głosowaniu i gdy wynik jest pozytywny, wniosek otrzymuje rektor, który  wnosi go pod obrady Senatu. I w tym wypadku tajne głosowanie decyduje o  przekazaniu wniosku Ministerstwu Edukacji Narodowej. W resorcie wnioski muszą  się trochę odleżeć, np. w moim wypadku wniosek wyszedł z uniwersytetu w 1989  r., ale trafił akurat na przesilenie rządowe i urzędnicy nie mieli głowy, żeby  go załatwiać. Nawiasem mówiąc, część dokumentów zaginęła i trzeba było je jeszcze  raz wysyłać. No i wreszcie po przejściu tylu sit zapada decyzja, a tytuł  profesora nadaje prezydent RP". 
   
   *** 
   
      Z.N. - Z jakich ośrodków wywodzą się Twoi recenzenci? 
      J.K. - Zawsze bywa tak, że jeden z recenzentów jest z  miejscowego ośrodka, a poza tym w mojej branży jest znakomity ośrodek w Toruniu  i stamtąd wywodziło się dwóch recenzentów - jeden z Uniwersytetu im. Mikołaja  Kopernika, a drugi z Akademii Nauk. Zagranicznym recenzentem był naukowiec z  Białoruskiej Akademii Nauk z Mińska, który w tej dziedzinie jest akurat bardzo  mocny. 
      Z.N. - Jaka była treść tych recenzji? 
      J.K. - No cóż, nie uczyłem się ich na pamięć, ale to  chyba widać po skutkach. 
      Z.N. - Jesteś, jak widzę, bardzo skromny, ale może  byś o nich powiedział coś więcej? 
      J.K. - Były jednomyślne i stwierdzały, że się  nadaję". 
   
   *** 
   
  "Z.N. - Jakie są Twoje plany naukowe? 
      J.K. - Mam jeszcze 20 lat do naukowej emerytury i  nadal zamierzam rozwijać teorię pierścieni, albo rzeczy przez nią motywowanych,  a dotyczących innych dziedzin. Do moich obowiązków należy również kształcenie  studentów, magistrantów i doktorantów. Recenzuję prace innych, no i tak toczy  się moje życie. 
      Z.N. - Twoja kariera jest naprawdę imponująca, bo  przecież od robotnika doszedłeś do tytułu i stanowiska profesora zwyczajnego na  najbardziej prestiżowej polskiej uczelni. I to nie tylko zmagając się z materią  naukową, ale i własnym kalectwem. Jakie zasady przyświecały Ci lub pomagały na  tej drodze? 
      J.K. - No cóż, po pierwsze przyjąłem do wiadomości,  że nasza cywilizacja jest i długo jeszcze będzie pisana, w związku z czym kto  nie może posługiwać się zwykłym drukiem, musi biegle posługiwać się brajlem, bo  inaczej zginie. Zwłaszcza w mojej dziedzinie nie da się pracować na pamięć. Po  drugie uważam, że w życiu trzeba wiedzieć, że jeśli nawet coś szybciej można  dostać od kogoś innego, to jednak lepiej zrobić to samemu, chociażby po to,  żeby się sprawdzać. Wszystko, co robimy, zawsze zajmuje nam więcej czasu niż  osobom pełnopsrawnym. Na to trzeba być przygotowanym i wykazywać wiele hartu i  wytrwałości, a nieraz i samozaparcia. Kto będzie miał pretensję do życia o  swoje kalectwo, ten przegra. Po trzecie - nie wolno eksponować swoich  przywilejów, wynikających z kalectwa. Dotyczy to przede wszystkim miejsca  pracy. Nie wolno przyzwyczajać się do wygodnictwa, jakie wynika z tych  przywilejów. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w uniwersyteckim bufecie  przepychał się poza kolejką. Wszyscy by to przyjęli do wiadomości i nikt by się  nie awanturował, ale ja stałbym się izolowanym punktem w tej grupie. Tam, gdzie  to nie jest konieczne, nie wolno samemu pogłębiać swojej izolacji przez jakieś  ekstra przywileje. Pewne elementy izolacji wynikają z naszej sytuacji i na to  się nic nie poradzi. Nie wolno jednak przyczyniać się do jej  powiększania". 
   
   *** 
   
      Różne dziedziny wiedzy, różne okresy historyczne, ale  zawsze niezwykłe zdolności i olbrzymi wysiłek, żeby je wykorzystać, składały  się na sukces. Każdy naukowiec musi bardzo dużo pracować. Niewidomy naukowiec musi  jeszcze więcej pracować, żeby osiągnąć podobne sukcesy. Ważne jednak, że jest  to możliwe i wielu niewidomych fakt ten udowodniło. 
      Teraz życzę Państwu słońca, miłego wypoczynku, ruchu  na świeżym powietrzu i doborowego towarzystwa. Zapraszam na spotkanie po  wakacjach, we wrześniu. 
      Skryba