Rozwój i działalność spółdzielczości niewidomych przypada  w przybliżeniu na drugą połowę XX stulecia, czyli prawie na cały okres PRL-u.  Nie był to jednak początek działalności gospodarczej niewidomych. 
Od czasu powstawania w XIX stuleciu na ziemiach polskich  szkół dla niewidomych zaczynała się również działalność gospodarcza  niewidomych. Początkowo były to niewielkie warsztaty prowadzone przez różne  stowarzyszenia i warsztaty rzemieślnicze prowadzone przez absolwentów szkół dla  niewidomych. 
 Interesującym  wydarzeniem było powstanie w 1864 r. Towarzystwa Niewidomych Muzyków, byłych  Wychowanków Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie. 
Prowadzone przez Towarzystwo biuro pośrednictwa pracy  przyjmowało od instytucji i osób prywatnych zamówienia na dorywczą pracę  muzyków oraz starało się o stałe zatrudnienie dla członków w restauracjach i  kawiarniach, w szkołach tańca i przy baletmistrzach. Członkowie, którzy  otrzymali pracę za pośrednictwem Towarzystwa, wpłacali 5 proc. dochodów do jego  kasy. 
 15 grudnia 1912 r.  powstało na Górnym Śląsku stowarzyszenie niewidomych o nazwie Verein der Blinden  im Oberschlesischen Industriebezirk. 
 Członkowie  Towarzystwa korzystali z przywilejów, przysługujących niewidomym w Rzeszy (ze  zniżki w podatkach obrotowym i dochodowym, zwolnienie od podatku dochodowego  niewidomych, którzy osiągali niewielkie zarobki). 
Stowarzyszenie dbało o zatrudnienie niewidomych. W tym  celu prowadziło warsztaty szczotkarskie i koszykarskie w Bytomiu, w Chorzowie,  w Prudniku i Nysie. Organizowało również zatrudnienie chałupnicze i prowadziło  szkolenie przywarsztatowe. Większość niewidomych miała karty rzemieślnicze, np.  na wyrób trzepaczek. 
 Podobna działalność  prowadzona była na innych ziemiach polskich przez regionalne stowarzyszenia.  Działalność ta jednak nie miała szerokiego zakresu aż do czasów po II wojnie  światowej. 
Szóstego października 1946 r. powstał Związek Pracowników  Niewidomych RP, który starał się o tworzenie warunków zatrudnienia niewidomych  na szerszą skalę. Związek starał się np. o przejęcie poniemieckiego obiektu  niewidomych we Wrzeszczu. Zorganizowano tam warsztat szczotkarski, drukarnię  brajlowską i ośrodek szkolenia zawodowego niewidomych z całej Polski. Związek  jednak stracił ten obiekt na rzecz Gdańskiej Akademii Medycznej. 
 Związek wkładał  duży wysiłek w uruchamianie wcześniej istniejących i tworzenie nowych zakładów  pracy, zatrudniających niewidomych i przez nich kierowanych. 
Warsztaty te przekształcone zostały w spółdzielnie  niewidomych. Nie stało się tak z woli władz Związku, lecz na mocy decyzji władz  państwowych. 
 Ideę  spółdzielczości niewidomych zainicjował Henryk Ruszczyc. Był on wybitnym  działaczem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, wychowawcą w Ośrodku  Szkolno-Wychowawczym w Laskach, kierownikiem internatu i następnie kierownikiem  warsztatów szkolnych, prekursorem zatrudnienia niewidomych w przemyśle -  wybitnym specjalistą rehabilitacji zawodowej niewidomych. Pod koniec lat  trzydziestych ubiegłego stulecia zabiegał o zorganizowanie spółdzielni  niewidomych. Uzgodnił z wojewodą kieleckim, że spółdzielnia taka powstanie w  Kielcach. Wybuch II wojny zniweczył te plany. 
Henryk Ruszczyc wznowił starania po zakończeniu wojny. Był  współorganizatorem pierwszej spółdzielni niewidomych, która powstała w Lublinie  w grudniu 1945 r. Następnie angażował się w tworzenie kolejnych spółdzielni.  Był osobą widzącą. 
Urodził się 5 maja 1901 r., zmarł 3 stycznia 1973 r. 
Adolf Szyszko we wspomnieniu pośmiertnym pt. "Wielki  przyjaciel niewidomych nie żyje" ("Pochodnia", maj-czerwiec 1973  r.) pisze m.in.: 
"Po tych ogólnych rozważaniach chciałbym kilkanaście  zdań poświęcić osobistym osiągnięciom zawodowym Pana Ruszczyca (bo tak wszyscy  Go nazywaliśmy). 
 Pracę swą w  Zakładzie rozpoczął na stanowisku wychowawcy w internacie chłopców. Nie miał  jeszcze niezbędnej wiedzy i doświadczenia, mimo to jednak miłość dla  niewidomych oraz rzadko spotykana intuicja wskazały Mu nowoczesne metody  prowadzenia zajęć internatowych. Znalazło to swój wyraz m.in. w specjalnie  organizowanych grach ruchowych, bitwach z podchodami w sąsiednim lesie, gdzie  główną bronią rozstrzygającą o zwycięstwie było zaskoczenie i klaskanie. Zabawy  te, oceniając z perspektywy czasu, muszę określić jako świetną metodę ćwiczenia  orientacji przestrzennej, zmysłu przeszkód, refleksu i samodzielności. 
Zarząd Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, działającego  przy Zakładzie w Laskach szybko poznał się na Jego talencie organizacyjnym i  mianował H. Ruszczyca kierownikiem internatu, a następnie kierownikiem  warsztatów szkolnych. Od tego momentu rozpoczęło się dla Niego życie całkowicie  pochłaniające umysł, uczucia i całą energię. 
W okresie od 1934 do 1939 roku, tj. do wybuchu wojny,  zorganizował na terenie Lasek czteroletnie gimnazjum zawodowe  szczotkarsko-koszykarskie i trzyletnią szkołę rzemieślniczą, przeprowadził  całkowitą reorganizację warsztatów szkolnych, doprowadzając do stanu pełnej  rentowności. Poza szczotkarstwem, koszykarstwem, wyplataniem wycieraczek,  podjął próby z udostępnieniem niewidomym dziewiarstwa i garncarstwa. Przejął w  Chorzowie warsztaty szczotkarskie, zatrudniające grupę niewidomych, rozbudował  je i zreorganizował, likwidując ich deficyt. Znaczna jak na ówczesne czasy  grupa niewidomych miała dzięki temu zapewnione źródło utrzymania. Na terenie  Kielc podjął organizację spółdzielni pracy niewidomych. Załatwienie powyższej  sprawy było tak dalece zaawansowane, że wojewoda kielecki wyraził zgodę. Wybuch  wojny przeszkodził w sfinalizowaniu zamierzenia. 
Jego działalność obejmowała zasięg niemal całego kraju. Na  szczególne podkreślenie z tego okresu zasługuje pomoc grupie niewidomych w  ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej, co w owym czasie należało do  rzadkości. Rozumiał, że pomoc niewidomym powinna być oparta na współpracy ludzi  widzących z inwalidami wzroku. Działalność charytatywną traktował jako zło  konieczne, wynikające z trudności w zapewnieniu niewidomym pracy zarobkowej.  Już wówczas był przeświadczony o możliwościach niewidomych, po odpowiednim ich  wyszkoleniu, zarobienia na swoje utrzymanie". 
I dalej: 
"Lata 1945-49 to w życiu Henryka Ruszczyca okres  wzmożonej pracy na rzecz ogółu niewidomych na terenie całego kraju. W tym  czasie, niezależnie od wspomnianego już ośrodka, organizuje liczne kursy  przysposobienia niewidomych do pracy w przemyśle (Wrzeszcz, Poznań, Nowa Sól).  Wszystkimi możliwymi środkami komunikacji przerzucał się z jednego krańca kraju  w drugi, załatwiając zakwaterowanie kursantom, organizując kadrę wykładową i  przeprowadzając jej instruktaże. 
Osobiście organizował później zatrudnienie absolwentów w  fabrykach państwowych. Był uznanym przez resort specjalistą od spraw szkolenia  zawodowego i zatrudniania niewidomych. Jako ekspert wyjeżdżał w tym czasie z  ministrem Kazimierzem Rusinkiem do Anglii. Należy dodać, że z inspiracji  Henryka Ruszczyca powstały w tym czasie trzy spółdzielnie niewidomych: w  Lublinie, Poznaniu i Łodzi. Główny nacisk przy wyszukiwaniu pracy dla inwalidów  wzroku był położony na branżę dziewiarską i tkacką oraz zatrudnianie  niewidomych w przemyśle państwowym, głównie przy montażach. Wynikiem tej  działalności było zatrudnienie około tysiąca osób w przemyśle państwowym". 
 Spółdzielnie  niewidomych rozwijały się do 1957 r. w ramach Centralnego Związku Spółdzielni  Inwalidów. Niewidomi spółdzielcy uważali jednak, że więcej mogą osiągnąć w  ramach własnego związku spółdzielczego i dążyli do wyłączenia się ze związku  inwalidów. Częściowo udało się to 29 marca 1957 r. Powołanie Związku  Spółdzielni Niewidomych nie zakończyło starań o pełną niezależność. ZSN był  wprawdzie związkiem autonomicznym, ale sprawy gospodarcze - lustracja,  bezpośredni nadzór - należały do okręgowych i wojewódzkich związków spółdzielni  inwalidów. 
Spory o kompetencje pomiędzy Związkiem Spółdzielni  Niewidomych a Związkiem Spółdzielni Inwalidów trwały aż do 1981 roku, w którym  ZSN się usamodzielnił i powstał Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych. 
CZSN wraz z innymi związkami spółdzielczymi został  zlikwidowany przez Sejm RP ustawą z dnia 20 stycznia 1990. Była to wola nie  tylko Sejmu RP, ale również wielu niewidomych spółdzielców, którzy  demonstrowali pod Sejmem domagając się likwidacji CZSN-u. Uważali, że  likwidacja tej socjalistycznej nadbudowy nad spółdzielniami pozwoli im lepiej i  taniej pracować, lepiej zaspokajać potrzeby spółdzielców. 
Wielu uważa, że gdyby CZSN nie został zlikwidowany,  spółdzielczość nie upadłaby. Moim zdaniem jest to błędna ocena. CZSN nie  posiadał instrumentów do wspomagania spółdzielni w warunkach rynkowych.  Wcześniej pomagał zdobywać surowce, maszyny, środki transportu, wyłączność na  produkcję, nie dopuszczał do powstawania zakładów konkurencyjnych. Wszystko to  straciło znaczenie po 1989 r. Problemem natomiast stał się zbyt, a w tym CZSN  pomagać nie mógł, bo na "wolnym rynku" obowiązują inne prawa, które  wymagają konkurencji, przetargów, niskich cen i wysokiej jakości. CZSN nie miał  żadnych możliwości udzielania takiej pomocy, jaka byłaby przydatna w nowych  warunkach ekonomicznych i gospodarczych. 
W okresie ponad trzydziestu lat, w warunkach gospodarki  nakazowo-rozdzielczej, istnienia ZSN a później CZSN przyczyniał się do  dynamicznego rozwoju spółdzielczości niewidomych. 
W rozwój spółdzielczości niewidomych angażowało się setki  niewidomych i słabowidzących działaczy gospodarczych. Niesposób przedstawić  dokonań wszystkich osób, które wniosły wkład w to dzieło. Dlatego wybrałem  tylko cztery sylwetki - założyciela i prezesa pierwszej spółdzielni niewidomych  w Polsce bbb Modesta Sękowskiego, Henocha Drata, założyciela i wieloletniego  prezesa Spółdzielni "Gryf" w Bydgoszczy, Aleksandra Króla, który  działał we Wrocławiu, w Gdańsku i w Poznaniu oraz Kazimierza Lemańczyka, który  przez 60 lat był prezesem Spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w  Warszawie. 
 
 
      Jak już wspomniałem warsztaty Związku Pracowników  Niewidomych RP przekształcone zostały w spółdzielnie niewidomych. Rozpoczął się  intensywny rozwój tej formy działalności gospodarczej niewidomych. Do czasu  kryzysu spółdzielczości niewidomych w latach dziewięćdziesiątych XX stulecia  powstało około 40 spółdzielni niewidomych. W najlepszych czasach, w okresie  prosperity, zatrudniały one kilkanaście tysięcy niewidomych i słabowidzących  pracowników. Spółdzielnie te zrzeszone były, najpierw w Związku Spółdzielni  Inwalidów, następnie w Związku Spółdzielni Niewidomych, który w 1981 r.  przekształcony został w Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych. 
      Na uwagę zasługuje fakt, że spółdzielnie niewidomych  prowadziły szeroką działalność socjalną, rehabilitacyjną i kulturalną.  Spółdzielcami opiekowała się własna służba zdrowia. Spółdzielnie prowadziły  internaty (hotele pracownicze), w których mogli mieszkać niewidomi do czasu  otrzymania własnych mieszkań. Spółdzielnie organizowały wczasy, turnusy  sportowe i rehabilitacyjne, turystykę, przyznawały pomoc socjalną i pieniądze  na zakup szeroko rozumianego sprzętu rehabilitacyjnego itp. 
      Wieloma spółdzielniami kierowali niewidomi prezesi, którzy  rozumieli potrzeby niewidomych spółdzielców i byli życiowo, zawodowo oraz  emocjonalnie związani z instytucjami, którymi kierowali. 
   
 Działacz społeczny,  twórca i prezes Lubelskiej Spółdzielni Niewidomych, przewodniczący Zarządu  Okręgu PZN w Lublinie, członek Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie. 
   Sylwetkę tego  wybitnego działacza środowiska niewidomych, budowniczego pierwszej w Polsce  spółdzielni niewidomych opracowałem na podstawie artykułu "Życie i  działalność Modesta Sękowskiego" pióra Z.B., opublikowanego w  "Wypisach Tyflologicznych" 1974 r. 
      Urodził się 25 grudnia 1920 r., zmarł 29 czerwca 1972 r. 
      Miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Był synem rzemieślnika,  który do 1928 r. pracował w majątkach ziemskich jako stelmach, a następnie  osiadł na roli otrzymanej w spadku po teściach. 
   Matka umarła mu w  1925 r., osierocając troje dzieci. Ojciec ożenił się po raz drugi i z tego  małżeństwa urodziło się dwoje dzieci. Rodzina żyła w trudnych warunkach  materialnych, a macocha Modesta nie należała do kobiet łagodnych. 
      W 1931 r. Modest uległ wypadkowi (poparzenie wapnem oczu)  i stracił wzrok. Stracił też nadzieję. Bał się wrócić do domu ze szpitala, bo  macocha ciągle urągała i wprowadzała nerwową atmosferę. 
      Jednak do szpitala przyszedł współpracownik zakładu w  Laskach i odnalazł tam Modesta. Do Lasek został zabrany wprost ze szpitala. 
      Przed utratą wzroku kończył właśnie klasę trzecią. 
      W Laskach nauczył się brajla i kontynuował naukę w klasie  czwartej. Rozwijał się wszechstronnie, umysłowo, fizycznie - dzięki sportowi,  który z zamiłowaniem i wytrwałością uprawiał oraz duchowo - pod wpływem głęboko  religijnej atmosfery Zakładu. 
      W 1934 r., zmarł mu ojciec. Modest wyjechał na wakacje do  domu, gdzie macocha postanowiła, że nie będzie dalej się uczyć, bo ona nie ma  na to pieniędzy. 
      Wieśniacy mówili: "W tej szkole i tak cię niczego nie  nauczą, bo czego może nauczyć się niewidomy?". 
      Modest miał wówczas 14 lat. Napisał list do Pana  Ruszczyca: "Nie wrócę do Lasek, bo macocha nie ma pieniędzy". Pan  Ruszczyc natychmiast przyjechał, zabrał go do Lasek i zapewnił mu utrzymanie ze  środków Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. 
      Modest ukończył w Laskach szkołę podstawową i zawodową.  Jego zdolności i cechy charakteru zainteresowały nauczycieli i wychowawców.  "Matka Czacka prosiła, by nad nim czuwać, bo dobrze się zapowiada". 
      Już w roku szkolnym 1919/20 pierwszy niewidomy został  skierowany przez Matkę Czacką do Seminarium Nauczycielskiego. W następnych  latach pięcioro niewidomych ukończyło seminaria nauczycielskie prywatne lub  państwowe. Po kilku latach praktyki nauczycielskiej w Laskach jako jedni z  pierwszych uzyskali kwalifikacje wyższe w Państwowym Instytucie Pedagogiki  Specjalnej, zorganizowanym przez M. Grzegorzewską. Ci właśnie niewidomi byli  między innymi, nauczycielami Modesta Sękowskiego w szkole laskowskiej. 
      Modest Sękowski zdał do gimnazjum im. Reytana i uczęszczał  do tej szkoły w latach 1937/38 i 1938/39. Następnie w czasie wojny przerabiał  kurs licealny i w 1942 r. złożył na kompletach tajnego nauczania egzamin  maturalny i uzyskał świadectwo dojrzałości. 
      W okresie okupacji Modest pracował w szczotkarni, a także  wraz z innymi wychowankami Lasek, pracował w piekarni i w szpitalu  partyzanckim. W wymienionym artykule czytamy: 
  "Wiele razy niewidomi narażali swoje bezpieczeństwo  dla ukrycia prześladowanych lub dla udzielenia pomocy akcjom konspiracyjnym  skierowanym przeciw wrogowi. W 1944 r. podczas powstania warszawskiego, toczyły  się walki w Puszczy Kampinoskiej. Laski, z woli bohaterskiej Matki Czackiej,  włączyły się bez zastrzeżeń w walkę o wyzwolenie Ojczyzny. Kiedy przestała  funkcjonować zbombardowana Elektrownia Warszawska i zasilać prądem piekarnię w  Laskach, Modest Sękowski wraz z kolegą podjął się ręcznego wyrabiania ciasta na  chleb dla setek ludzi, mieszkających w Laskach lub szukających w Zakładzie  pożywienia, a także dla rannych, leżących w zaimprowizowanym szpitalu  zakładowym. Cztery dni w tygodniu przychodzili na 1 - 2 godziny, czasem na  dłużej, zastąpić siostrę w tej ciężkiej dla niej pracy. Był to duży wysiłek,  nieefektowny, niezauważalny, ale tak potrzebny do życia jak chleb. 
      Zorganizowano w Laskach szpital polowy, zapewniono  żołnierzom wyżywienie, a dowództwu łączność. Modest wraz z kilkoma kolegami,  był wtedy także członkiem drużyny sanitarnej. Odbierali przywiezionych na teren  Zakładu rannych i przynosili ich do szpitala. W przodzie noszy szedł szczątkowo  widzący, w tyle zupełnie niewidomy. Pomagali także w szpitalu jako  sanitariusze, dźwigając ciężko rannych, służąc im w miarę swych sił. Poległym  zmarłym w szpitalu kopali groby. Trud to był ogromny, czasem połączony z dużym  niebezpieczeństwem. Czynili to z prostotą i przekonaniem, że spełniają  obowiązek żołnierski, że nie robią nic nadzwyczajnego. Niewidomi  współdziałający w walkach powstańczych, to chyba zjawisko bez precedensu, godne  podziwu i wzruszenia". 
      W 1941 r. Modest Sękowski ciężko zachorował na owrzodzenie  żołądka i dwunastnicy. Bardzo cierpiał. Miał wówczas 21 lat. Poddał się  operacji - resekcji żołądka. Stan jego zdrowia wymagał dobrego odżywiania, ale  w okresie okupacji panowała bieda i głód. Mimo to Modest przez cały czas  kuracji miał wszystko, co mu było potrzebne: bułki, masło, kasze, białe mięso  itd. Tak zarządził Henryk Ruszczyc. 
      W 1945 r. Modest Sękowski podjął nowe pionierskie zadanie,  wymagające pełnej dojrzałości. Przyjął odpowiedzialność za grupę niewidomych,  podjął wraz z nią próbę całkowitego usamodzielnienia się, integracji ze  społeczeństwem widzących, zorganizowania rehabilitacji niewidomych przez nich  samych. 
      2 października 1945 r. przyjechał do Lublina i zajął się  organizowaniem spółdzielni pracy niewidomych oraz podjął studia uniwersyteckie.  Zarówno pierwsze, jak i drugie zamierzenie nie należały do łatwych. Żeby to  zrozumieć, trzeba wiedzieć, jaka była sytuacja niewidomych na Lubelszczyźnie w  okresie międzywojennym. 
      Cytat z artykułu wymienionego na wstępie: 
  "Województwo lubelskie należało wówczas do tzw.  Polski B, było słabo zaludnione, zacofane gospodarczo i zaniedbane pod względem  kulturalnym. Nie istniał tam wówczas żaden ośrodek grupujący niewidomych.  Inwalidzi wojenni z I wojny światowej posiadali koncesje na prowadzenie sklepów  z artykułami monopolowymi lub otrzymywali renty wojskowe. Renty otrzymywali  również niewidomi inwalidzi pracy. Reszta niewidomych - w tym także dzieci -  była często pozbawiona jakiegokolwiek oparcia i pomocy, pozostawała na  utrzymaniu swych rodzin. Wielu z nich, nie mając żadnych środków utrzymania  trudniło się żebraniną, pozorowaną niekiedy muzykowaniem albo sprzedażą  uliczną. 
      Zakład dla Ociemniałych w Laskach, Instytut Głuchoniemych  i Ociemniałych w Warszawie i Zakład dla Ociemniałych przeniesiony ze Lwowa, z  własnej inicjatywy penetrowały Lubelszczyznę, prowadząc nabór dzieci do szkół  dla niewidomych. Zakłady te utrzymywały się z ofiar społeczeństwa, funduszy  miast, w których się znajdowały i z opłat, jakie niekiedy uiszczali rodzice lub  opiekunowie wychowanków. Ówczesne władze państwowe zapewniały jedynie nieliczne  etaty nauczycielskie w zakładach dla niewidomych dzieci. Niewidomi nie  wiedzieli wówczas, że mogą pracować, uzyskać niezależność materialną i swoje  miejsce w społeczeństwie. Na Lubelszczyźnie wskutek ogólnego zacofania byli oni  szczególnie bezradni i pozbawieni aspiracji usamodzielnienia się. Pojęcie  rehabilitacji inwalidów było tam zupełnie nie znane". 
      Po II wojnie światowej liczba niewidomych, ociemniałych  żołnierzy i cywilnych ofiar wojny wzrosła niepomiernie. 
      Dwudziestopięcioletni Modest Sękowski w takich warunkach  podejmował działalność na Lubelszczyźenie. Przyjechał z kilkoma wychowankami  Lasek. Stanowili oni grupę założycieli pierwszej w Polsce Spółdzielni Inwalidów  Niewidomych. Cechowała ich ofiarna i bezinteresowna postawa. Henryk Ruszczyc  otrzymał w PCK przydział lokalu przy ul. 1 Maja, co było znacznym sukcesem,  ułatwił nawiązanie kontaktów z władzami, załatwiał wspólnie z M. Sękowskim  sprawy w urzędach, służąc pomocą w pierwszym okresie zawsze, gdy zachodziła  potrzeba. Zakład w Laskach podzielił się z nimi tym, czym mógł, ale mógł bardzo  niewiele, bo był zrujnowany przez wojnę. 
      Przywódcą, najpierw pełniącym rolę opiekuna, później  kierownika, a wreszcie prezesa organizującego się zespołu późniejszej  spółdzielni był od początku Modest Sękowski. Równocześnie, w październiku 1945  r., podjął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim - Wydział  Humanistyczny, sekcja historii. 
      Kolejny cytat: 
  "Jego tryb życia wyglądał wówczas następująco. Rano  szedł na Uniwersytet na wykłady i ćwiczenia, a następnie załatwiał w urzędach  sprawy niewidomych i organizującej się ich placówki pracy. W porze obiadowej  wracał na 1 Maja, bo przecież musiał się zatroszczyć, jak żyją jego koledzy,  wydać dyspozycje wykonania potrzebnych czynności, podzielić się wiadomościami,  jak postępuje załatwianie ich spraw wspólnych. Następnie znów wracał na  Uniwersytet, aby studiować i nawiązywać kontakty z ludźmi, których należało  zainteresować sprawą niewidomych. Wieczorem wracał do domu". 
      Dalej czytamy: 
  "29 grudnia 1945 r. odbyło się zebranie organizacyjne  członków spółdzielni. Wiosną 1946 r. prezes Sękowski uporawszy się z licznymi  formalnościami koniecznymi dla zapewnienia podstaw prawnych nowo założonej  spółdzielni, przystąpił do organizowania produkcji, a więc zaopatrzenia w  surowce, zbytu wyrobów szczotkarskich, a następnie do kompletowania załogi oraz  do zaspokajania potrzeb lokalowych. Przede wszystkim położył nacisk na werbunek  niewidomych zamieszkujących teren województwa lubelskiego. Chodziło tu o  realizację zasadniczego celu działania, to jest o rozszerzenie zasięgu  rehabilitacji społecznej i zawodowej niewidomych. Sękowski opracował krótki  biuletyn informacyjny dla niewidomych Lubelszczyzny, informujący ich o  powstaniu spółdzielni i możliwościach przeszkolenia, a następnie zatrudnienia  inwalidów wzroku, a także włączenia ich do społecznej organizacji jednoczącej  niewidomych, tj. Związku Pracowników Niewidomych. 
      Ten apel do wszystkich niewidomych województwa lubelskiego  rozprowadzały Rady Narodowe wszystkich szczebli, Związek Samopomocy Chłopskiej,  Polski Czerwony Krzyż, a także Kuria Biskupia - którą wówczas kierował obecny  Prymas Polski - poprzez wszystkie parafie i punkty katechetyczne. Pierwsza po  wojnie rejestracja niewidomych na Lubelszczyźnie dała dobre wyniki, bo  współdziałało w niej całe społeczeństwo, kierowane przez władze i organizacje,  zjednane przez Modesta Sękowskiego dla sprawy niewidomych. Było wówczas tyle  ważnych i pilnych spraw w tym gorącym powojennym okresie, że trzeba było  gorącego rzecznika ok. 20.000 rzeszy niewidomych polskich, aby znalazł się  czas, miejsce i środki na objęcie ich opieką i rehabilitacją". 
  "Prezes Sękowski nie szczędził czasu na rozmowy z  coraz liczniej przybywającymi inwalidami. Przekonywał ich o możliwościach pracy  i usamodzielnienia się, odbudowywał w nich chęć do życia, poczucie osobistej  wartości i godności. Można powiedzieć, że prowadził rehabilitację psychiczną,  ogromnie potrzebną, zwłaszcza tym, którzy niedawno wzrok stracili - ofiarom  wojny. 
      Ale nie ograniczał się do oczekiwania w biurze spółdzielni  na niewidomych, którzy przyjdą do niego. Wychodził im naprzeciw - szukał ich i  znajdował, a każdym się szczerze radował. Chodził po szpitalach Lublina i miast  powiatowych, pytając czy są w nich niewidomi inwalidzi. Znajdował ich często,  czekali bez nadziei na przyszłość, często psychicznie załamani, pozbawieni  rodzin i środków do życia. Szpitale nie wypisywały ich długo po wyleczeniu, bo  nie było dokąd ich odsyłać, a przecież trudno wyrzucić niewidomego człowieka na  ulicę. Więc niewidomi czekali "aż ich ktoś kupi", jak jeden z nich  powiedział. Zjawiał się w końcu prezes Sękowski, "kupował ich",  zabierał do spółdzielni, a później do swego ciasnego mieszkania i dzielił się z  nimi skromnym bochenkiem chleba. Potem uczył ich pracy "po  niewidomemu" i zatrudniał". 
      W 1951 r. ukończył studia historyczne na Uniwersytecie. W  1948 r. ożenił się z Zofią, późniejszą profesor Sękowską. Wspólnie wychowali  czterech synów. 
      Poza funkcjami pełnionymi w spółdzielczości i ruchu  związkowym niewidomych, był działaczem społecznym, zaangażowanym w prace  Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie, w której funkcje radnego pełnił przez  dwie kadencje jako przedstawiciel środowiska inwalidzkiego i spółdzielczości.  Był członkiem i inicjatorem Polskiego Komitetu Zapobiegania Ślepocie, na czele  którego stał prof. dr Tadeusz Krwawicz oraz członkiem Polskiego Towarzystwa  Walki z Kalectwem. Był również honorowym członkiem Związku Inwalidów Wojennych  PRL i Związku Ociemniałych Żołnierzy, a także aktywnie działał w Towarzystwie  Przyjaciół Dzieci. Był też wieloletnim członkiem Zarządu Towarzystwa Opieki nad  Ociemniałymi. 
      I ostatni cytat: 
  "Jego nieskazitelna uczciwość, bezinteresowność,  umiejętność kierowania bardzo zróżnicowanym środowiskiem inwalidzkim, zasługi  na polu rehabilitacji, to jest włączania niewidomych do produkcji i pracy  społecznej, były ocenione wysoko przez władze państwowe. Został odznaczony  Medalem X-lecia, Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim, a następnie  Oficerskim Orderem Odrodzenia Polski. Ponadto posiadał liczne odznaczenia  spółdzielcze, społeczne, organizacyjne". 
      Zmarł po ciężkiej chorobie 29 czerwca 1972 r. 
      Konając szeptał: "Mój Boże, ja oddaję Ci wszystko,  wszystko: i moje życie, i moją śmierć, i moje cierpienie. Za Kościół, za  Polskę, za jedność, za młodzież, Laski, Żułów, Piwną i moich  ukochanych..." 
      To był jego ostatni czyn. 
      A oto podsumowanie osiągnięć jego życia. 
      - Zorganizowanie pierwszej w Polsce spółdzielni pracy  niewidomych, zatrudniającej ponad 700 osób, która wytyczyła drogę rehabilitacji  niewidomych. 
      - Wprowadzenie zatrudnienia niewidomych w branżach:  elektrotechnicznej, metalowej, przy produkcji bezpieczników samochodowych,  kapsli, palników do łazienkowych piecyków gazowych, wyłączników do pralek,  zaciskaczy do transfuzji krwi i innych. 
      - Rehabilitacja zawodowa systemem przywarsztatowym  kilkuset niewidomych i zatrudnienie ich systemem nakładczym. 
      - Zorganizowanie lubelskiego Okręgu Polskiego Związku  Niewidomych. 
      - Udział w zorganizowaniu i pełnienie funkcji pierwszego  prezesa Związku Spółdzielni Niewidomych w Warszawie. 
      - Udział w organizowaniu Związku Spółdzielni Inwalidów i  Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy, a następnie pełnienie funkcji w  Radzie CZSP. 
      - Zrealizowanie własną inicjatywą i pracą organizacyjną  pięciu dużych inwestycji, a mianowicie: bloku produkcyjnego dla spółdzielni w  Lublinie, bloku socjalnego, mieszczącego internat i urządzenia  kulturalno-socjalne oraz leczniczo-rehabilitacyjne, bloku produkcyjnego,  zatrudniającego systemem nakładczym niewidome podopieczne Zakładu Specjalnego w  Żułowie, oraz dwóch bloków mieszkalnych dla inwalidów zatrudnionych w  spółdzielni. 
      - Inicjatywa i pomoc organizacyjna przy budowie Zakładu  Specjalnego dla Dorosłych w Lublinie, który początkowo był przeznaczony dla  spółdzielni niewidomych, ale ze względu na zapotrzebowanie społeczne został  przekazany Wydziałowi Zdrowia i Opieki Społecznej oraz przy budowie Szkoły  Specjalnej dla Dzieci Niedowidzących w Lublinie. 
   
Był założycielem i wieloletnim prezesem zarządu  Spółdzielni Niewidomych "Gryf" w Bydgoszczy oraz wieloletnim  przewodniczącym zarządu Okręgu Polskiego Związku Niewidomych w Bydgoszczy. 
   Urodził się 4  kwietnia 1917 r. w Charkowie na Ukrainie, Zmarł w Bydgoszczy 26 kwietnia 1991  r. 
      Zofia Krzemkowska w publikacji "Absolwenci"  ("Wiedza i Myśl" listopad 2012 r.) O Henochu Dracie pisze, m.in.: 
  "Po śmierci męża matka wraz z małym synkiem  przeniosła się do Polski. Osiedlili się najpierw w okolicach Lublina, potem w  okolicach Grudziądza. W 1931 r. mając 14 lat Henoch stracił wzrok wskutek  wybuchu niewypału. W latach 1933-39 uczył się w bydgoskiej szkole dla  niewidomych, był jej absolwentem. Poza wykształceniem wyniósł stąd  zainteresowanie szachami i książkami. To ostatnie pozostało mu do końca życia.  Po zakończeniu pracy zawodowej słuchanie książek mówionych stanowiło najmilszą  rozrywkę. Kilkakrotnie wracał już do przeczytanych pozycji. Odnosił sukcesy w  ogólnopolskich mistrzostwach szachowych. Dla upamiętnienia jego dokonań co roku  w maju odbywa się w Bydgoszczy memoriał szachowy Henocha Drata. 
      Pracując ukończył technikum ekonomiczne. Od lutego 1949 r.  był członkiem zarządu bydgoskiego oddziału Związku Pracowników Niewidomych RP,  poprzednika PZN. 
      Jego największym osiągnięciem było utworzenie wraz z  zespołem kolegów w 1950 r. spółdzielni niewidomych "Gryf", której był  prezesem do 1980 r. 
      W szczytowym okresie rozwoju spółdzielni w 1985 r. w  branżach szczotkarskiej, pędzlarskiej, wyrobów wycieraczek, w dziale metalowym  i elektrycznym zatrudnionych było 785 osób, w tym 451 niewidomych. W 2005 r. -  kiedy obchodziła 55-lecie istnienia - zatrudniała już tylko 106 pracowników, w  tym 53 niewidomych. Droga, którą przebyła spółdzielnia "Gryf", to  historia wielu ludzkich losów związanych z dziejami stworzonego  przedsiębiorstwa spółdzielczego. 
      Siedziba spółdzielni na początku jej istnienia znajdowała  się przy ul. Kołłątaja w Bydgoszczy, w dawnym schronisku dla samotnych  niewidomych". 
      I dalej Zofia Krzemkowska pisze: 
  "Prezes Drat nie kierował zza biurka. Był wśród  ludzi, wysłuchiwał ich problemów i starał się im zaradzić. Praca była ciężka,  akordowa, monotonna, ale była ciągła, nie brakowało jej. Stwarzała warunki do  życia całym rodzinom. 
      Spółdzielnia zakupiła domki campingowe w Tleniu w Borach  Tucholskich, gdzie wypoczywali jej pracownicy, prezes z rodziną również. Miał  syna Tadeusza, synową Ewę i dwie wnuczki. Spółdzielnia organizowała kilkudniowe  wycieczki krajoznawcze, zajęcia k.o. i sportowe. Istniały zespoły szachowe,  muzyczne i wokalne, np. "Gryfinki". Takie były wówczas warunki.  Spółdzielnia "Gryf" nie była tu odosobniona. Było to dowodem troski o  pracownika. 
      Poza absorbującą pracą zawodową i życiem rodzinnym wiele  czasu pochłaniała działalność społeczna. Pełnił liczne funkcje: 
      - w latach 1957-76 był członkiem Rady Związku Spółdzielni  Niewidomych, 
      - w latach 1960-70 oraz 1973-76 przewodniczył radzie tego  Związku, 
      - w latach 1961-85 był przewodniczącym Zarządu Okręgu PZN  w Bydgoszczy, 
      - w latach 1958-71 był członkiem ZG PZN i Prezydium  ZG". 
      Jeszcze jeden cytat z artykułu Zofii Krzemkowskiej: 
  "Na co dzień w pracy i w życiu był spontaniczny i  komunikatywny. Przygotowywał się do pełnionych funkcji analizując niezbędne  dokumenty, poważnie traktował swoje obowiązki". 
   Józef Szczurek w  artykule "Dorobek dwudziestu lat" ("Pochodnia", czerwiec  1970 r.) zamieszcza m.in. wypowiedź Henocha Drata dotyczącą problemów  związanych z powołaniem Spółdzielni "Gryf". Czytamy: 
  " Trzeba zacząć od tego, że istniała pilna potrzeba  powołania do życia zakładu, w którym niewidomi mogliby znaleźć pracę i chleb.  Mieliśmy wzory. Spółdzielnie niewidomych istniały już w Lublinie, Chorzowie,  Poznaniu. Zebrało nas się kilku odważnych i postanowiliśmy utworzyć podobną  placówkę w Bydgoszczy. Ale od postanowienia do zrealizowania daleka droga. 
   Zaczęliśmy  wydeptywać schody do różnych instytucji, mających wpływ na powstanie naszej  spółdzielni. Jednak wszędzie spotykaliśmy się ze sprzeciwem, ponieważ nasi  rozmówcy nie wierzyli, że niewidomi mogą utworzyć przedsiębiorstwo i nim  kierować. Byliśmy jednak uparci. Powstał komitet organizacyjny. Na jego  przewodniczącego wybraliśmy nestora niewidomych w Bydgoszczy - nieżyjącego już  dzisiaj Władysława Winnickiego. 
      Jako pierwszy zrozumiał nasze potrzeby i udzielił nam  poparcia Miejski Komitet Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Bydgoszczy.  Odtąd i inne instytucje zaczęły nam sprzyjać. 
      Było nas dwudziestu dwóch założycieli. Spółdzielnia, co  prawda na razie na papierze, powstała 2 marca 1950 roku, ale pierwsze  przeszkody natury formalnej zostały już pokonane i można już było myśleć o  następnym etapie, prowadzącym do rozpoczęcia produkcji. 
      Główny wysiłek poszedł w kierunku zdobycia lokalu.  Wskazaliśmy na internat, w którym mieszkali niewidomi na ulicy Kołłątaja,  prowadzony przez Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Tu nasza tworząca się  spółdzielnia otrzymała początkowo sto metrów kwadratowych powierzchni w  suterenie, w tym na warsztaty około pięćdziesięciu metrów. Na zakup narzędzi do  produkcji nie było pieniędzy, przynosiliśmy więc z domu, co kto miał. Kredytową  pożyczkę w wysokości dwudziestu siedmiu tysięcy złotych, którą otrzymaliśmy w  banku, w całości przeznaczyliśmy na zakup surowców. 16 maja 1950 roku nastąpiło  prawdziwe otwarcie. Rozpoczęła się praca, produkcja, pierwsze gotowe wyroby  zeszły z warsztatów do magazynu. W końcu maja pracowało już dwudziestu ośmiu  ludzi. Wtedy też otrzymaliśmy pierwszą pensję. Były to prawdziwie radosne dni.  Oczywiście, musieliśmy rozwikłać wiele jeszcze problemów, o których można by  pisać bardzo wiele, ale udało nam się rozwiązać je pomyślnie". 
      Kolejna wypowiedź Henocha Drata świadczy o warunkach  działalności gospodarczej w systemie nakazowo-rozdzielczym socjalistycznej  gospodarki. Obecnie wiele nieco młodszych osób nie potrafi nawet sobie tego  wyobrazić. Przeczytajmy: 
  "- Panie Prezesie, jakie mankamenty dostrzega Pan w  naszym życiu organizacyjnym i społecznym, co należałoby zmienić, poprawić, aby  postęp był szybszy? 
      - Przede wszystkim brak koncentracji i specjalizacji  spółdzielni niewidomych. Wszystkie produkują wszystko. Gdyby istniała  specjalizacja, można by mówić o zwiększeniu wydajności pracy i racjonalnym  wykorzystywaniu urządzeń. W tej sytuacji niełatwe jest przewidywanie, właściwe  planowanie, bo nigdy nie wiemy, czy inne zakłady pierwsze nie uchwycą  produkcji, którą zamierzamy uruchomić. Utrudnia to kompletowanie urządzeń i  ustawienie kadry. Mówiąc krótko, brak specjalizacji nie umożliwia stabilizacji  naszym spółdzielniom na teraz i na przyszłość. Te zagadnienia musimy rozwiązać  mądrzej. 
      Bardzo poważnym mankamentem jest nierytmiczne zaopatrzenie  w surowce. Uniemożliwia to pełne wykorzystanie mocy produkcyjnych. Plan musi  być wykonany, ale fakt, że przez jakiś czas nie było surowców, nikogo nie  obchodzi. I tu tkwi źródło wielu trudności, niepotrzebnej szarpaniny i  kłopotów. 
      Bardzo utrudnia nam pracę zbyt wielka ilość różnego  rodzaju narad i konferencji. Należymy do kilku zjednoczeń i mamy kilka  jednostek nadrzędnych. Każda z nich ma własny plan narad i zebrań i chce go  wykonać, a w spółdzielni aktyw jest ten sam. Przeważnie z tych narad niewiele  wychodzi, a trwają godzinami, odrywając nas od pracy. Ich tematy przeważnie się  powtarzają. 
      Jakże często nawiedzają nas kontrole z różnych jednostek  nadrzędnych, interesujące się najczęściej tymi samymi zagadnieniami. W tym  wszystkim za wiele słów i wniosków, a kiedyż je mamy realizować. Kierownik  zakładu jest rozrywany na konferencje, a przecież powinien poświęcać swój czas  przede wszystkim na pracę bieżącą w zakładzie, na myślenie o tym, co będzie za  rok, za trzy. Marnowanie czasu, puste słowa, przewlekła gadanina, stosy  papierów - oto choroba naszych czasów. Musimy się z niej wyzwolić. Lenin pisał  do jednego ze swych współpracowników, że "rewolucja może utonąć w papierach.  Nie wolno do tego dopuścić". 
   W "Kronice  związkowej ("Pochodnia", styczeń 1981 r.) czytamy: 
   "1 grudnia  1980 odszedł na emeryturę Henoch Drat - organizator spółdzielni niewidomych  "Gryf" w Bydgoszczy i przewodniczący jej zarządu przez trzydzieści  lat. Spółdzielnia, którą Henoch Drat przekazuje w ręce swego następcy, jest  silnym organizacyjnie i ekonomicznie przedsiębiorstwem. O jej osiągnięciach  pisaliśmy z okazji trzydziestolecia tej placówki w lipcu ubiegłego roku. Były  prezes przywiązywał dużą wagę do warunków pracy i działalności rehabilitacyjnej  niewidomych. Wybudowano więc kilka nowoczesnych obiektów produkcyjnych i  socjalnych. Spółdzielnia szczyci się nowoczesną stołówką z dobrze wyposażonym  zapleczem i piękną salą wypoczynkową, ma także szatnie, łaźnie, punkty  usługowe. 
      Prezes Henoch Drat odszedł więc na emeryturę w poczuciu  dobrze spełnionych obowiązków, z wiarą, iż jego dzieło będzie nadal rozwijane  dla dobra niewidomych". 
      I w tym miejscu nasuwa się smutna refleksja. Spółdzielnia  "Gryf", która miała nadal rozwijać się dla dobra niewidomych już nie  istnieje. Nie potrafiła dostosować się do działalności w warunkach gospodarki  rynkowej. I pomyśleć, że spółdzielnia, jako zakład pracy chronionej, korzystała  z olbrzymich dofinansowań płac niepełnosprawnych pracowników, ulg w podatkach i  innych form pomocy. 
   
Urodził się w 1917 r. w Drużbicach, w województwie  łódzkim, zmarł 10 stycznia 1993 r. w Poznaniu. 
      Za osiągnięcia w działalności gospodarczej i społecznej  został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem  Komandorskim. 
      O Aleksandrze Królu pisze Marian Gudz w publikacji  "Sylwetki dwudziestolecia" ("Pochodnia", styczeń 1965 r.).  Przytaczam obszerny fragment tej publikacji. 
   "Fakt utraty  dziewięćdziesięciu procent wzroku zmusza go do poniechania wszelkiej pracy w  środowisku ludzi widzących i kieruje jego kroki do Instytutu Głuchoniemych i  Ociemniałych w Warszawie, gdzie w roku 1938 podejmuje naukę w zawodzie  koszykarza. 
      Już w czasie okupacji, bo w roku 1942, uzyskuje papiery  czeladnicze i nie opuszczając Instytutu, pracuje w nim jeszcze dwa lata. W tym  też czasie następuje całkowity zanik wzroku. 
      Długo trwała noc okupacji i ponuro rozlegały się w niej  odgłosy wystrzałów niemieckich żandarmów. Potem trochę weselej pękały granaty  gwardzistów ludowych, atakujących pobliski Cafe Club, aż wreszcie nadeszło  wyzwolenie i możność rozwinięcia szerszej działalności. Kolega Król opuszcza  Instytut i przez kolejne dwa lata pracuje w oddziale warszawskim Związku Pracowników  Niewidomych RP. Już w tym czasie jego energia i zdolności organizacyjne zostają  właściwie ocenione. Władze powierzają mu zadanie tworzenia nowych komórek  związkowych, delegując go w roku 1947 na Ziemie Odzyskane. 
   W trudnych  warunkach pierwszych lat odbudowy organizuje we Wrocławiu oddział Związku  Pracowników Niewidomych i początkowo prymitywne warsztaty  szczotkarsko-koszykarskie. Jednocześnie rozwija działalność polityczną jako  członek PZPR, do której wstąpił w roku 1948. W roku 1949 powstają we Wrocławiu-Leśnicy  warsztaty pracy już na większą skalę, a na tej bazie spółdzielnia niewidomych,  której pierwszym prezesem jest Aleksander Król. Fakt ten przyczynia się w  znacznym stopniu do rozwiązania problemu zatrudnienia niewidomych z terenu  Wrocławia i najbliższej okolicy. 
      W roku 1951 Centrala Spółdzielni Inwalidów przenosi kolegę  Króla do Poznania, co staje się momentem przełomowym dla tego terenu. Tutaj to,  w początkowo trudnych warunkach lokalowych, organizuje warsztaty szczotkarskie,  do których zaczynają napływać poszukujący pracy niewidomi. Spółdzielnia rozwija  się prawidłowo, obejmując swym zasięgiem również prowincję. 
   Metoda zatrudniania  systemem chałupniczym, początkowo trudna do wykonania, powoli zdaje egzamin.  Realizowany jest również program tworzenia ośrodków pracy chronionej w  odleglejszych miasteczkach województwa. Wynikiem tych zabiegów są ośrodki w  Rogoźnie, Krotoszynie, Kępnie i Lesznie. 
      W roku 1957 PZN powierzył koledze Królowi opiekę nad  niewidomymi województwa zielonogórskiego. Zdezorganizowane i nierentowne  warsztaty pracy w Bytomiu Odrzańskim stają się filią poznańskiego  "Szczotkarza". Po czterech latach solidnej pracy i zabiegów prezesa  Króla Bytom staje się dobrze zorganizowaną, samodzielną jednostką spółdzielczą  z rozbudowanym systemem pracy chałupniczej. I znów jeden problem - problem  niewidomych województwa zielonogórskiego - rozwiązany. 
      W trosce o zatrudnienie młodzieży niewidomej, która z  braku mieszkań nie mogła po opuszczeniu zakładu pracować w Poznaniu, prezes i  zarząd spółdzielni znaleźli tymczasowe wyjście, tworząc filię w Spławiu. W  ładnie położonym, okolonym starym parkiem domu przebywało ponad trzydzieścioro  dziewcząt i chłopców. Ponieważ jednak zachodziła potrzeba stabilizacji i  usamodzielnienia się, ośrodek zlikwidowano, przenosząc niewidomych do Poznania  i ośrodków posiadających dobre warunki lokalowe. 
      W roku 1959 spółdzielnia przystępuje do budowy nowego  obiektu, który w trzy lata później jest już oddany do użytku. Piękny ten gmach  o kubaturze dwudziestu czterech tysięcy metrów sześciennych, wyposażony i  przystosowany do pracy niewidomych, znajdujący się w dobrym punkcie  komunikacyjnym, jest jeszcze jedną zasługą kolegi Króla, który go, jak to się  mówi, "wychodził". 
      Trzeba powiedzieć, że to jeszcze nie wszystko. W  początkach bieżącego roku spółdzielnia przystąpiła do budowy internatu dla  siedemdziesięciu osób. Trochę mniejszy, ale również dwupiętrowy budynek, stoi  tuż obok dużego obiektu, i spogląda pustymi jeszcze otworami okien. Na jego  szczycie powiewa zielony wieniec. Już za kilka miesięcy wielu niewidomych  zapełni czyste, jasne pokoiki. 
   Przyjadą tu z  odległych wsi albo z odnajmowanych gdzieś na przedmieściu komórek, gdzie nie  mieli dobrych warunków i męczyły ich dojazdy. Nie wiadomo tylko, czy przyszli  mieszkańcy internatu, odpoczywając po pracy i słuchając szmeru pobliskiej  fontanny, pomyślą o człowieku, który swą ofiarną pracą przyczynił się do  stworzenia im takich warunków. Nie wiadomo, bo różnymi drogami chodzi  wdzięczność ludzka, o czym niestety przekonuje się zawsze każdy działacz  społeczny. 
   A działalność  społeczna kolegi Aleksandra Króla jest bardzo szeroka. Od chwili wyzwolenia aż  po dzień dzisiejszy piastuje zaszczytne funkcje w Zarządzie Głównym i Zarządzie  Okręgu PZN. Jest zastępcą przewodniczącego Zarządu Związku Spółdzielni  Niewidomych i zastępcą przewodniczącego Związku Spółdzielni Inwalidów. Przy tym  wszystkim jest prezesem spółdzielni, liczącej obecnie czterystu  siedemdziesięciu pracowników. W liczbie tej są dwieście osiemdziesiąt cztery  osoby, pracujące w zakładzie stacjonarnym i stu siedemdziesięciu sześciu  chałupników". 
   Józef Szczurek w  artykule "Zawsze w pierwszym szeregu" ("Pochodnia", maj  1974 r.) przytacza wypowiedź Aleksandra Króla. 
  "Rok 1945 był dla całego naszego narodu okresem  wielkiego zrywu do odbudowy ze zniszczeń wojennych naszej gospodarki, kultury i  życia społecznego, był początkiem ogromnych przeobrażeń we wszystkich  dziedzinach, które nierozerwalnie są związane z obrazem naszej dzisiejszej  ojczyzny. 
      Niewidomi, przed wojną znajdujący się na uboczu życia  społecznego, zrozumieli, że i dla nich nadszedł czas ujęcia w swoje ręce  własnych losów. Nie czekali na mannę z nieba. Najlepsi z nich od razu stali się  aktywni, jakby nagromadzona w nich energia teraz wybuchła z całą siłą. Ja  również nie chciałem biernie przypatrywać się nowym dniom. Porwał mnie wir  wydarzeń". 
   Dalej Józef  Szczurek pisze: 
   "Tak zaczął  swoje wspomnienia sprzed prawie trzydziestu lat jeden z najwybitniejszych  pionierów ruchu niewidomych w Polsce, do dziś aktywny działacz i organizator -  Aleksander Król z Poznania - przewodniczący zarządu Okręgu PZN i prezes jednej  z największych spółdzielni niewidomych - "Sinpo". W tamtych, jakże  trudnych latach, odegrał olbrzymią rolę w kształtowaniu zrębów życia  niewidomych na płaszczyźnie ekonomicznej i społecznej, i to na terenie  najtrudniejszym, najbardziej zniszczonym przez wroga, na tzw. Ziemiach  Odzyskanych. Pozwólmy mu więc kontynuować swoje wspomnienia o tych pionierskich  czasach". 
   A oto dalsze  wypowiedzi Aleksandra Króla: 
   "W roku 1945  byłem w Warszawie. Ówczesna organizacja niewidomych w Warszawie wysłała mnie do  Gdańska, abym tam dopilnował przyjęcia i zorganizowania dużego zakładu dla  niewidomych, składającego się z kompleksu budynków i parceli, terenów zielonych  o dość znacznej powierzchni. Władze Gdańska nam sprzyjały, ale nie brakowało i  zdecydowanych przeciwników, toteż sprawa nie była łatwa. Nie byłem sam.  Pomagali mi inni koledzy miejscowi i skierowani, tak jak ja, przez dr.  Włodzimierza Dolańskiego. Zagospodarowanie zakładów przez niewidomych  postępowało naprzód. 
      Na początku 1947 roku dr Dolański skierował mnie do  Wrocławia, aby tam rozpocząć organizowanie warsztatów pracy dla niewidomych.  Istniejący tu w poprzednim okresie zakład został całkowicie zniszczony.  Należało więc szukać innych możliwości. Wtedy działał już Związek Pracowników  Niewidomych RP, obejmujący cały kraj. Na jego czele, jak powszechnie wiadomo,  stał dr Włodzimierz Dolański. Na jego polecenie przystąpiłem również do  organizowania wrocławskiego oddziału Związku Pracowników Niewidomych. Oddział  ten powstał w roku 1948. Jego pierwszym przewodniczącym został kolega Zygmunt  Mrozek, przebywający obecnie na Górnym Śląsku. 
      Najważniejszym zadaniem stało się teraz utworzenie ośrodka  pracy. Wraz z innymi wyciągnęliśmy spod gruzów dawnego zakładu narzędzia  szczotkarskie i inny sprzęt, który mógł nam się przydać. Nie mieliśmy  transportu. Nikt też za tę pracę nie płacił, bo i z czego. W tamtym okresie  pracowałem wspólnie w Czesławem Wrzesińskim, Stanisławem Dąbkiem, Henrykiem  Polkowskim. Jako widząca bardzo dużo pomagała nam Helena Magola (obecnie  Przybysz). Musieliśmy mieć wiele energii, pomysłowości i inicjatywy, aby  sprostać zadaniom w tak niezwykle trudnych warunkach. 
      W połowie roku 1949 udało nam się zebrać niezbędne  narzędzia i zdobyć niewielkie pomieszczenie na produkcję. Założyliśmy  spółdzielnię. Było dwunastu założycieli. I tak się zaczęło. Na pierwszym  zebraniu organizacyjnym wybrano mnie na przewodniczącego zarządu. 
      Dziś spółdzielnia wrocławska należy do największych w  kraju. Władze nam sprzyjały. Wkrótce potem okazało się, że musimy mieć  pomieszczenia na internat, gdzie mogliby przebywać niewidomi, przybywający do  Wrocławia z różnych stron województwa i kraju. Udało nam się zdobyć znacznie  większe pomieszczenia we Wrocławiu-Leśnicy. Wtedy zaczął się prawdziwy rozwój  zakładu. 
      W roku 1951 zarząd Centrali Spółdzielni Inwalidów  skierował mnie do Poznania, aby tutaj również rozpocząć organizowanie  spółdzielni. Otrzymaliśmy starą ruderę i nic więcej, ale to - po  doświadczeniach wrocławskich - nie mogło zrażać. Pierwszy statut spółdzielni  podpisało dziewięćdziesięciu ośmiu członków. Nasz majątek wynosił dziewięćset  złotych. Resztę urządzeń wypożyczyliśmy z innych zakładów. Nowa spółdzielnia  szybko się rozwijała. Od początku było wiadomo, że podstawowym warunkiem  dalszego rozwoju jest wybudowanie nowego obiektu. Przystąpiłem do tego z całą  energią, ale zadanie to po wielu trudnościach udało się zrealizować dopiero w 1962  roku. Od tego czasu w szybkim tempie wzrastała ilość pracowników i wartość  produkcji. W roku bieżącym wartość ta przekroczy dziewięćdziesiąt mln, a  majątek zakładu wynosi trzydzieści mln zł". 
      Dalej Józef Szczurek o Aleksandrze Królu pisze: 
  "W 1957 roku na prośbę Polskiego Związku Niewidomych  przystępuje do organizowania zakładu produkcyjnego w Bytomiu Odrzańskim. Przy  tamtejszej spółdzielni pracy istniał zakład zatrudniający dwudziestu  niewidomych, jednak ze względu na niewłaściwą organizację produkcji zakład  przynosił deficyt. Postanowiono go więc zlikwidować. Czyż można było dopuścić  do tego? Sprawę powierzono doświadczonemu działaczowi. Prezes Aleksander Król  doprowadził do tego, że zakład stał się filią spółdzielni niewidomych w  Poznaniu. Stale wzrastała jego rentowność i załoga. W roku 1961 zakład w  Bytomiu Odrzańskim przekształcono w samodzielną spółdzielnię, która rozwijając  się stale, poszczycić się może dziś wspaniałymi osiągnięciami gospodarczymi i  rehabilitacyjnymi. 
      Prezes Aleksander Król jest również wybitnym organizatorem  życia związkowego. Począwszy od 1946 roku przez cały czas należał do władz  centralnych, najpierw Związku Pracowników Niewidomych, a następnie Polskiego  Związku Niewidomych. Z członkostwa we władzach centralnych zrezygnował dopiero  w roku 1969. Przez wszystkie te lata należał również do wojewódzkich władz  związkowych. Od ośmiu lat jest przewodniczącym zarządu poznańskiego Okręgu PZN.  Jako starszy działacz związkowy ma olbrzymie doświadczenie w pracy społecznej.  Zadajemy więc pytanie: 
      - Które z osiągnięć Okręgu PZN w Poznaniu zasługują na  szczególne podkreślenie? 
      - Przede wszystkim fakt - odpowiada prezes Aleksander Król  - że nie ma niewidomych pozostawionych samym sobie. Zdolni do pracy nie muszą  na nią długo oczekiwać. Inni mają renty lub stałe zapomogi z rad narodowych. We  wszystkich powiatach mamy koła PZN, które otaczają opieką swych członków i  udzielają pomocy potrzebującym. W wielu kołach są również świetlice i zespoły  artystyczne. Kwitnie życie kulturalne. 
      Dużym zadowoleniem napawa fakt, że powstał silny i  doświadczony aktyw społeczny. Dzięki temu jesteśmy w stanie przychodzić  niewidomym z natychmiastową pomocą. Nie ma też na naszym terenie akcji  destruktywnych i zakulisowych rozgrywek, kierujących ludzką energię na jałowe  tory. 
      Między Okręgiem Związku i spółdzielniami (w Poznaniu jest  ich dwie) istnieje ścisła współpraca we wszystkich dziedzinach. To także  stanowi o naszej sile. 
      - A jakie cele stawia sobie zarząd spółdzielni  "Sinpo"? 
      - Przede wszystkim objęcie zatrudnieniem wszystkich  niewidomych zdolnych do pracy. To zadanie udaje nam się z powodzeniem  realizować. Spółdzielnia ma cztery filialne zakłady: w Krotoszynie, Rogoźnie,  Lesznie i Kępnie. Zamierzamy zorganizować w najbliższym czasie jeszcze jeden  zakład w Koninie. Nasza spółdzielnia - choć nowy obiekt oddano do użytku  dwanaście lat temu - jest już za ciasna. Niestety, nie udało się zrealizować  wszystkich początkowych zamierzeń inwestycyjnych. Dwie kondygnacje naszego  budynku zajmuje inna spółdzielnia inwalidzka. Pomieszczenia te mają być  zwolnione w 1967 roku. Nasz lokator - spółdzielnia inwalidów - przeniesie się  do własnych pomieszczeń, będących w budowie. Wtedy też będziemy mogli polepszyć  warunki pracy załodze i rozwinąć produkcję, unowocześniając ją jeszcze  bardziej. Na początku bieżącego roku otrzymaliśmy dyplom, podpisany przez tow.  Edwarda Gierka i premiera Piotra Jaroszewicza, za ubiegłoroczne osiągnięcia.  Zobowiązaliśmy się bowiem wnieść do banku trzydziestu miliardów produkcję  wartości miliona złotych, a wykonaliśmy zadania za cztery miliony. 
      W spółdzielni mamy dobre warunki socjalne. Jest duża sala  na cele kulturalne, stołówka, przychodnia lekarsko-rehabilitacyjna i internat  dla młodzieży rozpoczynającej pracę. Dzięki temu bardzo duża liczba młodych ludzi  mogła się usamodzielnić. Spółdzielnia pomaga im w uzyskaniu własnych mieszkań,  każdy z nich jest bowiem zobowiązany do założenia książeczki mieszkaniowej.  Udzielamy im zapomóg. 
      Rozwija się również życie kulturalne. Wyrazem tego może  być powstanie orkiestry dętej, liczącej dwadzieścia cztery osoby. Duży nacisk  kładziemy na rozwój turystyki i sportu. 
      Następne pytanie redakcji dotyczy młodzieży: 
      - Jak Pan ocenia postawę społeczną i stosunek do nauki  niewidomej młodzieży? 
      - I w tej dziedzinie nie należy popadać w przesadę. To  prawda, że większość młodzieży ma postawę konsumpcyjną, ale przecież i wśród  widzących nie jest inaczej. Znaczna grupa naszej młodzieży rozumie, że tylko  przez naukę może osiągnąć jakieś bardziej ambitne cele życiowe. Ci młodzi, którzy  uczą się w szkole średniej lub wyższej, są bardziej aktywni społecznie. Do nich  należy pałeczka w sztafecie pokoleń. Niepokojem napawa fakt, że większość  niewidomych, idąc na studia, wybiera kierunki humanistyczne. Później są duże  problemy z zatrudnieniem. Brakuje nam natomiast absolwentów ekonomii,  socjologii i psychologii, a specjaliści w tych dziedzinach są nam niezbędni do  pracy w spółdzielniach. Na nich czekają kierownicze stanowiska w planowaniu, a  także organizowanie zaopatrzenia i zbytu. Uważam, że Polski Związek Niewidomych  powinien uczynić duży wysiłek, aby odpowiednio ukierunkować młodzież  studiującą. Bez tego nie rozwiążemy problemu kadr". 
   Wojciech Omelan w  styczniowej "Pochodni" z 1988 r. zamieścił rozmowę z Aleksandrem  Królem zatytułowaną "Teraz pozostałem tylko kibicem". Cytuję  fragmenty tej rozmowy. 
  "20 listopada 1987 roku na uroczystym plenarnym  posiedzeniu Zarządu Okręgu PZN w Poznaniu, byłemu długoletniemu prezesowi  spółdzielni SINPO - Aleksandrowi Królowi wręczono wysokie odznaczenie państwowe  - Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. 
      - Co Pan czuł podczas dekoracji? 
      - Byłem bardzo wzruszony i zdenerwowany do tego stopnia,  że ręce mi się trzęsły. 
      - Wie Pan, że niewielu niewidomych otrzymało tak wysokie  odznaczenie? 
      - Zdaję sobie sprawę, że mają je nieliczni niewidomi.  Wyróżnienie, które mnie spotkało, jest bardzo ważne. Dziesięciu kardiologów nie  mogłoby wymyślić lepszego zastrzyku uzdrawiającego niż dzisiejsza uroczystość.  Mimo słabego zdrowia jestem w dużo lepszej kondycji niż przed dekoracją. 
      -O czym się myśli podczas tak uroczystej chwili? 
      - Myślałem wczoraj i dziś, zresztą często myślę o  sprawach, których nie doprowadziłem do końca. W spółdzielczości jest jeszcze  wiele nierozwiązanych problemów. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że w  Poznańskiem na pracę oczekuje jeszcze 72 inwalidów wzroku… - A w Polsce kilka  tysięcy. 
      - Więc widzi Pan, jaka to jest poważna sprawa. W  Wielkopolsce w połowie lat siedemdziesiątych nie było ani jednego niewidomego  bez pracy. Obserwujemy więc olbrzymi regres. Bez przerwy musimy czuwać nad  sytuacją w spółdzielczości i nie dopuszczać do stanów kryzysowych. 
      - Widzi Pan wyjście z tego zaułka? 
      - Zastanawiałem się nad tym nieraz i swoimi przemyśleniami  chcę się podzielić z aktywem poznańskim, ale musimy znać zamierzenia władz.  Nikt jeszcze nie wie, jak będą ustawione spółdzielnie niewidomych w drugim  etapie reformy gospodarczej. Czy znajdą się na równi z zakładami państwowymi,  czy otrzymają jakąś osłonę ze strony rządu? Jeśli nie, to znacznie więcej niż  kilka tysięcy niewidomych będzie poszukiwało pracy. Nie potrafię na poczekaniu  wymyślić złotych rad. To jest trudna sprawa". 
      I jeszcze jeden fragment tej publikacji: 
  "- Czy po tych wypełnionych pracą latach emerytura to  dla Pana odpoczynek? 
      - Jestem człowiekiem schorowanym - serce, astma. Na tę  uroczystość przyjechałem z synem, ale na górę wieziono mnie wózkiem. 
      - Jakie problemy środowiska niewidomych uważa Pan za  najważniejsze? 
      - Po pierwsze zatrudnienie. Człowiek pozbawiony wzroku  musi czuć się potrzebnym i nie być ciężarem dla nikogo. A druga sprawa to życie  kulturalne i społeczne. Dzisiaj obserwujemy skutki dawnej działalności. Widział  Pan, ile pucharów i dyplomów mamy u siebie w SINPO? Jeden z dyplomów - za  zajęcie drugiego miejsca - zdobyła nasza dęta orkiestra niewidomych. Uplasowali  się za wysoko notowaną, z dużymi tradycjami, orkiestrą poznańskich tramwajarzy.  Teraz ten cały ruch kulturalny zamiera. Szkoda, że niewidomych łączy tylko  osiem godzin przy warsztacie. Na kulturę, turystykę, sport, zawsze znajdą się  jakieś pieniądze, ale chęci brak. 
      - Dużo mówi Pan o pracy, o spółdzielczości. Może teraz  kilka słów o życiu prywatnym. 
      - Mam jednego syna. Mieszkam z nim i żoną w skromnym,  trzypokojowym lokalu. Mamy też ogródek. Nieraz tam jeździmy, rzadko jednak, bo  ze względów zdrowotnych raczej nie opuszczam domu. Cieszę się bardzo, że ludzie  pamiętają o mnie zarówno w spółdzielni, jak i okręgu. Dzwonią, dowiadują się o  zdrowie. W siedemdziesiątą rocznicę urodzin dostałem list gratulacyjny od wicewojewody  poznańskiego, od Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. 
      Widzi Pan, w moim życiu bywały przeróżne chwile. Przez 35  lat działalności ileż to razy znajdowałem się pod wozem. Nie zawsze było łatwo.  Cóż, to już poza mną. Niech młodzi ciągną tę spółdzielnię, ja teraz mogę tylko  pokibicować". 
   
Działacz Polskiego Związku Niewidomych i spółdzielczości 
      prezes zarządu spółdzielni "Nowa Praca  Niewidomych" w Warszawie 
      członek zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi 
      odznaczony m.in. Krzyżem Oficerskim i Krzyżem Komandorskim  Orderu Odrodzenia Polski. 
      Najważniejsze informacje dotyczące życia i działalności  Kazimierza Lemańczyka zebrał Józef Szczurek i opublikował w miesięczniku  "Wiedza i Myśl" (maj 2014 r.) w artykule pt. "Trzy nadzwyczajne  jubileusze". 
   Przytaczam ten  artykuł, gdyż autor dobrze prezentuje sylwetkę Kazimierza Lemańczyka jako  działacza społecznego, działacza spółdzielczego i człowieka. 
  "W maju bieżącego roku mgr Kazimierz Lemańczyk -  jeden z najwybitniejszych działaczy społeczności niewidomych i słabowidzących w  Polsce, obchodził osiemdziesiątą rocznicę swych urodzin. Nie jest to jedyna  rocznica. Tak się złożyło, że na ten rok przypada również sześćdziesięciolecie  podjęcia jego pracy zawodowej. Ponadto na początku 1957 roku wybrano go na  prezesa zarządu spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" i na tym  stanowisku, ku ogólnemu zadowoleniu, pozostał do dnia dzisiejszego. 
      Te trzy jubileusze składają się na fenomen mający znamiona  niezwykłej rzadkości, dlatego przy tak ważnej sposobności chcę przypomnieć jego  pracę, wszechstronną działalność społeczną mającą na celu polepszenie jakości  życia niewidomych i na tej drodze niemałe osiągnięcia. Zacznijmy zatem od lat  najwcześniejszych. 
      Ojciec Kazimierza - Julian Lemańczyk - wrócił do Polski w  1919 roku jako uczestnik Błękitnej Armii Józefa Hallera. Brał udział w kampanii  antybolszewickiej. Pod koniec 1920 roku został wysłany na Pomorze, aby  przejmować ziemie polskie od Niemców. Przez cały okres międzywojenny pracował w  straży granicznej. 
      24 stycznia 1921 r., w kościele parafialnym w Borowym  Młynie /w powiecie chojnickim/ zawarł ślub z Martą Kruza. Z tego małżeństwa  urodziło się sześcioro dzieci. 
      Kazimierz, najmłodszy z rodzeństwa, przyszedł na świat we  wsi Wierzchocina w maju 1934 r. Dzieci były wychowywane w atmosferze  patriotyzmu i religijności, co w dorosłym życiu zaowocowało poczuciem  odpowiedzialności, uczciwości i odwagą w podejmowaniu trudnych zadań. 
      W 1939 roku Niemcy zamordowali jego najstarszego,  osiemnastoletniego brata Jana za przynależność do patriotycznej organizacji pod  nazwą Związek Zachodni, a ojca wzięto do niewoli. Rodzina znalazła się w  ciężkiej sytuacji materialnej. Mając sześć lat, Kazimierz rozpoczął wraz ze  starszym bratem pracę u gospodarza. Najpierw pasł owce, a potem krowy. Już jako  9-letni chłopiec wykonywał najcięższe prace. Do niego należała również orka w  polu. 
      27 marca 1945 roku jechał wozem zaprzężonym w trzy konie.  Jeden z nich nastąpił na minę przeciwpancerną. Wybuch rozszarpał konie, a on  odniósł rany, w wyniku których utracił wzrok. 
      We wrześniu tego samego roku rozpoczął naukę w drugiej  klasie miejscowej szkoły. Uczył się tylko z pamięci, ale rozsądny nauczyciel  stawiał mu takie same wymagania jak innym uczniom. Pod koniec sierpnia 1946  roku przyjechał do ośrodka dla niewidomych dzieci w Laskach. Tutaj ukończył  szkołę podstawową, a następnie zawodową. 
      Tutaj w pełni ukształtowała się jego osobowość. W dużej  mierze było to zasługą Alicji Gościmskiej, która zamkniętego w sobie i raczej  nieśmiałego chłopca wciągnęła do harcerstwa, powierzyła mu dowodzenie zastępem  "Słoneczników", później "Mieczy". Jako mądra i doświadczona  wychowawczyni wiedziała, że znacznie więcej niż słowami można zdziałać  cierpliwym i konsekwentnym postępowaniem. Prowadzone przez Alicję Gościmską  harcerstwo stało się dla niego nie tylko fascynującą przygodą, kształtującą  wszechstronne zainteresowania i umiejętności współdziałania w grupie, ale  przede wszystkim dobrą szkołą charakteru. Ten hart ducha niedługo potem zaczął  owocować. 
      Kazimierz Lemańczyk został przewodniczącym Prezydium  Centralnej Rady Domu Chłopców. Odpowiedzialny za wychowanie młodzieży Henryk  Ruszczyc przywiązywał ogromną wagę do pracy samorządowej, którą traktował jako  szkołę samodzielności. Dawał wychowankom duże uprawnienia, ale i nakładał na  nich nie mniejsze obowiązki. Poprzez samorząd przygotowywał ich do  odpowiedzialności w życiu dorosłym. 
      Ważną rolę w życiu niewidomych chłopców, często pełnych  różnych lęków i kompleksów, odegrał Antoni Marylski. Potrafił z uwagą  wysłuchiwać wychowanków, był gotów do rozmowy na każdy temat. Chłopcy bez obaw  i bez skrępowania mogli mówić o swych najbardziej intymnych problemach.  Wiedzieli, że nie zostaną z nimi sami, że pan Marylski wszystko im spokojnie  wyjaśni i - jeśli trzeba - udzieli rady jak mądry i wyrozumiały ojciec. 
      Matkowały zaś chłopcom siostry franciszkanki. Kazimierz  Lemańczyk szczególnie serdecznie wspomina s. Hiacyntę pracującą w spiżarni i s.  Czesławę ze szwalni. Potrafiły one zapewnić oderwanym od domów dzieciom ciepłą,  prawdziwie rodzinną atmosferę. 
      W szkole zawodowej zdobył dyplomy czeladnicze w trzech  dziedzinach: szczotkarstwie, tkactwie i dziewiarstwie. W tej ostatniej także  dyplom mistrzowski. 
      Z Lasek Kazimierz Lemańczyk wyniósł wiarę we własne siły i  możliwości, bez której niemożliwa byłaby skuteczna służba na rzecz innych. I  Laski dały mu dojrzałą formację religijną, bez której służby tej pewnie by się  nie podjął. 
      W 1953 r. opuścił zakład i zamieszkał w Warszawie, w  internacie przy ulicy Słupeckiej. W tym samym roku dostał się na kurs masażu  leczniczego, który ukończył rok później, jednak pracy w lecznictwie nie podjął,  gdyż wiązało się to z koniecznością opuszczenia stolicy, a na to nie chciał się  zgodzić. 
      27 maja 1954 r., w dwudziestą rocznicę urodzin, rozpoczął  pracę jako szczotkarz w Spółdzielni Ociemniałych Żołnierzy. W tym zakładzie był  zatrudniony tylko przez pięć miesięcy. 1 listopada wrócił znowu do Lasek, ale  już jako nauczyciel szczotkarstwa. Jednocześnie doskonalił swoje umiejętności w  dziedzinie dziewiarstwa. 
      Po zdaniu egzaminu mistrzowskiego, 15 czerwca 1956 r.,  przystąpił do pracy w cepeliowskiej spółdzielni "Poziom" w Warszawie,  ale nie na długo, gdyż już 1 października rozpoczął pracę w nowopowstałej  spółdzielni, w "Nowej Pracy Niewidomych". Wkrótce też powierzono mu  funkcję jej szefa. Obawiał się, czy podoła trudnemu zadaniu, ale pan Ruszczyc z  Lasek, inicjator spółdzielni, przekonał go, że dla dobra całej załogi powinien  przyjąć stanowisko prezesa zarządu. 
      Obowiązków przybywało, gdyż w tym samym roku - 1956 -  Lemańczyk podjął decyzję o dalszej nauce. Poziom laskowskiej szkoły zawodowej  był wysoki, toteż od razu zdał egzamin do dziesiątej klasy liceum  ogólnokształcącego. Dwa lata później otrzymał świadectwo dojrzałości. 
      Po rocznej przerwie rozpoczął studia w Szkole Głównej  Planowania i Statystyki /Szkoła Główna Handlowa/ na Wydziale Handlu  Wewnętrznego. Wraz z nim naukę podjęli Andrzej Skóra i Marian Adamczyk. Miało  to istotne znaczenie, ponieważ w grupie łatwiej się uczyć. Mieli wspólnych  lektorów, razem przygotowywali się do egzaminów. 
      Studia pomagały Lemańczykowi w dobrym wypełnianiu  obowiązków prezesa spółdzielni, gdyż wiedzę zdobywaną podczas wykładów i  seminariów od razu można było przekładać na język praktyki. Studia ukończył w  1965 roku. Temat pracy magisterskiej: "Efekty ekonomiczne i  pozaekonomiczne produkcji spółdzielni cepeliowskich w latach 1958-1963" -  ściśle wiązał się z jego pracą zawodową. 
      23 kwietnia 1962 roku, Kazimierz Lemańczyk i Maria Mizak  zawarli związek małżeński. W Kościele św. Marcina w Warszawie ślubu udzielił im  ks. Tadeusz Fedorowicz, ówczesny krajowy duszpasterz niewidomych. W ciągu  sześciu lat urodziło się troje dzieci: Monika, Paweł i Anna. Wielkim dramatem  państwa Lemańczyków stała się tragiczna śmierć najstarszej córki, która w wieku  trzynastu lat podczas pobytu na koloniach letnich utonęła w czasie kąpieli w  jeziorze. Chyba tylko głęboka wiara uchroniła ich od całkowitego załamania i  pozwoliła, po wielu miesiącach, otrząsnąć się z nieszczęścia. 
      Działalność Kazimierza Lemańczyka nie kończyła się na  pracy zawodowej, zbyt wiele było w nim sił witalnych i potrzeby służenia  ludziom. Pracę zawodową i społeczną traktował na równi. Stanowiły jakby dwie  odnogi tego samego nurtu życiowej aktywności. 
      Kierowania spółdzielnią chyba nigdy nie postrzegał jedynie  w wymiarze zawodowym, równie ważny był aspekt społeczny. Nie chodziło przecież  tylko o to, by ludzie mieli pracę i otrzymywali za nią godziwą zapłatę, lecz  także, aby mogli się kształcić, rozwijać swoją osobowość. Prezes Lemańczyk  przywiązywał również ogromną wagę do działalności rehabilitacyjnej. Chciał, aby  jak najwięcej niewidomych mogło skorzystać z pomocy w zaopatrzeniu w sprzęt  ułatwiający samodzielne życie, uczestniczyło w życiu kulturalnym, miało  zapewniony wypoczynek oraz - przede wszystkim - jak najlepsze warunki dla  rozwoju duchowego i intelektualnego. 
  "Nowa Praca Niewidomych" od początku należała do  "Cepelii". We władzach tej organizacji Kazimierz Lemańczyk pełnił  odpowiedzialne funkcje. Od 1969 roku, bez przerwy, jest członkiem rady  nadzorczej. Wybrano go również na przewodniczącego warszawskiej Społecznej  Komisji Środowiskowej - największej cepeliowskiej organizacji regionalnej.  Powierzenie mu tak trudnych zadań świadczyło o zaufaniu do jego dojrzałości  społecznej i intelektualnej oraz odpowiedzialności. Swoim doświadczeniem  dzielił się również z innymi spółdzielniami, przez kilka kadencji należał  bowiem do Rady Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. 
      Dużo wysiłku i czasu poświęcił na bezinteresowną pracę w  Polskim Związku Niewidomych. Od października 1981 do marca 1987 roku pełnił  funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego PZN, a od marca 1987 do sierpnia  1988 roku przewodniczącego. Zależało mu, aby władze Związku znały i rozumiały  potrzeby ogółu niewidomych i chciały im z oddaniem służyć, ale wtedy ten  kierunek w gremiach kierowniczych PZN nie znajdował należytego zrozumienia. 
      Ważną działalnością prezesa Lemańczyka jest praca społeczna  w zakładzie w Laskach. Począwszy od 1974 r. do 1998 r. był członkiem zarządu  Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, a do tej pory jest honorowym członkiem  Zarządu TOnO. 
      W 1973 r. w Laskach został powołany Komitet Budowy Domu  Przyjaciół Niewidomych im. Henryka Ruszczyca. Lemańczykowi powierzono funkcję  przewodniczącego komitetu. Dom, którego budowa finansowana była w dużej części  ze środków zebranych od osób prywatnych i zakładów pracy, został oddany do  użytku cztery lata później. Kazimierz Lemańczyk przyjął również przewodnictwo  komitetu budowy domu opieki dla samotnych niewidomych kobiet w Żułowie. I ten  dom wspierany był przez datki społeczne, ale główny ciężar sfinansowania nowego  obiektu wziął na siebie Nowojorski Komitet Pomocy Niewidomym w Polsce. Żułowski  dom opieki wybudowano w ciągu pięciu lat. 
      W minionym pięćdziesięcioleciu w Gdańsku-Sobieszewie  wyrósł wspaniały ośrodek rehabilitacyjno-wypoczynkowy, który jest własnością  Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi w Laskach. Może w nim przebywać jednocześnie  około sto osób. Nad jego budową i dojrzewaniem pracowało wielu ludzi, ale  spośród nich największe zasługi ma pan Kazimierz Lemańczyk wraz z całym  Zarządem i Załogą spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych". Spółdzielnia  przeznaczała duże sumy ze swoich dochodów na rozbudowę Ośrodka. 
      Ponadto Kazimierz Lemańczyk nieustannie otaczał Ośrodek  swym twórczym staraniem o poszukiwanie różnych źródeł wsparcia finansowego i  zdobywał w innych instytucjach fundusze na jego rozbudowę. W tych kilkudziesięciu  latach trasę Warszawa - Gdańsk, przemierzał setki razy. Jego troska, energia i  konsekwencja w działaniu przyniosły wymierne rezultaty. 
      Od 1995 roku należał do rady nadzorczej Fundacji Sportu  Niepełnosprawnych "Start", a w maju 2000 r. wybrano go do zarządu  26-osobowego Komitetu Paraolimpijskiego. Z tego tytułu w październiku 2000  towarzyszył polskiej ekipie niepełnosprawnych sportowców podczas igrzysk w  Australii. 
      27 maja 2014 roku Kazimierz Lemańczyk ukończył 80 lat, ale  nadal zadziwia jego energia i aktywność. Prawie od 60 lat kieruje spółdzielnią  "Nowa Praca Niewidomych". To prawdziwy fenomen na mapie gospodarczej  i społecznej Polski. 
      Po chwilowych trudnościach z początku lat 90.,  spowodowanych przełomowymi zmianami w polityce i gospodarce Polski, "Nowa  Praca" pod kierunkiem prezesa Lemańczyka nie tylko podniosła się, ale  wkroczyła na zupełnie nowe tory. Rozwinęła działalność dostosowaną do  najbardziej nowoczesnych potrzeb i warunków. Powstał dział telemarketingu,  obsługujący centralne instytucje państwowe oraz instytucje finansowe. Jak  dotychczas żaden zakład zatrudniający niewidomych nie poszedł w jej ślady. W  ramach działalności spółdzielni powstały dwa studia nagrań książek, dział  produkcji Czytaka. Przy spółdzielni powstało również stowarzyszenie Larix,  którego podstawowym zadaniem jest nagrywanie książek dla niewidomych. 
      Chcąc pomagać jak największej liczbie osób z dysfunkcją  wzroku, zarząd uruchomił przy spółdzielni warsztaty terapii zajęciowej dla 36  osób. Jest to jedyna tego typu placówka dla niewidomych w Warszawie. 
      Władze państwowe doceniają zasługi Kazimierza Lemańczyka i  pozytywny wpływ na życie społeczne i ekonomiczne w tak wielu dziedzinach i dały  temu doniosły wyraz. W grudniu 2004 r. prezes zarządu spółdzielni "Nowa  Praca Niewidomych" otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.  Prawie dwadzieścia lat wcześniej odznaczono go Krzyżem Oficerskim. 
      Na zakończenie tego z konieczności skrótowego rysu  biograficznego, warto jeszcze dodać, że pan Lemańczyk jest nie tylko ojcem, ale  także dziadkiem. Dwójka dzieci to już ludzie dorośli, a wnuki, jest ich dwu,  przysparzają wiele radosnych przeżyć. Zawsze przywiązywał duże znaczenie do  życia rodzinnego opartego na zdrowych zasadach moralnych. Przy różnych okazjach  podkreślał, iż spotkało go wielkie szczęście, że mógł w pełni poświęcić się  pracy zawodowej i społecznej dzięki żonie, która wzięła na swoje barki trud  wychowywania dzieci i prowadzenia domu, nie szczędząc starań, aby panowało w  nim poczucie bezpieczeństwa, ciepło i ład. Oparcie, jakie znajdował w rodzinie,  pozwalało mu odważnie stawiać czoło wszelkim trudnościom i przeszkodom. Niemała  w tym również zasługa lojalnych współpracowników w zespole kierowniczym  "Nowej Pracy Niewidomych", ponieważ nie musiał tracić energii na  walkę o utrzymanie swego stanowiska. Dzięki temu mógł skoncentrować się na tym,  co naprawdę ważne: pracy na rzecz środowiska niewidomych. 
      Spółdzielnię traktował zawsze jako zadanie, które prawie  60 lat temu powierzył mu pan Henryk Ruszczyc, i dlatego z całych sił o nią dbał  i ta troska stała się dla niego najważniejsza". 
   Jeszcze wypowiedź  Kazimierza Lemańczyka, jacy powinni być działacze społeczni z artykułu Józefa  Szczurka "Wszystko zależy od aktywu" ("Pochodnia", sierpień  1987 r.) czytamy: 
   "- I ostatnie  już pytanie. Jacy, Pana zdaniem, powinni być nasi działacze, ich postawa  społeczna i moralna, aby PZN mógł dobrze spełniać swą służebną funkcję wobec  niewidomych? 
      - Uważam, iż każdy działacz powinien dobrze znać statut  PZN, prawa i obowiązki niewidomych i ich przywileje. Tylko wtedy może  skutecznie pomagać i bronić interesów członków Związku. Postawa naszych  działaczy to sprawa niezwykle ważna. Muszą to być ludzie prawi, o  nieskazitelnym charakterze. Niosąc pomoc, nie mogą czekać na wdzięczność ani  liczyć na szczególne wyrazy uznania. Dla prawdziwego działacza największą  satysfakcją i źródłem zadowolenia powinna być czyjaś radość i uśmiech. To  jedyna i najważniejsza zapłata za nasz trud i wysiłek. 
      Działacze muszą być całkowicie bezinteresowni. Cechować  ich powinna duża kultura, takt i wyrozumiałość, wrażliwość na ludzką krzywdę i  szlachetność, a wszystko to jest możliwe tylko wtedy, gdy kierujemy się jedynie  chęcią pomagania innym ludziom. Jeżeli takich będziemy mieli działaczy, to  nasza organizacja zasłuży sobie na szacunek, uznanie, i nawet najtrudniejsze  problemy staną się możliwe do rozwiązania". 
   W marcu 2017 r., po  sześćdziesięciu latach kierowania Spółdzielnią "Nowa Praca  Niewidomych" w Warszawie, Kazimierz Lemańczyk odszedł na emeryturę. Można  z całym przekonaniem przewidywać, że nie będzie to gnuśna emerytura. Koniec  pracy zawodowej nie oznacza końca wszelkiej działalności. Aktywność i  zaangażowanie społeczne Kazimierza Lemańczyka, z pewnością nie pozwolą na  bezczynność, na całkowite wyłączenie się z działalności społecznej. 
      Na podstawie prasy środowiskowej przedstawiłem drogę  życiową i osiągnięcia prezesa Kazimierza Lemańczyka. Zwróćmy uwagę, że  Kazimierz Lemańczyk piastował funkcję z wyboru, czyli wielokrotnie był  wybierany przez spółdzielców na stanowisko prezesa zarządu spółdzielni. To  niebywałe, chyba bez precedensu i wspaniałe! 
   
 
      Spółdzielczość straciła znaczenie, większość spółdzielni  zbankrutowała, a pozostałe poważnie ograniczyły działalność. W przeszłości  jednak spółdzielczość niewidomych odegrała wielką, pozytywną rolę w życiu  tysięcy osób z uszkodzonym wzrokiem. 
   Potraktujmy więc  słowa Kazimierza Lemańczyka za podsumowanie prezentacji niewidomych  społeczników i działaczy spółdzielczości. Są one bardzo ważne w sytuacji, w  której obserwujemy kryzys ruchu niewidomych i słabowidzących w Polsce oraz  kryzys społecznego zaangażowania osób z uszkodzonym wzrokiem w realizację  ważnych środowiskowych celów. 
      Kazimierz Lemańczyk, jak wiemy, jest również menadżerem,  działaczem ruchu spółdzielczego. Przez dziesiątki lat jego działalność  stwarzała wielu niewidomym warunki godnego życia. W następnym artykule zapoznam  Czytelników z kilkoma osobami, które doskonale potrafią sami zadbać o jakość  swojego życia oraz dawać ludziom pracę. 
   
   
Skryba