Z poprzedniego artykułu wiemy, że niewidomi  sprawdzali się w działalności gospodarczej przede wszystkim jako kierownicy  spółdzielni niewidomych. Czym innym jednak było kierowanie zakładem  spółdzielczym w okresie gospodarki nakazowo-rozdzielczej, a czym innym jest  kierowanie własną firmą w warunkach gospodarki rynkowej. 
Niewidomi prezesi zarządów spółdzielni niewidomych  działali głównie w warunkach rynku producenta, reglamentacji maszyn, surowców,  środków transportu i tzw. mocy przerobowych. Te ostatnie odnosiły się do firm  budowlanych, które przyjmowały zlecenia na polecenie albo za zgodą odpowiednich  komitetów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR). Nie było wówczas  mowy o przetargach, o możliwościach wyboru firmy, o stawianiu warunków.  Pieniądze nie wystarczały, żeby coś zbudować. Niezbędny był przydział cementu, cegły,  stali zbrojeniowej, armatury i chyba wszystkiego, co było niezbędne do  wybudowania hali fabrycznej, biurowca czy bloku mieszkalnego. 
Piszę o tym, bo młodsi nawet sobie nie wyobrażają  takiej gospodarki, w której wszystkiego brakuje. Dowcip z tamtych czasów  ujmował to zwięźle i prawdziwie - kiedy zaczęto na Saharze budować socjalizm,  to piasku zabrakło. To jedno, a drugie - w takich warunkach trzeba innych cech,  innych zdolności, żeby kierować zakładem produkcyjnym. Dodam, że niewidomi  mieli nieco łatwiej niż inni, bo mogli liczyć na sympatię i zrozumienie, może  litość władz partyjnych i uzyskiwać przydziały, o których już pisałem. Nie bez  znaczenia był też fakt, że niemal każdy towar znajdywał nabywcę, bo wszystkiego  brakowało. 
Nie oznacza to, że nie było trudności, problemów,  braków. Owszem, były i to wcale niemałe. Jednak niepełnosprawność niewidomego  prezesa oraz osób niewidomych, na rzecz których działał, ułatwiały  przezwyciężanie trudności. Ułatwiały uzyskiwanie działek budowlanych,  samochodów dostawczych, surowców i maszyn. Najważniejsze jednak było  ograniczanie konkurencji, odmawianie zgody na przykład na otwieranie warsztatów  szczotkarskich przez prywatnych rzemieślników, zarezerwowanie dla niewidomych  niektórych wyrobów i łatwość zbytu gotowych wyrobów. 
Poza tym prezes spółdzielni nie ryzykował własnymi  pieniędzmi, własnym majątkiem i nie odpowiadał indywidualnie za ewentualne  błędy. Oczywiście, formalnie ciążyła na nim odpowiedzialność, ale zarządzanie  było kolektywne, a więc odpowiedzialność rozmyta. 
Obecnie niewidomy przedsiębiorca nie może liczyć na  żadne ułatwienia. Jeżeli posiada pieniądze, może wszystko kupić, a to co zechce  nabyć, przywiozą mu pod wskazany adres, podziękują, że kupił i polecą na  przyszłość swoje usługi i swoje towary. No i absolutnie nie może liczyć na  jakiekolwiek ułatwienia w zbywaniu wytwarzanych towarów czy świadczonych usług.  A więc, pod wieloma względami, jego praca jest o wiele trudniejsza niż prezesów  spółdzielni niewidomych w okresie realnego socjalizmu. 
O tym, jak korzystne to były warunki dla spółdzielni  niewidomych, świadczy fakt, że zmiana ustroju politycznego i gospodarczego  spowodowała upadek wielu spółdzielni oraz znaczące ograniczenia pozostałych  zakładów spółdzielczych. 
Nie mam możliwości zapoznania Czytelników z  osiągnięciami zagranicznych niewidomych biznesmenów. Mogę natomiast pokazać  tylko kilku polskich niewidomych i słabowidzących przedsiębiorców. 
Przedsiębiorcą, właścicielem firmy "Impuls"  jest Ryszard Dziewa z Lublina. Jego sylwetkę zaprezentowałem w artykule  poświęconym niewidomym walczącym o wolność Polski i o demokrację w naszym  kraju. W tym samym artykule przedstawiłem sylwetkę działacza Konfederacji  Polski Niepodległej Zygmunta Stanisława Łenyka, który od 1995 r. jest  właścicielem i dyrektorem krakowskiej Szkoły Języków "Poliglota". 
Nie o wszystkich przedsiębiorcach mogę też znaleźć  informacje. Poza tym w żadnym z artykułów nie przedstawiam sylwetek wszystkich  osób z uszkodzonym wzrokiem, które na to zasługują. Wybrane sylwetki są  ilustracją możliwości osób niewidomych i słabowidzących, a nie wykazem  działających w danej dziedzinie. 
 
 
      Wiemy, że zorganizowane zatrudnianie niewidomych  rozpoczęło się od czasów, kiedy powstawały szkoły dla niewidomych. W zakładach  tych przygotowywano niewidomych do pracy w kilku zawodach - w szczotkarstwie,  wikliniarstwie, strojeniu fortepianów, masażu leczniczym i muzykowaniu. 
      Niektórzy z absolwentów otwierali własne warsztaty  szczotkarskie, wiklinarskie, powroźnicze. Niektórzy działali na własny rachunek  jako masażyści, stroiciele instrumentów muzycznych i muzycy. Byli to  mikroprzedsiębiorcy. 
      Po I wojnie światowej, przede wszystkim ociemniali  żołnierze, którzy korzystali z pomocy państwa otwierali warsztaty, kioski,  otrzymywali gospodarstwa rolne. Stawali się mikroprzedsiębiorcami. 
      Ewa Grodecka w pracy pt. "Historia niewidomych  polskich w zarysie", pisząc o działalności Związku Ociemniałych Wojaków na  Wielkopolskę, Pomorze i Górny Śląsk, zamieszcza m.in. informację: 
  "Nie uważając bynajmniej szczotkarstwa za  uniwersalny zawód niewidomych, Związek pomagał wielu swym członkom w uzyskaniu  innej, odpowiadającej im pracy. W rezultacie do roku 1930: osady rolne  otrzymało z Urzędu Ziemskiego 9 członków, koncesje lub udziały w  przedsiębiorstwach koncesyjnych - 29, kioski - 5, sprzedaż gazet - 4. Nadto  dwóch zatrudniono w Urzędzie Umundurowania, dwóch w banku przy liczeniu  pieniędzy, jednego jako telefonistę, jednego w szpitalu wojskowym jako  stenotypistę". 
      W tej samej pracy Ewa Grodecka informuje, że Związek  Cywilnych Niewidomych na Wielkopolskę (1923), który w następnym roku objął  również Pomorze, udzielał swoim członkom pożyczek na zakładanie kiosków. 
      Ewa Grodecka pisze, że Małopolski Związek  Ociemniałego Żołnierza "Spójnia" (powstał w lutym 1922 r.) wspierał  działalność gospodarczą swoich członków. Czytamy: 
  "Rozpoczął się teraz drugi etap działalności  "Spójni": użytkowanie posiadanych funduszy i stałych dochodów dla  bezpośredniej pomocy, udzielanej poszczególnym inwalidom ociemniałym, członkom  Związku. 
      Pomoc ta polegała przede wszystkim na staraniach o  koncesje państwowe dla inwalidów oraz na opiece nad prowadzonymi przez nich  przedsiębiorstwami, zwłaszcza w pierwszych najtrudniejszych miesiącach". 
      Niewiele znalazłem informacji na temat działalności  gospodarczej na własny rachunek w okresie międzywojennym i żadnych informacji  dotyczących poszczególnych osób zajmujących się taką działalnością. Udało się  tylko ustalić, że były osoby, które prowadziły działalność gospodarczą na  własny rachunek. 
      Po 1945 r. wyróżniamy kilka okresów, które różnią się  podejściem do działalności gospodarczej. Bezpośrednio po wyzwoleniu i  proklamowaniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej odbudowywane są i powstają nowe  zakłady rzemieślnicze, sklepy i fabryczki. Można przyjąć, że działalność  gospodarczą na własny rachunek podejmowały również osoby niewidome. 
      W miarę postępów budowy socjalizmu zmieniał się na  gorsze stosunek do prywatnej inicjatywy. Społeczeństwo polskie odzwyczajane  było od przedsiębiorczości. Rozwijana była niemal wyłącznie gospodarka  uspołeczniona - przedsiębiorstwa państwowe i spółdzielcze. Wyjątek stanowiło  rolnictwo, którego nie udało się skolektywizować. Pozostały głównie  gospodarstwa indywidualne, rodzinne. Niektóre z tych gospodarstw prowadzili  niewidomi i słabowidzący właściciele. 
      W okresie schyłkowym PRL-u zaczęła rozwijać się  indywidualna działalność gospodarcza. Jednak jej szybki rozwój nastąpił dopiero  po roku 1989, po zmianie ustroju. Wówczas pojawili się również niewidomi  przedsiebiorcy, o których można znaleźć sporo informacji w środowiskowej  prasie. 
   
 
      Urodził się w 1938 r. Jest osobą niewidomą w stopniu  znacznym. Posiada wykształcenie wyższe prawnicze. Był jedynym w Polsce  niewidomym notariuszem, który wykonywał ten zawód od 1973 r. do emerytury. Na  podkreślenie zasługuje fakt, że przez wiele lat, jako niewidomy, prowadził w  Warszawie własną kancelarię notarialną. 
      O jego drodze życiowej i karierze zawodowej pisze  Anna Wojciechowska-Sobczyk w artykule "W samym środku życia"  ("Pochodnia", marzec 1990). Czytamy: 
  "Studiował prawo w latach 1955-60, mając już  bardzo słaby wzrok. Po studiach pracował w Departamencie Spraw Nieletnich w  Ministerstwie Sprawiedliwości. Jego specjalnością było prawo karne. Zajmował  się zagadnieniami odpowiedzialności nieletnich, organizacją zakładów karnych i  schronisk dla nieletnich. 
   Ciągnąca się  od dzieciństwa choroba oczu spowodowała w 1972 roku całkowitą utratę zdolności  czytania, uniemożliwiając dotychczasową pracę. Ówczesne władze sądowe ułatwiły  mu, już jako niewidomemu, przejście do pracy w biurze notarialnym. Najpierw był  Żyrardów, do którego musiał dojeżdżać ze stolicy. Praca tam pozwoliła mu jednak  na przekwalifikowanie się, przestawienie się na problematykę czysto  cywilistyczną. Kiedy po przeszło rocznym okresie dojazdów zatrudniono go w  Biurze Notarialnym w Warszawie, miał jeszcze nie najgorsze widzenie konturowe,  które powoli zanikło. W tej chwili pozostało jedynie poczucie światła. 
      Podstawowym obowiązkiem niewidomego notariusza  Janusza Witkuna jest udzielanie informacji i porad z zakresu problematyki  notarialnej. Są to wszystkie sprawy związane z obrotem nieruchomościami, a  także spadkowe, rozmaite umowy dotyczące na przykład sprzedaży, porozumienia stron.  Do tego dochodzą jeszcze jakieś sprawy podatkowe, które interesanci chcą znać,  zanim podejmą działania w biurze notarialnym. Janusz Witkun jest jedyną osobą  wyznaczoną do tego celu w biurze. Informuje człowieka przychodzącego wprost z  ulicy, który nie wie, co i jak załatwiać, jakie dokumenty są wymagane przy  sporządzaniu danej czynności notarialnej. 
      Każdego dnia przychodzi około 70 interesantów. W  poniedziałki więcej, bo biuro jest czynne dłużej. Janusz Witkun obliczył, że w  ubiegłym roku udzielił około 15 tysięcy porad i informacji. Nie robi  przerw w pracy, więc pod koniec dnia jest bardzo zmęczony, bo przez kilka  godzin musi mówić i myśleć. Nikt nie może powiedzieć, że bierze pensję za  darmo. Wręcz przeciwnie - musi na nią solidnie zapracować. Najważniejsze  jednak, że lubi swoją pracę i sprawia mu ona satysfakcję. 
  "Tkwię jak gdyby w samym środku życia -  rodzinnego, społecznego, gospodarczego - mówi. - Interesanci opowiadają mi  często takie rzeczy o swoich sprawach majątkowych, których by nie opowiedzieli  gdzie indziej, bowiem wobec notariusza wykazują pełne zaufanie, a on  zobowiązany jest do tajemnicy zawodowej. Często są to sprawy bardzo  skomplikowane, ciągnące się od dziesiątków lat, trudne dla klientów. Mnie  ludzie pokazują na ulicy drogę, abym trafił, a ja im pokazuję, w jaki sposób  mogą rozwiązywać swoje problemy". 
      Pan Janusz przyjmuje klientów przeszło 4 godziny  dziennie. Słucha spraw, wyjaśnia, czasem poleca interesantowi, aby zapisał, co  ma robić. Gdy trzeba przeczytać dokumenty przyniesione przez klienta, robi to  lektorka, której dyskretnie je podsuwa. Wygląda to w sposób naturalny tak, że  niewielu domyśla się, że notariusz dlatego sam nie czyta, bo nie widzi. Po  godzinach przyjęć zapoznaje się z nowymi przepisami, robi notatki lub  przygotowuje do wykładów, które prowadzi dla aplikantów notarialnych. Wymaga to  również solidnego przygotowania, ale i ta praca daje mu satysfakcję. Ci młodzi  adepci sztuki notarialnej zastąpią w przyszłości obecnych prawników, a on  chciałby, by zachowali o nim dobre wspomnienia". 
      I jeszcze jeden cytat: 
  "Mój rozmówca podkreśla z naciskiem:  "Zawsze staram się zachowywać jak największą samodzielność, nie tylko w  pracy, ale również w domu czy na ulicy. Czasem człowiek nabije sobie guza na  jakiejś latarni, ale to jest wliczone w koszty". 
      Pamiętajmy, że informacje te pisane były w 1990 r.  Wówczas nie było komputerów. Dostępne były, jako podstawowe, magnetofon i  zwykła maszyna do pisania. 
   Janusz Witkun  pracując w kancelarii notarialnej przygotował się do prowadzenia własnej  działalności gospodarczej. W swojej kancelarii, nie był już jednym z kilku  prawników, lecz tym najważniejszym, decydującym. Nie mógł też wszystkich  czynności wykonywać samodzielnie, lecz musiał zatrudniać pracowników biurowych. 
      Zanim to jednak nastało musiał pokonać poważne  trudności. Mówi o tym w rozmowie z Andrzejem Szymańskim, zatytułowanej  "Notariusz na bruku" ("Pochodnia", listopad 1993 r.). 
  ""Kiedy przed 18 laty obejmowałem urząd  notariusza, przed drzwiami stała długa kolejka oszustów i naciągaczy.  Dowiedzieli się, że przyjmuje niewidomy notariusz, a ja wiedziałem, że w żadnym  wypadku nie mogę się pomylić i dowiodłem tego". 
      Andrzej Szymański przytacza powody odmowy przyznania  Januszowi Witkunowi prawa prowadzenia kancelarii notarialnej. Czytamy: 
  "Mecenas Piątkowski odmowę wyznaczenia siedziby  prywatnej kancelarii notarialnej uzasadniał artykułem 16 pkt. 3 "Prawa o  notariacie", który stanowi, że stosunek pracy z notariuszem ulega  rozwiązaniu, jeżeli na skutek choroby lub ułomności nie może on wykonywać  zawodu notariusza. Nowe prawo notarialne, które weszło w życie w lutym 1991  roku, znosiło państwowy notariat. Przez półtora roku sędzia Witkun był jedynym  niesprywatyzowanym notariuszem w Polsce. Długoletnia nienaganna praktyka nie  mogła stanowić podstaw do rozwiązania stosunku pracy z niewidomym notariuszem.  Samorząd notarialny i warszawska Rada Notarialna pozytywnie oceniły jego  fachowość i zaopiniowały wniosek o wyznaczenie prywatnej kancelarii". 
   Oddaję jeszcze  raz głos Januszowi Witkunowi: Stwierdził on, "iż minister Piątkowski  uzasadniał swą decyzję w sposób obłudny. Moty wował ją tak: 
  "Chodzi tu o ochronę interesu państwa i  społeczeństwa oraz samego notariusza, który musiałby płacić odszkodowanie w  razie popełnionego błędu". "A przecież mój klient składa również  oświadczenie głosem, a ja jeszcze nie jestem głuchy. Poza tym od 12 lat mam  doskonałego lektora. W pracy pomaga mi też żona. Teraz w dobie postępu  technicznego możliwość podrobienia jakiegokolwiek dokumentu jest ogromna i  nawet widzącego łatwo oszukać". 
      Jak już wiemy, trudności te zostały przezwyciężone i  mieliśmy w Polsce niewidomego notariusza, który prowadził własną kancelarię  notarialną. 
      Janusz Witkun był też działaczem społecznym w  środowisku niewidomych. Przez wiele lat sprawował funkcję przewodniczącego  Okręgowego Sądu Koleżeńskiego PZN w Warszawie, a następnie przez kilka kadencji  przewodniczącego Głównego Sądu Koleżeńskiego PZN. 
   Do jego  zainteresowań należy: historia, literatura i muzyka. 
   
 działacz  społeczny 
      tłumacz przysięgły 
   
      Jerzy Ogonowski urodził się w 1943 r. w Cieplicach.  Jest osobą całkowicie niewidomą. Szkołę podstawową ukończył w Ośrodku  Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych we Wrocławiu. do liceum ogólnokształcącego  uczęszczał w rodzinnych Cieplicach, a następnie ukończył Wyższe Studium Języków  Obcych na Uniwersytecie Warszawskim (obecnie Instytut Lingwistyki Stosowanej).  Wymagane były dwa języki. Jerzy kontynuował te, których uczył się w liceum, tj.  rosyjski i francuski. 
      Po ukończeniu studiów zamieszkał we Wrocławiu. Jest  ojcem i dziadkiem. Wychował trzech synów. 
   Sylwetkę  Jerzego Ogonowskiego przedstawiam na podstawie rozmowy zamieszczonej w  miesięczniku "Wiedza i Myśl" (luty 2010 r.) pt. "Interesująca  praca". Przytaczam niektóre pytania i odpowiedzi z tej rozmowy. 
      - "Pracujesz jako tłumacz, w tym od wielu lat  jako tłumacz przysięgły. Wymaga to wysokich kwalifikacji fachowych i moralnych.  Nie pytam o te moralne, bo to oczywiste, ale może zechcesz powiedzieć naszym  Czytelnikom, jakie posiadasz kwalifikacje fachowe, gdzie i kiedy je zdobyłeś? 
   Ukończyłem  najpierw w Warszawie czteroletnie zawodowe Wyższe Studium Języków Obcych, w  którym kształcono też tłumaczy. Była to pierwsza szkoła lingwistyczna, w której  podjęto nauczanie języka współczesnego z niewielkimi odniesieniami do  najnowszej historii. Po ukończeniu tego studium rozpocząłem pracę, o czym chyba  powiemy szerzej potem. Po sześciu latach zdecydowałem się na podjęcie rocznych  studiów magisterskich w Instytucie Lingwistyki Stosowanej, bo taką nazwę  przybrało poprzednie WSJO, stając się uczelnią dającą dyplom magisterski. Pracę  pisałem już w oparciu o sześcioletnie zawodowe doświadczenie tłumacza tekstów  technicznych. Pewnie dlatego na zakończenie obrony moje kompetencje zostały  ocenione przez komisję bardzo wysoko. 
      Kiedy nastąpił przełom, stare układy padły i trzeba  było zacząć samodzielną pracę. Wtedy też okazało się, że poszukiwani są raczej  tłumacze przysięgli, żeby ponosić pełną odpowiedzialność za wykonaną pracę.  Podjąłem starania, aby zostać tłumaczem przysięgłym. Znacznym ułatwieniem był  fakt, że we wrocławskiej palestrze pracowały na stałe i były szanowane dwie  niewidome panie pełniące funkcję adwokatów: Danuta Góralska i Barbara  Kaszubska, które zresztą poważnie i aktywnie włączyły się w pomoc w  ustanowieniu mnie tłumaczem przysięgłym. Były pewne kłopoty, wątpliwości, ale  ostatecznie przesądził fakt, że mogłem posłużyć się optaconem, który dawał  samodzielny dostęp do tekstu. A potem pojawiły się komputery i różne inne  usprawnienia. W miarę zdobywania doświadczeń zawodowych wpisywałem się na różne  rejestry i listy, uzyskiwałem autorytet wśród młodszych tłumaczy ze względu na  wiedzę. Po latach to już nie ja poszukiwałem poparcia i informacji, ale u mnie  zaczęto tego poszukiwać, a ostatecznym poświadczeniem sukcesu stał się taki oto  fakt, że kiedy już prowadziłem własną działalność gospodarczą jako tłumacz  przysięgły, pewien klient wywołał mnie z przychodni (bo akurat musiałem pójść  na wizytę lekarską), twierdząc, że nie mogę teraz iść do lekarza, bo on był u  konkurencji, "a ta konkurencja, panie, powiedziała, że oni z tym sobie  rady nie dadzą, wysłali mnie do pana, a jeszcze powiedzieli, że jak pan się  tego nie podejmie, to żebym już nigdzie nie chodził, bo to znaczy, że nikt tego  nie zrobi". Myślę, że był to dzień, w którym zostałem rasowym tłumaczem  przysięgłym. 
      Ponadto ukończyłem podyplomowe studia -  trzysemestralne studium religioznawczo-etyczne oraz dwusemestralne studium  filozoficzne przy Uniwersytecie Wrocławskim, ponieważ zawsze tego rodzaju  inwestycje bardziej mnie interesowały aniżeli gromadzenie nadmiaru dóbr  materialnych. 
      - Od dawna pracujesz na własny rachunek. Czy  wcześniej byłeś zatrudniony w jakiejś firmie lub może pracowałeś w innym  zawodzie? 
      Po ukończeniu WSJO Adolf Szyszko, zajmujący się w ZG  PZN zatrudnieniem, wysłał swego pracownika Zbigniewa Skalskiego do Wrocławia,  aby ten rozeznał możliwości pracy w moim rodzinnym mieście. A że człowiek był  uparty i dociekliwy, a kiedy wyrzucali go jednymi drzwiami, wracał drugimi i  drążył temat, załatwił mi zatrudnienie w Nauczycielskiej Spółdzielni Pracy, w  której był dział tłumaczy. Zaraz jesienią okazało się, że praca ta polega  przede wszystkim na obdarowywaniu prezentami Pana Prezesa i Pani od spraw jego,  aby dostać jakieś drobne zlecenie. Wykonałem jedno zlecenie i nagle się  okazało, że wyczerpałem roczny limit prac zleconych, który wynosił 750 zł.  Zwróciłem się do Komitetu Wojewódzkiego PZPR o pomoc i bardzo szybko dostałem  stałą pracę w drodze pewnego rodzaju handlu. Trafiłem akurat na moment, że  Prezes spółdzielni nauczycielskiej ubiegał się o etat (wtedy etaty rozdzielano  w komitetach, a nie stosownie do potrzeb gospodarczych). Prezes otrzymał etat,  ale że decydentka uznała moje aspiracje i wiedzę, poinformowano Prezesa, iż  spółdzielni przysługują dwa etaty, a ten drugi jest dla niewidomego tłumacza.  Przez kilka lat nie było to dla mnie lekkie życie. Prezes przyjął zasadę, że  nie tylko musi, ale także może mieć ze mnie realne korzyści. I tak, kiedy nie  chciał dać mi jakiegoś zlecenia, wyjaśniał, że jestem młody, a tekst jest  trudny. A kiedy nie chciał dać pracy komuś innemu, to wyjaśniał, że on by i  owszem, ale - rozumieją państwo - mam obowiązki narzucone przez komitet  wojewódzki... 
      Potem przyszły lata gierkowskie i duże  zapotrzebowanie na tłumaczy. Tak więc postanowiono rozbudować komórkę. Byłem  jedyny na etacie i posłużyłem jako wzór, w oparciu o który można zbudować nowy  dział. Sytuacja gospodarcza powodowała, że już prezentów nie dawano, bo  tłumaczeń trzeba było dużo. A kiedy nastały lata osiemdziesiąte, włączyłem się  we wszystkie możliwe struktury spółdzielni, od sekretarza POP PZPR do  założyciela komitetu zakładowego Solidarności, od zarządu spółdzielni po radę  nadzorczą. Sprawa była stosunkowo łatwa, bo starzy wyjadacze chleba z dawnych  układów, nie wiedząc, co jest grane, starali się lawirować i nie zajmować  eksponowanych stanowisk. Kiedy już zaczęli wracać do siebie, ja miałem grupę  tłumaczy, którym obiecałem, że będę śledził wydarzenia i gdy tylko nadejdzie  dogodna sytuacja, założymy własną spółdzielnię. Stało się to stosunkowo szybko.  Ale i ta spółdzielnia okazała się jeszcze niedostosowana do nowego ustroju.  Wtedy przeszedłem na własną działalność, najpierw jako spółka z o.o., potem  jako tłumacz przysięgły - osoba fizyczna, a teraz w formie spółki cywilnej. 
      Okres pracy w spółdzielni bywał różny. Oprócz  wspomnianego już wykorzystywania mnie do uzasadniania takiego czy innego  stanowiska prezesa problemem było to, że rozdziałem tłumaczeń zajmowały się osoby  niekompetentne. Bywało, że miałem na zleceniu instrukcję podnośnika na 25  stron, a to był dźwig na 320 stron. Kiedy próbowałem sprawę wyjaśniać, pani  zdenerwowana mówiła, że ona już przecież wystawiła inne zlecenie - i co tu  zrobić. Dopiero po sześciu latach jeden z tłumaczy zdecydowanie zareagował na  głupie gadanie prezesa, że jestem młody, niedoświadczony itp. i zawołał:  "Panie, a ileż lat ten człowiek może być młody! Ja te tłumaczenia czytam i  nie tylko nie widzę tam młodości, ale jeszcze czegoś się uczę". To był  inżynier, który sprawdzał moje tłumaczenia, a studia techniczne kończył we  Francji. I tak po latach znalazł się ktoś, kto zamknął usta głupiemu prezesowi. 
      Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy z pozycji  szaraczka przeszedłem na pozycję organizatora nowej spółdzielni. Nie było we  mnie ambicji prezesowania, chciałem tłumaczyć, natomiast miałem konkretny wpływ  na obsadzanie stanowisk. Siebie obsadziłem jako przewodniczącego rady  nadzorczej i spokojnie robiłem to, co najbardziej lubię i najlepiej umiem, tj.  tłumaczenia. Porównując jednak wszystkie okresy, stwierdzam, że nigdy nie  zamieniłbym z powrotem pracy na własny rachunek na pracę najemną. Praca na  własny rachunek może nie daje gwarancji w postaci pensji, jakiegoś  zabezpieczenia (chociaż teraz i to już jest dość wątpliwe), ale zapewnia pełną  swobodę wyboru działania i postępowania A jeśli ponosi się jakieś konsekwencje  negatywne, to w ostatecznym rachunku ode mnie wszystko zależy, nie jestem  narażony na nastroje, humory, niski poziom intelektualny i moralny żadnego  szefa. Ale też za wszystko sam odpowiadam, tyle że mnie to akurat zupełnie nie  przeszkadza. 
      Zaraz po studiach nie miałem praktycznie żadnej  wiedzy w zakresie słownictwa technicznego. Ważną cechą tamtej pracy był fakt,  że przewidywano tzw. weryfikację tłumaczenia przez drugiego tłumacza. Taki  tłumacz wykorzystywał to niekiedy, aby wykazać, że jest ode mnie lepszy, i  potem chciał, aby to jemu powierzono następne podobne zlecenie. Ale spotykałem  też wielu życzliwych mi ludzi, jak np. wymieniony już inżynier po studiach we  Francji, a także inżynier kolejnictwa z Rosji. Ci ludzie zawsze stawali w mojej  obronie, jeśli coś niedobrego się działo. Bacznie śledziłem poprawki  weryfikatorów, przy czym trzeba jeszcze było nabyć umiejętności odróżnienia  poprawek merytorycznych od politycznych, które miały na celu podważenie moich  kompetencji. Wraz ze zmianą ustroju instytucja tzw. weryfikacji znikła. Teraz  już nie ja korzystam, ale w ramach Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych  i Specjalistycznych, gdzie jestem członkiem rady naczelnej i prezesem koła  dolnośląskiego, organizuję szkolenia dla tłumaczy, młodych i starych. 
      - Tłumaczysz z języków francuskiego i rosyjskiego. W  którym z tych języków praca jest łatwiejsza i daje Ci więcej zadowolenia? 
      Język nie jest tu istotny. 
      - W 1993 roku zostałeś ustanowiony tłumaczem  przysięgłym. Czy byłeś pierwszym niewidomym tłumaczem przysięgłym w Polsce? 
      Nie, pierwszym był Wojtek Maj. Ale to nie miało  większego znaczenia. Nikt nie śledzi losów tłumaczy przysięgłych, zatem  minister Piątek, który mnie ustanawiał, nie miał pojęcia o Wojtku. Pomogły  panie mecenas Kaszubska i Góralska, lata udokumentowanej pracy, a także optacon  i opinia PZN, co to za urządzenie. Ostatecznie zostałem ustanowiony nie przez prezesa  sądu wojewódzkiego, lecz przez ministra. Podczas rozmowy w sądzie  przewodniczący powiedział, że tak wysokich kwalifikacji dawno nie widzieli,  natomiast chodzi o to, aby nikt nie miał wątpliwości co do rękojmi (jest taki  punkt w ustawie), dlatego najlepiej sprawę odesłać do ministra. No i odesłali,  a minister Piątek okazał się mądrym człowiekiem. I tak stałem się tłumaczem  przysięgłym języka francuskiego i rosyjskiego". 
      - "Opowiedz naszym Czytelnikom o blaskach i  cieniach Twojej pracy. Jak ją wykonujesz, czy zatrudniasz osoby widzące do  pomocy albo do współpracy? 
      Technika pracy, wbrew pozorom, jest bardzo prosta.  Kiedyś to był magnetofon, optacon, maszyna do pisania i lektor. Teraz jest  komputer i wspólniczka. Dawniej nagrywałem tekst z lektorem, pisałem na  maszynie, a potem jeszcze robiło się korektę, co było dość skomplikowane, bo  maszynopisu nie dało się tak poprawiać jak teraz na komputerze. Istniała  natomiast instytucja weryfikatora, a poza tym na czysto przepisywały  maszynistki. Potem trzeba było wszystko robić samodzielnie, bo nikt nie chce  płacić za weryfikację, przepisanie itp. W momencie przejścia na komputer sprawa  się znacznie uprościła, bo tłumaczenie często pisze się na tym samym tekście, a  potem współpracownik może to bez trudu upiększyć, poukładać, ustawić  graficznie. 
      Kilkakrotnie spotkałem się już z opinią, że teksty  wychodzące z mego biura odznaczają się bardzo dobrą stroną graficzną. Jest tak  dlatego, że zdaję sobie sprawę z pewnych niemożności i nie wierzę do końca  komputerowi. Domaganie się, aby niewidomy czy osoba niepełnosprawna w ogóle  była absolutnie samodzielna, jest zwykłą hipokryzją, bo nigdzie tak nie jest,  żeby ktoś robił wszystko sam. Chodzi tylko o właściwy podział pracy. Od wielu  lat pracuję w spółce cywilnej z moją synową, nie na zasadzie lektor - niewidomy  tłumacz, lecz dzielimy dochody na pół, ponieważ ona zajmuje się stroną  administracyjną, graficzną i organizacyjną, a ja - merytoryczną. Zgromadzona  baza komputerowa oraz wiedza zdobyta przez wspólniczkę przez lata pracy ze mną  pozwala na zorganizowanie pracy tak, abym nie musiał zajmować się sprawami  drugorzędnymi z uszczerbkiem dla meritum. 
      Każde przemiany przynoszą skutki pozytywne i  negatywne. Przy pisaniu na maszynie nie była ważna grafika ani specjalne  rozmieszczenie tekstu, a po wprowadzeniu komputera to ostatnie stało się  niekiedy ważniejsze od samej treści (na przykład w folderach reklamowych). A  teraz pojawia się bardzo poważne zagrożenie, które może mnie już nie będzie  dotyczyć: chodzi o to, że zaczyna funkcjonować wiele programów tłumaczących.  Obok takich ot sobie gadżetów, mamy do czynienia z realnymi programami  rewolucjonizującymi tę dziedzinę. Jak by na sprawę samodzielności niewidomego z  komputerem nie patrzeć, to nigdy nie zdąży on szybko odczytać kilkudziesięciu  propozycji i wybrać prawidłową, bo na to trzeba czasu, podczas gdy osoba  widząca rzuci okiem i od razu dobierze powtarzalny tekst, który niekiedy ma  kilkanaście stron. Jeśli klientowi nie zależy na czasie, to pół biedy, ale  pojawiają się już jaskółki, że sprawny użytkownik takiego nowoczesnego programu  jest w stanie zrobić bardzo duże tłumaczenie jednego dnia, bo program wybiera i  odpowiednio zaznacza kolorami stosowne fragmenty, a zadaniem tłumacza jest  tylko rzeczy poukładać i uzupełnić zmianami i brakami. Oto nowe zadanie dla  firm komputerowych, byle tylko zechciały się tym zająć, bo na razie produkują  głównie coraz droższe wieloczynnościowe urządzenia, bez ukierunkowania na taki  czy inny zawód". 
   Ostatnie  zdania Jerzego Ogonowskiego świadczą, jak postęp w różnych dziedzinach wpływa  na możliwości osób niewidomych. Postęp ten stwarza im wielkie możliwości, ale i  stanowi zagrożenie. Obserwujemy to zjawisko w wielu dziedzinach, w  możliwościach wykonywania czynności życia codziennego oraz czynności zawodowych. 
   
 
      Sylwetkę przedsiębiorcy prezentuję na podstawie  rozmowy Liliany Laske, którą zamieściła "Pochodnia" w czerwcu 2007 r.  pt. "Ciągle w ruchu". A oto dwa obszerne fragmenty tej rozmowy. 
   
      Jarosław Put jest niewidomym biznesmenem, prawnikiem,  dziennikarzem i społecznikiem. Prowadzi firmę "Tyflopol". Jest żonaty  i ma dwoje dzieci. W śląskiej edycji konkursu "Lodołamacze 2007"  zajął pierwsze miejsce w kategorii "Niepełnosprawny przedsiębiorca". 
      Poniżej kilka pytań i odpowiedzi z wymienionej wyżej  rozmowy: 
  "- Od jak dawna prowadzisz własną firmę? 
      - Od pięciu lat. Rozpoczynałem w branży medycznej od  własnego gabinetu masażu leczniczego, ale to nie był trafiony biznes. Moja  prawdziwa przygoda z pracą na własny rachunek rozpoczęła się jednak dopiero po  ukończeniu studiów prawniczych, w 2004 r. Początkowo świadczyłem usługi,  wdrażając na wolnym rynku pracy systemy pozwalające pracodawcom uzyskać  dofinansowanie na zatrudnienie osoby niepełnosprawnej. Później doszło  dystrybuowanie sprzętu dla osób niewidomych. I tak ciągnę do dziś. 
      - Trochę mnie dziwi, że przedsiębiorcy zwracają się  do Ciebie w sprawach związanych z zatrudnianiem osób niepełnosprawnych. Nie  pomagasz im przecież za darmo. Tymczasem takie same usługi nieodpłatnie  świadczy Polska Organizacja Pracodawców Osób Niepełnosprawnych oraz inne  instytucje. 
      - No nie! Nie jestem w tej branży żadnym potentatem i  nie stanowię konkurencji dla POPON-u! Świadczę usługi głównie na rzecz małych  firm. Wdrażam im i rozliczam tzw. SOD, informuję, w jaki sposób można uzyskać  np. zmniejszenie wpłaty na ubezpieczenie społeczne. Można powiedzieć, że  sprzedaję swoją wiedzę. Obecnie przygotowujemy w "Tyflopolu" akcję  marketingową, chcemy "uderzyć" m.in. do izb gospodarczo-rzemieślniczych.  Do tej pory nasza reklama odbywała się na zasadzie poczty pantoflowej. Klienci,  zadowoleni z naszych usług, polecali nas innym..." 
   
   *** 
   
  " - Wiem, że sporo czasu poświęcasz pracy  społecznej. 
      - Rozpoczynałem w stowarzyszeniu "Niepełnosprawni  Razem". Założyłem je wraz z kilkoma znajomymi, ale w pewnym momencie  uznałem, że rozwijam się tam zbyt wolno. Rozpierała mnie energia, tymczasem  wokół mnie byli ludzie, którzy chcieli, abym ja wszystko zrobił, przygotował, a  oni tylko przyjdą na gotowe. Zdecydowałem się na całkowitą reorganizację.  Zmieniłem nazwę na Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych InPlus,  "zwerbowałem" do zarządu Marka Plurę - znanego na Śląsku radnego na  wózku inwalidzkim, inicjatora różnych działań na rzecz niepełnosprawnych. 
      - Skąd pozyskujecie pieniądze na działalność? 
      - Jak większość organizacji, przygotowujemy granty do  Unii Europejskiej. Ostatnio na przykład złożyliśmy wniosek w ramach programu  "Młodzież" oraz na warsztaty dziennikarskie. Urząd Miasta Katowice  przyznał nam dotację na zorganizowanie na Górnym Śląsku trzech turniejów piłki  toczonej, mamy w planach utworzenie tyflologicznej kafejki internetowej. Naszym  najbardziej ambitnym marzeniem jest jednak uruchomienie zakładu aktywizacji  zawodowej. Mamy już na to przedsięwzięcie błogosławieństwo władz miasta. 
      - Jesteś również dziennikarzem radiowym... 
      - Praca w radiu była moim odwiecznym marzeniem.  Zacząłem dzwonić po różnych radiostacjach, żeby jakoś rozpropagować  stowarzyszenie, jednak nie bardzo się to wszystko kleiło. Aż trafiłem do radia  eM. Przyszedłem tam z gotową ofertą programową, od razu powiedziałem, co chcę  robić, no i zadziałało! Wpuszczono mnie na antenę. Obecnie wraz z Markiem Plurą  i Łukaszem Turą prowadzę w każdy wtorek godzinną audycję dla niepełnosprawnych.  Jest ona kierowana do wąskiego kręgu odbiorców, ale mamy stałych słuchaczy. W  czasie jej trwania odbieram około pięciu telefonów. 
      - Jesteś osobą niewidomą od urodzenia, czy też  człowiekiem ociemniałym? 
      - Wadę wzroku miałem od urodzenia, jednak początkowo  nie była ona zbyt dokuczliwa. Jeszcze w pierwszych klasach szkoły podstawowej  mogłem jeździć na rowerze!! Grałem też w drużynie piłkarskiej. Wyrzucono mnie z  niej, gdy przestałem zauważać piłkę. Wzrok zaczął się pogarszać i w wieku 10.  lat skierowano mnie do szkoły dla niewidomych na Tynieckiej w Krakowie. Mój  wychowawca chyba stwierdził, że słabowidzący uczeń jest zbyt kłopotliwy. Wtedy  zresztą były troszkę inne czasy. Całkowicie widzieć przestałem, gdy miałem 17  lat. Po ukończeniu liceum zdecydowałem się kontynuować naukę w dwuletnim  studium masażu leczniczego. Zrezygnowałem z tego zawodu, gdyż jest on mało  opłacalny, a że mam rodzinę (jestem szczęśliwym mężem i ojcem dwójki dzieci:  dwuletniej Karolinki i sześcioletniego Sławka), chciałem jej zapewnić lepszy  byt. Poszedłem więc na studia prawnicze, znalazłem dobrą pracę, następnie  założyłem własną firmę i tak się to jakoś wszystko skumulowało w całkiem  przyzwoitą sferę zawodową. Niestety, mam bardzo mało czasu dla rodziny i żona  troszkę zaczyna narzekać, że ją zaniedbuję. 
      - Czy chciałbyś coś przekazać czytelnikom  "Pochodni"? 
      - Po pierwsze, że jest mi niezmiernie miło, iż  znalazłaś czas, aby ze mną porozmawiać. Po drugie, chciałbym, żeby wszyscy  czytający ten wywiad uwierzyli, że jeśli mają jakieś marzenia, to one naprawdę  mogą się spełnić. Trzeba tylko troszeczkę im dopomóc. Ja jestem tego żywym  przykładem. To, że jesteśmy niepełnosprawni, wcale nie znaczy, że jesteśmy  gorsi. Wręcz odwrotnie. Mnie przynajmniej ta moja niepełnosprawność w wielu  punktach pomogła". 
   
 
      Jest działaczem Polskiego Związku Niewidomych,  przewodniczącym Podkarpackiego Okręgu PZN i członkiem Zarządu Głównego PZN.  Prowadzi własną firmę. 
      Jest członkiem założycielem Fundacji Polskich  Niewidomych i Słabowidzących "Trakt". Od marca 2005 do maja 2006 był  przewodniczącym Rady Fundacji. 
      Jego sylwetkę znajdujemy w "Biuletynie  Informacyjnym Trakt" z lipca 2005 r. Czytamy: 
  "Mgr Ryszard Cebula - fundator i przewodniczący  Rady Fundacji 
      Urodzony w 1953 r., znaczny stopień  niepełnosprawności. Wzrok tracił stopniowo, od 1987 r. jest osobą niewidomą.  Posiada wykształcenie wyższe matematyczne. 11 lat pracował jako nauczyciel. Od  1991 r. z powodzeniem prowadzi własną działalność gospodarczą - handel  artykułami biurowymi. Jego firma zatrudnia prawie 50. pracowników. W rankingach  wykazywana jest wśród stu najlepszych firm województwa podkarpackiego. Od 1999  r. pełni funkcję przewodniczącego Zarządu Podkarpackiego Okręgu PZN i członka  ZG PZN. 
      Poza pracą zawodową i działalnością społeczną  interesuje się sportem wyczynowym". 
      Z pewnością kierowanie pracą kilkudziesięciu osób,  szukanie klientów, kontakty z nimi, polityka ekonomiczna firmy wymagają  umiejętności, których większość ludzi widzących nie posiada, a brak wzroku, z  pewnością, Ryszardowi Cebuli nie ułatwia kierowania sporą firmą. 
   
 
      Na skutek choroby w wieku dwunastu lat utracił wzrok.  Uczył się w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Słabowidzących w Warszawie i  Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Niewidomych w Laskach Warszawskich. Uczęszczał  do ogólnodostępnego liceum ogólnokształcącego w Warszawie. Był bardzo dobrym  uczniem i jako jeden z najlepszych dostał się bez egzaminów na Wydział  Matematyki, Informatyki i Mechaniki Uniwersytetu Warszawskiego. 
      Po studiach pracował w Instytucie Meteorologii i  Gospodarki Wodnej. Opracował tam oprogramowanie przetwarzające dane o stanie  wód w kraju. W 1989 r. został współzałożycielem Firmy "Altix", a w  1991 prezesem tej spółki. O spółce dowiemy się z wypowiedzi Marka Kalbarczyka,  które zamieszczam poniżej. 
   Marek  Kalbarczyk jest żonaty i ma czterech synów. 
      Przez dwa lata (1994-1995) prowadził w TVP program  "Razem czy osobno". Jest pomysłodawcą i współorganizatorem cyklicznej  konferencji "Reha for the Blind in Poland", a także ogólnopolskiej  akcji "Tyflobus - zobacz świat niewidomych". 
      Za liczne publikacje dla niewidomych otrzymał medal  "W służbie polskiej oświaty". W 2009 r. został odznaczony Krzyżem  Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2017 r. Krzyżem Oficerskim Orderu  Odrodzenia Polski. 
   "Wiedza i  Myśl" w styczniu 2010 r. opublikowała rozmowę z Markiem Kalbarczykiem pt.  "20 lat pracy dla niewidomych i dla siebie". Oto kilka pytań i  odpowiedzi z tej rozmowy: 
   - Jest Pan  informatykiem, przedsiębiorcą, autorem publikacji i kim jeszcze? 
      Jestem przede wszystkim zwyczajnym gościem, który  lubi pracować i pomagać. Nudzę się, gdy nie pracuję lub komuś czegoś nie  załatwiam. Mam rozległe zainteresowania, więc w swoim towarzystwie na szczęście  się nie odczuwam nudy. Człowiek powinien starać się być ciekawy dla innych, ale  wręcz musi być interesujący dla samego siebie. Sam tego nie osiągnie, toteż  ważne jest, by ktoś mu w tym od początku życia pomagał. Ja właśnie tak miałem.  Dzięki mamie, nauczycielom w ośrodkach w Warszawie przy Koźmińskiej i w  Laskach, w zwyczajnym warszawskim liceum, przyjaciołom na UW, wielu niewidomym  i niedowidzącym, których wszyscy znają, oraz przedstawicielom mediów, polityki  i gospodarki stałem się kompetentny w wielu dziedzinach. Kiedyś chciałem być  muzykiem. Gdy miałem 7 lat, wybito mi to z głowy, ale już wtedy marzyłem, by  opowiadać o znanym mi świecie poprzez muzykę. Miałem i mam za mało do tego  talentu, ale muzykiem amatorem jestem i bardzo mnie to cieszy. Potem zmieniłem  zainteresowania na matematyczne. Tu mi poszło lepiej, ale w związku z tym, że w  tej dziedzinie byłem zdolny, więcej czasu poświęcałem na inne rzeczy.  Uwielbiałem się uczyć geografii i historii. To były moje prawdziwe pasje w szkole.  Są zresztą do dzisiaj. Jesteśmy z żoną obłożeni książkami o tej tematyce. Potem  doszła do tego religia i kuchnie świata. Ostatnio widać dorosłem, bo nie muszę  opowiadać o moim świecie przy pomocy muzyki, lecz mam odwagę mówić o tym  bezpośrednio. Jak się okazało, potrafię pisać i sprawia mi to mnóstwo  przyjemności. 
      Tylko jedno szło mi średnio. Nie wysilałem się  podczas pracy w Instytucie Meteorologii i Gospodarki Wodnej, co do dzisiaj  sobie wyrzucam. A pracowałem tam aż 7 lat, przed założeniem firmy Altix i już  po jej założeniu, od roku 1986. Przedtem studiowałem, a potem mozolnie szukałem  zatrudnienia. Pomimo świetnych referencji nie mogłem go znaleźć, bo niewidomych  właściwie nigdzie nie chciano. 
      - Pańska firma, jako pierwsza w Polsce, podjęła pracę  nad opracowaniem programu udźwiękowiającego komputer, co umożliwia posługiwanie  się nim przez niewidomych. Czy tak było? Czy Altix jako pierwszy wyprodukował  taki program? Jeżeli tak, kto był jego twórcą? Czy obejmuje to również pierwszą  polską mowę syntetyczną? Kto był jej twórcą? 
      Gdy zająłem się syntezą mowy, nikt nie oferował na  rynku syntezatora mówiącego po polsku. Nasz syntezator był pierwszy. Jego  twórcą oraz autorem pierwszego programu odczytującego tekst wyświetlony na  ekranie komputera byłem ja. Należy jednak przypomnieć, że istniały już inne  syntezatory, tyle że jedynie w postaci prototypów. Nie mogliśmy się na nie  doczekać. 
      Kiedy podjąłem pracę w IMGW i miałem tworzyć programy  na komputerze IBM PC, nie było żadnych narzędzi dla niewidomych umożliwiających  wykonywanie tego zawodu. Syntezatory mowy były drogie i mówiły tylko po  angielsku. Nie ma problemu z tym językiem poza jednym: gdy taki syntezator  napotyka polski znak diakrytyczny, to się obraża i odmawia posłuszeństwa.  Zacząłem więc poszukiwać rozwiązania na własną rękę. Znalazłem. Zaprzyjaźniłem  się z Janem Grembeckim, którego przekonałem do zrobienia prostego syntezatora  mowy, byle tylko czytał tekst z ekranu. Okazało się, że właśnie to jest tematem  mojego życia. On dał się przekonać i nagrał stosowne dźwięki, a ja ułożyłem  listę fonemów, algorytm mowy, intonacji, odczytywania liczb. Potem z pomocą  Igora Busłowicza napisałem program odczytujący treść z ekranu o nazwie  Readboard. Nie wiedziałem jeszcze, co to dla mnie i dla moich bliskich oznacza,  ale gdy ten syntezator został zamknięty w idiotycznej szafie jednej z fundacji,  stworzyłem firmę. 
      - Altix działa już ponad 20 lat. Obecnie jest  największą firmą tyfloinformatyczną w kraju, a był pierwszą o tym profilu.  Proszę poinformować naszych Czytelników, czym dokładnie zajmuje się Altix, jak  jest rozbudowany, ilu zatrudnia pracowników? 
      Altix jest firmą tyfloinformatyczną i nie zamierzamy  zmieniać jej profilu. Przez 20 lat wygrywamy konkurencję, bo nam na tym zależy.  Zysk nie stanowi dla nas najważniejszego celu. Zadowoleni klienci i tak dbają o  naszą kondycję. To tak jak z dobrym lekarzem, który nie myśli o zarobku, lecz o  leczeniu. My chcemy jak najlepiej doradzić, jak żyć i w jaki sposób zniwelować  skutki inwalidztwa. 
      Od dłuższego czasu Altix zatrudnia około 55 osób, w  tym stale około 20 niewidomych i słabowidzących. Mamy 16 biur i sklepów w  kraju, żeby być bliżej naszych klientów. Sprzedajemy wszystko, co służy  nowoczesnej rehabilitacji inwalidów wzroku. Jesteśmy reprezentantem światowych  potentatów w tej dziedzinie, takich jak Freedom /Scientific, Dolphin, Optelec,  Index, View Plus itd. Generalnie mamy się dobrze, a nawet coraz lepiej. Nasza  oferta jest niezrównana, co przysparza nam sympatii klientów i antypatii  konkurentów. Nie zamierzamy być firmą dużą, bo obecna wielkość nam odpowiada.  Zatrudniamy bardzo ciekawych ludzi aż przyjemnie z nimi porozmawiać i ich  poznać. 
      - Obecnie Altix ma wielki dorobek, ale chyba zajmuje  się przede wszystkim handlem i spolszczaniem zagranicznych programów komputerowych  dla niewidomych? 
      Głównie tak, ale cały czas sprzedajemy syntezator  mowy Speak, który jest windowsowską wersją Readboarda. Do tego dochodzi  znakomity program Igora Busłowicza Brajl, świetnie formatujący brajlowski tekst  do wydruku i używany w polskich drukarniach brajlowskich. Mamy też dwa nowe  produkty programistyczne. Euler to program matematyczny dla niewidomych, który  w obiektywnym głosowaniu wygrał statuetkę Idola na Reha for the Blind in Poland  2008. Natomiast Magni to symulator magnetofonu, który odczytuje pliki tekstowe,  pokazuje je w brajlu i tworzy ich wersję mp3. Teraz czekamy na całą gamę  mówiących urządzeń codziennego użytku, które wytwarzamy daleko stąd. Z kolei na  tegorocznej Reha zademonstrujemy mówiącą mikrofalówkę udźwiękowioną w Polsce. 
      - Nie mogę pominąć pytania dotyczącego wielu  kontrowersyjnych wypowiedzi na temat Altixu na środowiskowych listach  dyskusyjnych. Często są one niekorzystne dla Pańskiej firmy, wyrażają  niepochlebne opinie. Żadna inna firma nie budzi takich emocji jak Altix. Czy  może Pan wyjaśnić to zjawisko? 
      Nie wiem, czy mi się to uda, ale spróbuję. W każdej  dziedzinie najwięksi są najmniej lubiani oraz najskrupulatniej oceniani. Do  tego dochodzi fakt, że jesteśmy - i zależy nam na tym - wyraziści. Nie owijamy niczego  w bawełnę, lecz mamy mocno skrystalizowane poglądy. Uważamy na przykład, że  rehabilitacja to dziedzina medycyny i nie zgadzamy się, aby rehabilitacją  niewidomych zajmowały się zwykłe firmy komputerowe. Pytam: z jakiej racji i po  co? Dla kasy oczywiście robi się różne rzeczy, ale gdyby czytelnicy wiedzieli,  jakie ja słyszałem w tej sprawie teksty, to by się już do tych firm nie  udawali. Uważamy, że tytuł programu dofinansowań "Komputer dla  Homera" to ogromny błąd. Co to ma do rehabilitacji? Niewidomych i  niedowidzących nie rehabilitują komputery ani Homer, lecz urządzenia dające nam  dostęp do informacji. Trzeba się na nich znać, bo są mocno specyficzne. Wtedy  ważny jest prawdziwy specjalista, a nie facecik ze sklepu komputerowego, który  może wystawić fikcyjną albo częściowo fikcyjną fakturkę. Poza tym, czy fakt  naszego pierwszeństwa niemal we wszystkim da się lubić? Nasza merytoryczna  przewaga jest tak duża, że jednych to denerwuje, a inni nie wierzą, że w ogóle  jest ona możliwa! Oczywiście, poza Altixem też robi się dużo dobrego. Z tymi,  którzy się starają, chętnie współpracujemy. Omijamy jednak innych, którzy  udają, że coś robią, i odcinają kupony od swojej nieciekawej działalności.  Jesteśmy ustawicznie przeciwni procederowi wrzucania na nasz rynek idiotycznych  produktów za wysokie ceny i marketingowego nabierania klientów. Oni wierzą, że  kupują dobre produkty i nie rozumieją naszych opinii. Dopiero poniewczasie  przychodzi zrozumienie. Wcześniej jednak dostajemy lanie w postaci krytycznych  listów o nas". 
      Sylwetka Marka Kalbarczyka nie byłaby pełna bez kilku  słów dotyczących dwóch jego dzieł - Fundacji "Szansa dla Niewidomych"  i Międzynarodowej Konferencji Reha for the Blind in Poland. 
      W informacji prasowej "Poznaj świat dotyku i  dźwięku" opublikowanej na portalu www.niepelnosprawni.pl czytamy: 
   "Fundacja  Szansa dla Niewidomych została założona w 1992 r. przez niewidomych  informatyków i ich widzących przyjaciół, którzy dzielą się swoimi  doświadczeniami i wiedzą. Pokazują, jak sobie radzić mimo braku wzroku, jak  egzystować w świecie dźwięku i dotyku. 
   Fundacja  prowadzi 16 punktów konsultacyjnych (tzw. Tyflopunktów) usytuowanych na terenie  całej Polski. Dzięki pracy zatrudnionych tam doradców - promujących idee świata  otwartego dla osób niewidomych - niewidomi i słabowidzący nabywają nowych  umiejętności i stają się przykładem dla innych. Rzecz w tym, by byli w pełni  samodzielni i niezależni. 
      Fundacja promuje udźwiękowienie i ubrajlowienie  otoczenia, m.in.: komputerów, urządzeń codziennego użytku, obiektów  użyteczności publicznej, tras turystycznych, muzeów, wszelkich zabytków,  hoteli, restauracji itd. Organizuje różnorodne szkolenia, konferencje,  spotkania, realizuje projekty wspierające osoby, które straciły wzrok. 
      Szereg projektów Fundacji dotyczy opracowania  pionierskich publikacji: w brajlu, czarnodruku i w tzw. druku transparentnym.  Fundacja wydaje m.in. poradniki, przewodniki turystyczne, podręczniki do nauki  matematyki, które zwiększają możliwość dostępu do wiedzy i wszelkich informacji. 
      Celem Fundacji jest promowanie nowoczesnej  rehabilitacji oraz aktywizacja społeczna i zawodowa osób niewidomych i  słabowidzących. Założyciele Fundacji pragną kroczyć śladem krajów, gdzie osoby  z dysfunkcją wzroku poprzez oprzyrządowanie i nowoczesną rehabilitację nie  odstają od osób widzących". 
      Dodam, że głównym założycielem Fundacji "Szansa  dla niewidomych" był Marek Kalbarczyk i jest prezesem jej Zarządu, a  "Altix" jest głównym sponsorem przedsięwzięć Fundacji. Oprócz wyżej  wymienionych działalności Fundacja pomaga różnym instytucjom działającym na  rzecz niewidomych, przede wszystkim ośrodkom szkolno-wychowawczym dla  niewidomych i słabowidzących. 
   Na szczególną  uwagę zasługuje Międzynarodowa Konferencja Reha for the Blind in Poland, która  organizowana jest co roku przez fundację "Szansa dla niewidomych",  firmę "Altix" oraz kilka innych instytucji i stowarzyszeń. W każdym  roku jest inne hasło przewodnie Konferencji. W zaproszeniu na dwunastą edycję  Konferencji w 2014 r. czytamy: 
   "REHA to: 
      - Wielkie spotkanie niewidomych i ich przyjaciół z  kraju i zagranicy - w ubiegłym roku w ciągu dwóch dni gościliśmy około 2600  osób, 
      - Możliwość omówienia rozwiązań systemowych, prawnych  i praktycznych na przełamanie impasu, w którym znajdują się niewidomi, 
      - Szansa na zapoznanie się z rozwiązaniami  technicznymi i metodologicznymi, które mają na celu nowoczesną rehabilitację, 
      - Manifestacja pod hasłem: "My nie widzimy nic,  a Wy - zauważacie nas?", 
      - Przedstawienie, jak ważne dla rehabilitacji są  kultura, sport, turystyka, czytelnictwo, media... 
      - Popularnonaukowa sesja merytoryczna, 
      - Panele dyskusyjne, 
      - Międzynarodowa wystawa prezentująca nowoczesny  sprzęt rehabilitacyjny, oprogramowanie, oferty szkoleniowe, działalność  fundacji i stowarzyszeń, 
      - Wystawa książek dla niewidomych i niedowidzących, 
      - Konkurs na Idola dla wystawców, mediów, urzędów,  placówek edukacyjnych i przedstawicieli środowiska, 
      - Koncert "Spotkanie z Mistrzem", 
      - Emisja filmów z audiodeskrypcją, 
      - Turnieje sportowe w dyscyplinach, w których wzrok  nie jest nieodzowny: ping-pong, strzelectwo laserowe, brydż, szachy, reversi, 
      - Spotkanie z Mikołajem rozdającym prezenty, 
      - Bezpłatne porady okulistyczne, 
      - Wizaż nie tylko dla pań - panowie też chcą  wyglądać! 
      Zapraszamy na naszą stronę 
      www.szansadlaniewidomych.org oraz 
      fanpagea facebooka  www.facebook.com/szansadlaniewidomych, gdzie będą się pojawiać szczegółowe  informacje dotyczące Konferencji REHA. 
   W 2017 r.  odbyła się piętnasta edycja Reha for the Blind in Poland. Konferencja miała  uroczysty charakter, a jej program został wzbogacony o dodatkowe elementy, gdyż  zorganizowana była w 25 rocznicę utworzenia Fundacji "Szansa dla  niewidomych", no i była to piętnasta taka impreza. 
   
 
      Sylwetkę Andrzeja Rudka prezentuję na podstawie  publikacji Moniki Cieniewskiej pt. "Lodołamacz" zamieszczonej w  "Pochodni" w lipcu 2008 r. Publikacja ta zawiera interesujące  informacje dotyczące działalności Andrzeja Rudka oraz idei nagrody  "Lodołamacz" i składu jury, które ją przyznaje. Dlatego zamieszczam  ją w całości. Czytamy: 
  "Lodołamacz" 
   Łamie bariery,  walczy z niechęcią i obojętnością społeczeństwa, kruszy panujące stereotypy.  Sam jest przykładem człowieka, który mimo swojej niepełnosprawności osiągnął  sukces - Andrzej Rudek otrzymał w tym roku nagrodę "Lodołamacza".  Wyróżnienie przyznawane jest pracodawcom wrażliwym społecznie. 
      Andrzej Rudek w biznesie osiągnął wiele, zatrudnia 63  osoby, w tym 12 niepełnosprawnych. Prowadzi Niepubliczny Zakład Opieki  Zdrowotnej "Rudek" Gabinet Rehabilitacji Medycznej, który w obecnym  kształcie istnieje od 1996 roku i świadczy usługi w trzech placówkach na  terenie Rzeszowa. Gabinety prowadzone przez Andrzeja Rudka są najlepiej  wyposażonymi punktami fizykoterapii w mieście, zapewniają kompleksową rehabilitację  ambulatoryjną i środowiskową (domową) oraz porady specjalistów tej branży. To  między innymi za usługi medyczne w domu pacjenta kapituła konkursu  "Lodołamacze" przyznała Andrzejowi Rudkowi nagrodę. 
      Jak sam mówi, w swoim mieście nie obawia się konkurencji: 
      - Mam najlepszy sprzęt i zatrudniam świetnych  specjalistów. Sam jestem osobą ze znacznym stopniem niepełnosprawności ze  względu na wzrok, w 1979 roku ukończyłem szkołę masażu w Krakowie. 
      Andrzej Rudek w swej działalności nie ogranicza się  wyłącznie do zarządzania firmą, ale na równi z zatrudnianymi przez siebie  pracownikami wykonuje zawód masażysty przyjmując po kilkunastu pacjentów  dziennie. Andrzej Rudek z własnego doświadczenia wie, że osoby niepełnosprawne  są dobrymi specjalistami i dlatego, jak sam mówi, nie obawia się ich  zatrudniać. 
      Kariera jak z filmu 
      - Od zawsze wiedziałem, że chcę pracować na  "swoim". Starania rozpocząłem już w 1985 roku, ale wówczas nie było  mnie stać na zakup własnego lokalu, a spółdzielnie mieszkaniowe posiadały nieruchomości  w stanie krytycznym, bez mediów. W takim miejscu nie było mowy, aby Sanepid  wydał zgodę na prowadzenie gabinetu medycznego. Poza tym uzyskanie kredytu w  owym czasie na zakup nieruchomości też nie wchodziło w grę - opowiada Rudek. 
      Po nieudanych próbach ze znalezieniem lokalu, w 1990  roku zdeterminowany masażysta podnajmuje pomieszczenie od Usługowej Spółdzielni  Lekarskiej w Rzeszowie. Tam swoją pracę może wykonywać jedynie popołudniami.  Andrzej Rudek początkowo mógł pozwolić sobie na zatrudnienie tylko trzech osób  na pół etatu i dziesięciu lekarzy pracujących każdy po jednej godzinie. W 2000  roku podpisuje pierwszy kontrakt z Narodowym Funduszem Zdrowia. Od tego momentu  firma rozwija się błyskawicznie, pierwsi etatowi pracownicy, kolejne kontrakty,  otwarcie drugiej i w 2007 roku trzeciej placówki. - Wszystko, co osiągam  zawdzięczam pomocy mojej żony - z radością opowiada Andrzej Rudek. Anna  rezygnuje ze swojej pracy, aby wspierać męża. - Teraz wspólnie prowadzimy z  sukcesem firmę - dodaje. 
      Nagroda zobowiązuje 
      Andrzej Rudek otrzymał statuetkę  "Lodołamacza" - nagrody przyznawanej pracodawcom wrażliwym społecznie  w kategorii pracodawca - osoba niepełnosprawna. Uroczystość wręczenia wyróżnień  odbyła się 27 maja 2008 roku, w przepięknej scenerii łazienek Królewskich w  Warszawie. 
      - Dla mnie nagroda to ogromne wyróżnienie i zarazem  zobowiązanie na przyszłość do jeszcze lepszego działania na rzecz aktywizacji  zawodowej osób niepełnosprawnych - mówi z dumą Andrzej Rudek. 
  "Lodołamacze 2008" to kampania społeczna  prowadzona przez Polską Organizację Pracodawców Osób Niepełnosprawnych, mająca  na celu propagowanie odpowiedzialnej polityki personalnej, otwartej na potrzeby  osób niepełnosprawnych. Statuetka "Lodołamacza" jest wyróżnieniem dla  tych, którzy decydując się na zatrudnienie osób niepełnosprawnych, jednocześnie  prowadzą wobec nich przyjazną politykę personalną, przełamują bariery, walczą z  niechęcią i obojętnością społeczeństwa. Nagroda przyznawana jest firmom,  przedsiębiorcom i osobom prywatnym wybitnie angażującym się w rozwiązywanie  problemów osób niepełnosprawnych, tworzących nowe i coraz lepszej jakości  miejsca pracy oraz dostrzegających sens i konieczność ich aktywizacji  zawodowej. Konkurs, do którego w tym roku zgłoszono 343 pracodawców składa się z  dwóch etapów: Regionalnego (I) i Centralnego (II). 
      Nagrody przyznało szacowne grono, dobrze znające  problematykę osób niepełnosprawnych. W jury zasiedli: Jarosław Duda -  Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, dr Janusz Kochanowski - Rzecznik  Praw Obywatelskich, Sławomir Piechota -przewodniczący Sejmowej Komisji Polityki  Społecznej i Rodziny, Marek Plura - poseł na Sejm, Bożena Borys-Szopa - Główny  Inspektor Pracy, Marek Niechciał - Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i  Konsumentów, Marian Leszczyński - Prezes Państwowego Funduszu Rehabilitacji  Osób Niepełnosprawnych, prof. dr hab. Adam Budnikowski - Rektor Szkoły Głównej  Handlowej, prof. Marek Kwiatkowski - Dyrektor Muzeum Łazienki Królewskie,  Mateusz Dzieduszycki - TVP SA, Anna Dymna - aktorka, prezes fundacji "Mimo  wszystko", ks. Stanisław Jurczuk - Prezes Zarządu Głównego Katolickiego  Stowarzyszenia Niepełnosprawnych Archidiecezji Warszawskiej, Katarzyna Rogowiec  - dwukrotna złota medalistka igrzysk paraolimpijskich w Turynie. Kapituła w uzasadnieniu  napisała, iż "Andrzej Rudek jest przykładem osoby niepełnosprawnej, która  wyróżniając się kreatywnością i inicjatywą, nie tylko sam jest aktywny  zawodowo, ale stwarza również możliwość akty wizacji innym  niepełnosprawnym". 
      W domowym zaciszu 
      Andrzej Rudek z dumą i ogromnym ciepłem opowiada o  swojej rodzinie. - Mam kochaną żonę - Annę, która jest dla mnie nieocenionym  wsparciem, przyjacielem i także wspólnikiem. Bez jej pomocy byłoby mi trudno -  opowiada laureat. Andrzej Rudek swoją żonę poznał w Polskim Związku Niewidomych  i od lat razem idą przez świat. - Mamy wspaniałe dzieci, a nawet małą wnuczkę -  Zosię, która często dopytuję się: "Dziadku kiedy zabierzesz mnie na  spacer?" - opowiada Andrzej Rudek. Choć z wolnym czasem jest trudno to  Andrzej i Anna spędzają go wspólnie na wyjazdach za miasto i oczywiście na  spacerach z wnuczką. - Angażujemy się w pracę społeczną i charytatywną, nam się  powiodło, zatem chcemy pomagać i wspierać innych, mniej zaradnych,  potrzebujących - dodaje. 
   Monika  Cieniewska" 
   
 
      Przedstawiłem sylwetki kilku niewidomych  przedsiębiorców. Jedni z nich prowadzą małe firmy, inni zatrudniają po  kilkudziesięciu pracowników, jedni pracują na rzecz środowiska osób z  uszkodzonym wzrokiem, inni na otwartym rynku. Myślę, że jest pewna różnica  między działalnością na otwartym rynku a w środowisku. Z pewnością Janusz  Witkun, Jerzy Ogonowski, Ryszard Cebula i Andrzej Rudek nie korzystają z żadnej  taryfy ulgowej. Jeżeli osiągali liczące się sukcesy, musieli sprostać  konkurencji osób widzących działających w podobnych firmach. 
      Działalność gospodarcza na własny rachunek jest  kolejną dziedziną, w której swą obecność zaznaczają niewidomi i ociemniali.  Myślę, że poznawanie dróg życiowych i działalności osób z uszkodzonym wzrokiem  budzi wiarę w siły żywotne człowieka i może być podstawą nadziei osób tracących  wzrok, ich rodzin oraz wielu osób z uszkodzonym wzrokiem.    
Skryba