Nawet bardzo ciężka, złożona niepełnosprawność nie  przekreśla wszystkich możliwości człowieka. Poniżej można przeczytać o osobach,  które udowodniły to twierdzenie. 
 Często ludzie  widzący, którzy spotykają niewidomych, zastanawiają się, jak można żyć bez  wzroku, bez światła, w ciemności. Uważają, że oni by sobie nie poradzili z tak  ciężkim kalectwem, że nie mogliby żyć jako niewidomi. Poniższe przykłady  świadczą o wielkich możliwościach człowieka. Świadczą o tym, że jeżeli  człowiekowi pozostanie sprawny umysł i wola walki z przeciwnościami, nie pokona  go żadna niepełnosprawność, oczywiście z wyłączeniem niektórych chorób  psychicznych i niedorozwojów umysłowych. 
Ważne jest również to, że prezentowane osoby ze  złożoną niepełnosprawnością żyły i działały w różnych warunkach, w ciągu dwóch  stuleci. Po przeczytaniu poniższego opracowania, ich dokonania z pewnością  czytelnicy uznają za imponujące. 
Jak zawsze, w tym cyklu artykułów nie mogę  zaprezentować wszystkich osób godnych uwagi. Poza tym niektóre osoby  kwalifikują się do kilku artykułów. I tak Jerzy Szczygieł był osobą ociemniałą  bez nogi. Mógłby się znaleźć w niniejszym artykule oraz w artykule poświęconym  niewidomym literatom. Był również bojownikiem o sprawę demokracji w naszym  kraju i jego sylwetkę zaprezentowałem w artykule poświęconym bojownikom o  wolność i demokrację. 
 
 
      Żyła w latach 1880-1968 w Stanach Zjednoczonych  Ameryki Północnej. 
      We wczesnym dzieciństwie utraciła dwa najważniejsze  telereceptory, tj. wzrok i słuch. Do dziesiątego roku życia brak było  jakichkolwiek kontaktów z nią. Nie było więc żadnej możliwości nauczenia  czegokolwiek. Poza tym rodzice pozwalali jej na wszystko i popełniali inne  błędy wychowawcze. Sytuacja Heleny i jej rodziny była znacznie trudniejsza, niż  w przypadku dzieci tylko niewidomych. Rodzice robili, co mogli, żeby  wynagrodzić tak wielkie nieszczęście. Dlatego wzrastała jako dziecko samowolne,  złośliwe, zawsze stawiające na swoim. 
      W XIX wieku nikt nie zajmował się osobami  głuchoniewidomymi. Rodzice więc nie mogli liczyć na żadną pomoc. Zatrudnili  młodą nauczycielkę Annę Sullivan. Okazało się, że był to wspaniały pomysł i  wybór. 
      Anna zastosowała metodę, którą matki stosują na całym  świecie, tj. od pierwszego dnia życia dziecka mówią do niego, a dziecko słucha  i przyswaja sobie mowę. Helena jednak nie słyszała. Konieczne były inne metody  i Anna je znalazła. Pisała palcem na dłoni dziecka nazwy różnych przedmiotów i  podawała do ręki te przedmioty. Po kilku miesiącach bardzo żmudnej pracy i  braku zrozumienia nastąpił "cud przy pompie". Anna puściła Helenie  strumień wody na rękę, a na drugiej napisała "water" (woda). Helena  zrozumiała, że wszystko ma swoją nazwę i od tego momentu zaczęło się  systematyczne nauczanie. Helena brała wszystko, co jej wpadło w ręce i  dopytywała: "Co to jest?". Nie był to jednak koniec kłopotów. Nie  wszystko można wziąć w rękę albo dotknąć. Nawet nie wszystkie rzeczowniki można  tak poznać. Jak podać do rąk: miłość, ojczyznę, radość, solidarność, niebo?  Jeszcze gorzej sprawa wygląda z przymiotnikami, czasownikami, przysłówkami.  Ładny, źle, myśleć itd. - trudno wytłumaczyć, ale Anna poradziła sobie z  podobnymi problemami. Początek był przy pompie, a dalej było już łatwiej. 
      Nauczanie to jedno, a wychowanie to drugie. Anna  zauważyła, że Helena jest zazdrosna o każdego, kim zainteresuje się nauczycielka.  Wykorzystała więc tę cechę do zmuszenia jej do posłuszeństwa. Gdy tylko Helena  była nieposłuszna, brała małego chłopca na kolana i bawiła się z nim. 
      Dzięki talentowi Anny Sullivan i jej pomocy, Helena  ukończyła szkołę średnią i wyższe studia, napisała i obroniła pracę doktorską,  opanowała kilka obcych języków. Była pisarką, pedagogiem i działaczką  społeczną. Napisała kilka książek, m.in.: "Historia mojego życia" i  "Optymizm". 
      Poniżej przytaczam powitanie wygłoszone przez Helenę  Keller w 1931 r., do uczestników Międzynarodowego Kongresu Niewidomych w Nowym  Jorku. Powitanie to zamieścił Włodzimierz Dolański w artykule "W zupełnej  ciszy i nieprzeniknionej ciemności" przedrukowanym w "Wypisach  Tyflologicznych" w opracowaniu Cecylii Gawrysiak. 
   
  "Witajcie w Stanach Zjednoczonych, drodzy  przyjaciele, wy wszyscy, którzyście przejechali oceany i lądy w poszukiwaniu  nowego i lepszego jutra dla niewidomych... Dopóki nie będziemy gotowi wspólnie  podać sobie dłoni, dopóty żaden naród nie zdoła sam polepszyć bytu swoich  niewidomych, mimo posiadanych możliwości... Oto nadeszła pora, byśmy otrząsnęli  się z rutyny starych pojęć i tradycji. Nie zatrzymujmy się przy umarłych dnia  wczorajszego, lecz idźmy z młodymi, których spojrzenia są zawsze zwrócone ku  lepszemu jutru, wymagającemu wspólnych wysiłków przy tworzeniu nowego życia. Na  nas spoczywa odpowiedzialność nieustępliwej walki o kształcenie niewidomych,  jak również o zachowanie światła wzroku dla tych milionów, które po nas  przyjdą. O przyjaciele moi, nowy dzień nadchodzi, dzień szlachetniejszej  ludzkości. Podążajmy ku niemu zdecydowani i nieustraszeni". 
   
 
      Z życiem i działalnością tego niezwykłego człowieka  powinni zapoznać się wszyscy, którzy uważają, że brak wzroku jest największym  nieszczęściem, że ślepota wszystko tłumaczy i wszystko usprawiedliwia. Z  pewnością January Kołodziejczyk jest niedościgłym wzorem, ale kilka procent  jego woli, uporu, optymizmu życiowego i wiary w ludzi mogłoby wnieść pozytywne  zmiany w życie wielu niewidomych i słabowidzących, a także, a może przede  wszystkim, osób bez niepełnosprawności. 
      Żył w latach 1889 - 1950. Pochodził z rodziny  niezamożnej. Jego ojciec był robotnikiem kolejowym. W tamtych czasach dla  robotniczego dziecka zdobycie wyższego wykształcenia nie było łatwym zadaniem.  January Kołodziejczyk trudności te pokonał i ukończył studia na Uniwersytecie  Jagiellońskim w Krakowie. Prowadził badania botaniczne. Napisał rozprawę  doktorską i został asystentem w Zakładzie Botaniki w Krakowie. 
      Następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie rozpoczął  pracę w Towarzystwie Kursów Naukowych i w kilku szkołach zawodowych. Stał się  cenionym prelegentem. Jego naukowa kariera rozwijała się pomyślnie. 
      Rozpoczęły się jednak kłopoty zdrowotne. W 1919 r.  wystąpiły pierwsze trudności ze wzrokiem. Konieczne stało się długotrwałe  leczenie. W 1920 r. nastąpiło osłabienie nóg i trudności w chodzeniu. Leczenie  okazało się nieskuteczne. Od 1923 r. postępowało zesztywnienie kolan i  chodzenie stało się możliwe tylko o kulach. Potem rozpoczęło się usztywnianie  kręgosłupa. 
      Mimo tych trudności nie zrezygnował z pracy naukowej.  Nie mógł prowadzić badań terenowych, flory jezior itp. Możliwe okazały się  jednak badania laboratoryjne i zajmowanie się zagadnieniami ochrony przyrody.  Możliwe były też badania historyczne, np. historii Warszawskiego Ogrodu  Botanicznego. 
      Pisał artykuły i rozprawy naukowe bardzo cenione  przez specjalistów oraz podręczniki, artykuły publikowane w wydawnictwach  encyklopedycznych M. Arcta, Książnicy-Atlasu i innych. 
      Choroba czyniła postępy. W 1926 r. nastąpiło  zesztywnienie kręgosłupa do tego stopnia, że ostatnie 25 lat życia spędził w  pozycji siedzącej albo półsiedzącej - z kolanami zgiętymi. W 1927 r. musiał na  stałe położyć się do łóżka. Nastąpiło też częściowe zesztywnienie szczęk.  Zachował drobne ruchy szczęk, które umożliwiały mówienie, ale jedzenie było  możliwe dopiero po wyrwaniu kilku zębów. Przez tak powstałą szczelinę można  było podawać pokarm. 
      W 1930 r. utracił wzrok w jednym oku, ale drugim mógł  nadal posługiwać się. Na zgiętych kolanach kładł deseczkę, a na niej kartkę  papieru lub książkę. Jedno oko wystarczało do pisania i do czytania. W ten  sposób powstawały nowe artykuły, podręczniki, prace badawcze z historii  botaniki, m.in. studia o dawnych zielnikach polskich, studium o Krzysztofie  Kluku, reformatorze programu nauk przyrodniczych w szkołach Komisji Edukacji  Narodowej. 
      Stan jego zdrowia ulegał dalszemu pogarszaniu. W 1934  r. nie mógł już trzymać pióra i pisać. Nie pomogło nawet przywiązywanie pióra  do palców. 
      January Kołodziejczyk miał zawsze wielu przyjaciół,  gdy już nie mógł chodzić, odwiedzali go w domu. Utrzymywał też szerokie  kontakty naukowe i towarzyskie przy pomocy telefonu. Był bardzo interesującym  rozmówcą. Zawsze miał dobry humor. Był bardzo lubiany. 
      Gdy utracił możliwości trzymania w rękach  czegokolwiek, nie mógł już pisać i nie mógł prowadzić długich, swobodnych  rozmów telefonicznych. Przez ostatnie 10 lat życia miał ramiona złożone w  czworobok i mógł tylko trochę poruszać nimi do góry, w prawo i w lewo. W 1938  r. utracił wzrok w drugim oku. Teraz był całkowicie unieruchomiony i niewidomy. 
      Wybuchła II wojna światowa. Życie stało się  niezmiernie trudne dla wszystkich. Życie Januarego Kołodziejczyka już wcześniej  było niewyobrażalnie trudne. Posiadał wielką energię intelektualną i ciągle  pracował naukowo. Fizycznie jednak był zupełnie bezradny. Nie mógł nawet muchy  odpędzić, ani podrapać się, ani obetrzeć czoła. Mimo tak wielkich ograniczeń  potrafił znaleźć niezwykłą kobietę i ożenić się. W drugim roku wojny państwo  Kołodziejczykowie przenieśli się z Warszawy do Zalesia pod Piasecznem. I już po  kilku miesiącach w nowym miejscu miał dziesiątki znajomych i przyjaciół. Wielka  wiedza z różnych dziedzin, szacunek do wszystkich ludzi, niezależnie od  wykształcenia, zamożności, pozycji społecznej, szerokie zainteresowania i  pogodne usposobienie ułatwiały mu kontakty z ludźmi. 
      Miał zawsze poczucie obowiązku i nie unikał go, mimo  własnych tak wielkich problemów. Rozpoczął tajne nauczanie, najpierw uczył  przedmiotów przyrodniczych kilka licealistek, później grupę gimnazjalistów,  którą uczył przyrody, fizyki, literatury polskiej i łaciny. 
      Po wojnie zabrał się od razu do pracy. Nawiązał  kontakty z wydawcami. Już w 1946 r. opublikował artykuł "O roślinie w  podaniach, legendach i symbolice", a następnie pierwszy powojenny polski  podręcznik botaniki dla szkół ogólnokształcących. Po dwóch kolejnych latach  ukazała się jego "Botanika" dla wyższego poziomu liceów  ogólnokształcących, szkół rolniczych, ogrodniczych, leśnych i zakładów  kształcenia nauczycieli. Takiego tempa pracy nie powstydziłby się nawet  pełnosprawny, zdolny i pracowity naukowiec. 
      January Kołodziejczyk pracował przy pomocy lektorów,  którzy czytali mu literaturę fachową i pisali dyktowane teksty. Pracę ułatwiała  mu fenomenalna pamięć. Gdy zainteresował go jakiś fragment czytanej książki  naukowej, prosił o jego powtórzenie i podanie strony. Treść tego fragmentu oraz  numer strony, na której się znajdował pamiętał i wykorzystywał, gdy potrzebował  odpowiedniego cytatu. W pamięci zgromadził ogromną wiedzę z zakresu botaniki i  swobodnie się nią posługiwał. 
      Aż trudno sobie wyobrazić, że człowiek tak ciężko  doświadczony potrafił pracować dla dobra nauki i ojczyzny. Przy wielu poważnych  ograniczeniach, z których każde wystarczyłoby, żeby uznać go za osobę  niepełnosprawną w stopniu znacznym, czyli niezdolną do pracy, nie wahał się  przed podjęciem wielkiego wyzwania - tajnego nauczania. 
      Bez wątpienia, jego życie i dokonania są niezwykłe.  Bez wątpienia każdy niewidomy powinien je znać. Mają one wielką wartość  rehabilitacyjną. Doświadczenia człowieka o takim dorobku i takich  przeciwnościach, które musiał pokonywać, powinni znać też ludzie, którym nic  nie brakuje oprócz woli, optymizmu i radości życia. 
      Informację o Januarym Kołodziejczyku opracowałem na  podstawie publikacji Wacława Borowego pt. "January Kołodziejczyk, czyli  sztuka życia" opublikowanej w wydawnictwie "Studia i rozprawy",  Wrocław 1952, t. 2.) i przedrukowanej w Wypisach Tyflologicznych w opracowaniu  przez s. Cecylię Gawrysiak. 
      Poniżej zamieszczam dwa fragmenty tej publikacji. 
   
  "Czcimy ludzi, którzy swoim trudem badawczym  przysparzają zdobyczy nauce, ludzi, którzy szerzą wiedzę, ludzi, którzy  umiejętnie wychowują młodzież, ludzi którzy rozumnie i z zapałem spełniają  obowiązki społeczne, przed jakimi życie ich stawia. Ale poddajcie proszę,  jednego z tych ludzi strasznym doświadczeniom Norwidowskiego Bogumiła:  unieruchomcie mu kręgosłup, przykujcie go na dwadzieścia kilka lat do łóżka,  skażcie go na papier i pióro, po paru latach pozbawcie go i pióra (którego ręka  zesztywniała nie będzie mogła utrzymać), ograniczcie mu swobodę ruchów do dwóch  lub trzech tylko, wreszcie pozbawcie go wzroku - naprzód w jednym oku, potem w  drugim. I tak mu każcie żyć w okresie wojny, kiedy Niemcy będą polować na jego  bliskich, kiedy bomby i kule będą padać jak się zdarzy, kiedy nad wszystkimi  będzie wisiała groza jeśli nie prawdopodobnej egzekucji, to prawie pewnego  wysiedlenia. Pytanie: czy w takich warunkach człowiek zaświadczy o swoim życiu  jak ów posąg z poematu? Na pytanie to dał wspaniałą odpowiedź zmarły dnia 14  marca 1950 r. January Kołodziejczyk". 
   
      I drugi fragment, z którego można się dowiedzieć, nie  tylko o heroizmie Januarego Kołodziejczyka, ale o jego głęboko ludzkich  cechach. 
   
  "Ale jak tu "naturalnie" przeżyć  wojnę? Po upływie pierwszego roku Kołodziejczykowie przenieśli się z Warszawy  do Zalesia pod Piasecznem, które było wówczas osiedlem o charakterze głównie  letniskowym. Można się było obawiać, że chory będzie osamotniony, bo oprócz  jednej rodziny najbliższych sąsiadów, nie znał tam nikogo. Minęło kilka  miesięcy i mógł liczyć znajomych - i to z bardzo rozmaitych kół - na  dziesiątki. Ten i ów przyszedł go odwiedzić z mglistego poczucia humanitarnego  obowiązku, inni przez ciekawość. Jedni i drudzy wracali - już z zupełnie innych  pobudek. 
      Rozmowa z "Januarym" (tak go wszyscy  zaczęli nazywać) nie wymagała żadnej "ofiary", była po prostu  przyjemnością. Pierwsza - niepisana, ale rygorystycznie przestrzegana jej  zasada polegała na tym, że nie mówi się o chorobie. Poza tym można było mówić o  wszystkim innym. Bo jego wszystko interesowało i niełatwo było trafić na  dziedzinę, o której by nie miał czegoś do powiedzenia. Rozmawiał też chętnie  zarówno z uczonym i artystą, jak z dostarczycielką jarzyn czy chłopcem, który w  sąsiedztwie pasał krowy. I po pierwszym kwadransie na ogół wszyscy zapominali,  że mają do czynienia z człowiekiem, który od kilkunastu lat nie opuszcza łóżka,  a od kilku nie widzi. Zapominali o jego czarnych okularach, o zawsze jednakowo  zgiętych nogach, o zabandażowanych często rękach. Mówili z nim jak ze zdrowym  człowiekiem, można by powiedzieć nawet, jak z niezwykle zdrowym człowiekiem. 
      Bo jego fenomenalna pamięć sprawiała wrażenie życia spotęgowanego.  W jego opowiadaniach taka była świeżość, że nie każdy pewno pomyślał, że to  wspomnienie sprzed lat dwudziestu pięciu, a często i znacznie dawniejsze  jeszcze. 
      Ale nie tylko to było w Januarym zdumiewające.  Zdumiewająca była także jego zdolność plastycznego wyobrażania sobie zmian  świata w latach, w których już tego świata nie widział. Każdy bodaj przeżywał  próby wiązania słyszanych czy czytanych wiadomości o przeinaczeniach w terenie  z obrazem tego terenu sprzed przeinaczeń, który miał zachowany w pamięci. Ten  duży na ogół wysiłek jakże nas często zawodzi: jak często jego wyniki wikłają  nas w sprzecznościach, jak często idą po prostu w zapomnienie. 
      Z Januarym - już zupełnie niewidomym i przykutym do  łóżka - rozmawiało się m.in. o zniszczeniach 1939 r., o skutkach bombardowań  lotniczych w latach 1942-1944, o zburzeniu Warszawy. Słuchając zadawał pytania,  domagał się precyzji. Ale też każdy, każdy szczegół sprecyzowany padał w  misterną siatkę jego wyobraźni, ustosunkowywał się do innych tak, że się z nimi  nie plątał i już nie wymagał powtarzania wyjaśnień. Mówiło się też z nim o  bieżących nowinach terenu zupełnie jak z kimś, co na ten teren patrzy, albo go  nawet stopą swoją przemierza. Bo można się było nieraz od niego o takich  nowinach dowiedzieć i przy sprawdzeniu się okazało, że informacje jego, choć  nie mogły być szczegółowe, były dokładne. Bo każdą relację krytycznie  przesiewał i rozważnie zestawiał z innymi, ale prawie z każdej umiał  skorzystać. Toteż o pewnych "łapankach", aresztowaniach, egzekucjach,  strzelaninie (typowe wypadki okresu okupacji niemieckiej) miał nieraz  wyobrażenie lepsze niż niejeden z tych, którzy codziennie jeździli do  Warszawy". 
   
 
      Był pianistą, nauczycielem, naukowcem i działaczem  społecznym. 
      Urodził się 11 września 1886 r. w Jassach w Rumunii -  zmarł 11 marca 1973 roku, w Warszawie. 
      Był synem polskiego emigranta, który za udział w  powstaniu styczniowym musiał opuścić Polskę. 
      O jego działalności pisze Józef Szczurek w artykule  "Ludzie dwudziestolecia" (Pochodnia czerwiec 1964 r.). 
  "Włodzimierz Dolański urodził się w 1886 roku.  Od najwcześniejszych lat przejawiał wielkie zamiłowanie do muzyki. W jedenastym  roku życia na skutek wypadku utracił wzrok i prawą rękę. Wielki wstrząs, mimo  to podejmuje z powrotem naukę gry na fortepianie. We wczesnej młodości jest już  znanym pianistą, występuje w wielkich europejskich salach koncertowych,  zdobywając publiczność różnych krajów. Pragnąc jak najbardziej wzbogacić swój  umysł, Włodzimierz Dolański studiuje historię na Uniwersytecie Lwowskim, a  następnie, w kilka lat po pierwszej wojnie światowej wyjeżdża na dalsze studia  do paryskiej Sorbony. Tutaj przedmiotem jego studiów są psychologia i  socjologia. Tu również zapoznał się dokładnie z głoszonymi przez Niemców,  Francuzów i przedstawicieli innych krajów teoriami, dotyczącymi zmysłu  przeszkód u niewidomych. Teorie te wydały mu się niesłuszne, toteż postanowił  przedstawić swój pogląd na to zagadnienie. Na podstawie własnych spostrzeżeń, a  także obserwacji młodzieży i dorosłych w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach,  Włodzimierz Dolański napisał pracę naukową, w której obalił istniejące  dotychczas w Europie teorie, dotyczące zmysłu przeszkód u niewidomych. Praca ta  wyszła w druku w roku 1931 w Paryżu i przyniosła autorowi, obok uznania i  rozgłosu, tytuł doktora. 
   Warto też  przypomnieć, że Włodzimierz Dolański był w okresie międzywojennym inicjatorem  czasopisma, poświęconego wyłącznie problematyce niewidomych w Polsce -  "Pochodni" i czasopismo to wydawał na własny koszt przez cały rok. 
      Po drugiej wojnie światowej dr Dolański poświęca się  wyłącznie pracy społecznej. Wie, że warunkiem wszelkich przemian w sytuacji  niewidomych jest utworzenie silnej organizacji, zrzeszającej inwalidów  wzrokowych, która będzie w stanie walczyć o ich prawa. Przystępuje więc do  organizowania Związku Pracowników Niewidomych. Była to organizacja niewidomych  cywilnych i objęła cały kraj. Dr Dolański przez kilka lat pełnił funkcję  przewodniczącego Zarządu Głównego tej organizacji. 
      W roku 1948 na zaproszenie ONZ wyjeżdża do Wielkiej  Brytanii, aby tam zapoznać się z urządzeniami dla niewidomych i sposobami ich  rehabilitacji. W rok później uczestniczy w kongresie przedstawicieli związków  niewidomych z różnych krajów, na którym powstała Światowa Rada Pomocy  Niewidomym. Dr Dolański wybrany został do władz wykonawczych tej organizacji.  Kongres odbył się w Oxfordzie. 
      W latach późniejszych dr Dolański, współpracując  stale, zwłaszcza po roku 1956, z Zarządem Głównym PZN, poświęca się głównie  pracy naukowej i publicystycznej". 
   Warto dodać,  że już w okresie okupacji niemieckiej Włodzimierz Dolański planował  zjednoczenie ruchu niewidomych w Polsce i powołanie silnej organizacji  samopomocowej. Pracował również nad organizacją szkolnictwa specjalnego dla  niewidomych. 
   W maju 1945 r.  opracował memoriał - "Szkic o sprawie niewidomych w Polsce" i  przekazał go do Prezydium Rządu. W memoriale m.in. krytycznie ocenił  niedostateczne przygotowanie zawodowe niewidomych oraz niewłaściwe formy pomocy  im przez państwo i społeczeństwo. Sformułował tezę, "nic o nas bez  nas". Teza ta stała się podstawą współpracy stowarzyszenia niewidomych z z  innymi instytucjami. Stanowczo przeciwstawiał się działalności filantropijnej  jako upokarzającej formie pomocy. I pomyśleć, że po tylu dziesiątkach lat  filantropia znowu nabrała znaczenia. 
      Władze państwowe pozytywnie oceniły  "memoriał" opracowany przez Dr. Dolańskiego, a hasło "nic o nas  bez nas" stałą się myślą przewodnią działalności wielu działaczy w  następnych dziesięcioleciach. 
      Władze poradziły Włodzimierzowi Dolańskiemu, żeby  podjął się zorganizowania ogólnopolskiego stowarzyszenia niewidomych. Dr  Dolański podjął konsekwentne starania, żeby urzeczywistnić tę ideę i w  październiku 1946 r. doszło do zjazdu w Chorzowie. Na tym zjeździe zostały  zfederalizowane regionalne stowarzyszenia niewidomych i powołano Związek  Pracowników Niewidomych RP. Pierwszym prezesem Zarządu Głównego został  Włodzimierz Dolański. 
      Z najważniejszymi faktami z jego życia zapoznaje nas  sam Włodzimierz Dolański w rozmowie z dr Ewą Grodecką pt. "Życie, które  uczy żyć" opublikowanej w "Pochodni" w grudniu 1956 r. 
      Przytaczam tę rozmowę niemal w całości, gdyż jej  bohater zasługuje na pamięć i wdzięczność polskich niewidomych. Czytamy: 
  "Notuję opowieści doktora o jego życiu, usiłując  równocześnie odnaleźć w niej to, co jest najistotniejsze dla czytelników  "Pochodni". Bo życie ludzkie, gdy pochyla się nad nim inny człowiek,  wywoływać może różne uczucia: czasem budujące, czasem trujące nienawiścią lub  zazdrością, czasem zaspokajające tylko potrzebę sensacji. SŁuchając wspomnień  doktora, upewniałam się coraz bardziej, że czytelnikom "Pochodni" mam  napisać o życiu, które uczy żyć. Oto kolejne "lekcje życia", wydobyte  ze słów doktora Dolańskiego. 
      I. Rok 1897 
      W dalekim Bukareszcie, wśród zrozpaczonej rodziny,  leżało ciężko poranione dziecko polskie - jedenastoletni chłopiec. Miał skarb -  pudełko pełne uzbieranych gdzieś nabojów. W dzień urodzin króla rumuńskiego  chciał przyczynić się do uświetnienia uroczystości. Nie zdając sobie sprawy z  siły, zamkniętej w pudełku, zapalił je. Pierwszej pomocy udziela chłopcu  lekarz, który jest kolegą ojca - inżyniera na kolejach rumuńskich. Stwierdza  stan bardzo ciężki. Wzrok stracony bezpowrotnie. Prawe ramię w strzępach.  Liczne rany na całym ciele. Lekarz spełnia swój obowiązek i odchodzi, aby już  nie wrócić. 
      Po latach wyzna dorosłemu Włodzimierzowi Dolańskiemu,  że życzył mu wtedy raczej śmierci, niż życia w ciężkim kalectwie, tak jak  rodzicom życzył raczej utraty dziecka, niż wieloletniej troski, powodowanej  tragedią syna, niewidomego bez prawej ręki. W poranionym dziecku nie dostrzegł  związku potężnej woli życia - za co przepraszał potem dorosłego człowieka. 
      II. Lata 1897 - 1902 
      Te dwie daty zamykają w sobie wielkie cierpienie.  Wypełnia te lata walka ze skutkami wypadku. Gdy nie ulegało już wątpliwości, że  Włodek żyć będzie, walka ta zmieniła charakter. Toczyła się ona teraz o  pogodzenie się chłopca z życiem takim, jakie go czekało, a równocześnie o  wartość tego życia, aby było na miarę zdolności i dzielności Włodzimierza  Dolańskiego. Włodek uczył się w domu i żadnych egzaminów nie składał. O szkole,  aż do wyjazdu do Lwowa w roku 1902 nie mogło być mowy. To były lata cierpienia. 
      - Gdy miałem szesnaście lat, zrozumiałem, że nie ma  dla mnie nic. Wtedy przestałem czuć się dzieckiem. Rwałem się do nauki i brała  mnie rozpacz. Rodzice nie mieli majątku i nie mogli mi pomóc. Mogłem liczyć  tylko na siebie. 
      III. Lata 1902 - 1922 
      Jednoręki hrabia węgierski - Zichy zyskał sobie  wówczas sławę jako pianista. Fakt ten nasunął pani Zajchnowskiej - nauczycielce  Włodka w lwowskim zakładzie dla dzieci niewidomych myśl, że i jej uczeń, choć  nie widzi, może grać jedną ręką, jak Zichy. W rezultacie chłopiec rozpoczął  naukę gry na fortepianie. Włożył w nią całą swą wolę życia, cały młodzieńczy  zapał i tę bardzo dojrzałą wytrwałość. Okazało się, że posiada wybitne  zdolności. Największa trudność leżała w opanowaniu koniecznej szybkości w  przerzucaniu jednej ręki na klawiaturze z rejestru wysokiego do niskiego. W  drodze wielu codziennych ćwiczeń i tę trudność Dolański pokonał. 
      Po ośmiu latach nauki mógł już wystąpić z pierwszym  publicznym koncertem. Odbył się on w Bukareszcie i spowodował zainteresowanie  młodym muzykiem ze strony królowej rumuńskiej - Carmen Silwy. Dzięki niej  Dolański otrzymał stypendium, które pozwoliło mu na studia muzyczne w Berlinie.  Równocześnie nadal koncertował, występując we Lwowie, Wiedniu, Bukareszcie.  Koncerty jego cieszyły się zainteresowaniem publiczności i uznaniem krytyki. 
      W otwierającej się przed nim karierze wirtuozowskiej  Dolański szukał nie tylko sławy. Nauka i praca w lwowskim zakładzie dla dzieci  niewidomych obudziły w młodym pianiście pragnienie działalności społecznej,  mającej na celu poprawienie doli niewidomych. Działalność ta wymagała funduszów  - w koncertach swych widział Dolański niezawodny sposób ich zdobycia własną  pracą i własnym talentem, bez odwoływania się do publicznego miłosierdzia, bez  filantropii. Ale powodzenie tych planów zachwiane zostało przez uszkodzenie  ręki, spowodowane forsownymi ćwiczeniami na fortepianie, a potem przewlekłym  zapaleniem opłucnej. Wśród cierpień i przymusowej bezczynności mijały dla  Dolańskiego lata pierwszej wojny światowej. Po wyzwoleniu stanął on wobec  zmienionej sytuacji politycznej kraju i wobec nowych możliwości własnych. 
      W roku 1920 przygotowywał się do tournee koncertowego  po całej Polsce. Wtedy uderzył w niego niespodziewany cios: intensywność  ćwiczeń spowodowała poważne nadwerężenie mięśnia barkowego i znowu, już po raz  trzeci, uniemożliwiła grę na fortepianie. 
      - Czytałem wtedy opisy podróżnicze Kremera - wspomina  kolega Dolański. - Trafiłem na zdanie, jakby specjalnie dla mnie napisane:  "Iluż to ludzi zdolnych, a nawet genialnych, marnuje się dlatego, że nie  obrało sobie właściwej drogi życia". - Pod wpływem tej myśli i w wyniku  ciężkiej walki z samym sobą, Włodzimierz Dolański postanawia poddać się wymowie  faktów i zrezygnować z kariery wirtuoza. 
      IV. Lata 1922 - 1928 
      Mając lat trzydzieści sześć Dolański wytycza sobie  nową drogę życia i wchodzi na nią bez wahania. Jest to droga wiedzy i nauki,  wcale nie łatwiejsza dla niego od poprzedniej. Przede wszystkim trzeba na niej  zdobyć zawodowe kwalifikacje nauczycielskie i prawo do studiów wyższych. W  wyniku swych starań zostaje dopuszczony jako ekstern do egzaminu maturalnego w  seminarium nauczycielskim. Otacza się płatnymi lektorami, gromadzi niezbędne  pomoce naukowe. Aby móc należycie opanować matematykę, konstruuje specjalny  aparat matematyczny dla ociemniałych. Tak jak dawniej po kilkanaście godzin na  dobę ćwiczył się w grze na fortepianie, tak teraz pochłania wiedzę - i zdaje  maturę seminarialną jako jeden ze stu trzydziestu trzech eksternów, osiągając  jeden z dwóch wyników celujących. Już od początku następnego, 1922 roku  szkolnego, Dolański rozpoczyna pracę nauczycielską w lwowskim zakładzie dla  dzieci niewidomych z ramienia Ministerstwa Oświaty. W tymże roku zdaje maturę  gimnazjalną i zapisuje się na uniwersytet. 
      Wśród wybitnie przykrych stosunków rozpoczyna od  dawna planowaną działalność społeczną, wspartą artykułami w prasie i organizuje  we Lwowie Towarzystwo Opieki nad Dziećmi Niewidomymi. W roku 1924 uzyskuje  płatny urlop nauczycielski i własną pracą zdobywa specjalny fundusz. Te środki  pozwalają mu na czteroletni pobyt za granicą. Wyjeżdża do Paryża i studiuje tam  pedagogikę, psychologię, socjologię i filozofię ze stałym nastawieniem na  problematykę niewidomych. Równocześnie nawiązuje współpracę z francuską organizacją  niewidomych i z paryską filią organizacji amerykańskiej, która drukowała tam  kwartalnik, a potem miesięcznik, dla niewidomych w Polsce pod tytułem:  "Braille'a Zbiór". 
      W roku 1926 otrzymuje od rządu francuskiego złoty  medal za pracę społeczną. W roku następnym uzyskuje od organizacji  amerykańskiej brajlowski aparat do powielania. Instaluje go u matki we Lwowie i  rozpoczyna wydawanie "Pochodni", do której nadsyła artykuły z Paryża.  W roku 1928 wraca do kraju z licencjatem Sorbony i z rozpoczętą pracą o zmyśle  przeszkód u niewidomych. 
      V. Lata 1928 - 1945 
      Po powrocie z Paryża Dolański wraca do pracy  nauczycielskiej - Ministerstwo Oświaty przydziela go do pracy w Laskach.  Równocześnie zapisuje się na Uniwersytet Warszawski i na podstawie pracy  przywiezionej z Paryża uzyskuje stopień magistra w zakresie psychologii, zaś w  rok potem stopień doktora filozofii. W roku 1931 zostaje zaproszony na Kongres  Niewidomych do Nowego Jorku. Tam otrzymuje dla Polski dar w postaci kompletu  brajlowskich maszyn drukarskich. Po powrocie przygotowuje warunki dla  uruchomienia drukarni. Ostatecznie mający nadejść transport maszyn zostaje  skierowany do Towarzystwa "Latarnia" w Warszawie. Tutaj do roku 1939  drukowany jest "Braille'a Zbiór" jako miesięcznik. 
      W Laskach Włodzimierz Dolański pracuje w bardzo  trudnych warunkach; wobec braku własnego pokoju nocuje w klasie szkolnej. Nie  może z tym pogodzić się jego wola życia i energia. Korzystając z zasobów  pieniężnych, dostarczonych mu przez rodzinę, buduje własny dom w Izabelinie koło  Lasek. W domu tym zamieszkał wraz z rodziną dopiero w roku 1934. Znalazł się  wtedy w bardzo trudnych warunkach materialnych. Nie mógł nawet zajmować się  pracą społeczną. Obok muzyki uczy wówczas matematyki i geometrii, co pozwala mu  na zebranie materiału do swej nowej pracy naukowej na temat orientacji  niewidomych w przestrzeni. W czasie wojny utworzył zespół kilku niewidomych  przyjaciół i wraz z nimi planował ustawienie spraw niewidomych w powojennej  Polsce tak, by stworzyć dla nich nowe warunki, odpowiadające godności  człowieka, i by skończyć z dotychczasowym okresem poniżenia i wyzysku. 
      VI. Lata 1945 - 1951 
      W tym czasie otrzymuje Dolański radosną wieść o  powstaniu rządu w Lublinie i jego składzie. Wiadomość ta jest dla niego tym  radośniejsza, że minister Skrzeszewski był w latach paryskich jego przyjacielem  i miłym towarzyszem w czasie wycieczki po Francji. Opierając się na  materiałach, wspólnie z kolegami opracowanych, Dolański formułuje  "Pobieżny szkic w sprawie niewidomych w Polsce" i po raz pierwszy  rzuca w nim stale aktualne hasło niewidomych: "Nic o nas bez nas".  Nawiązuje kontakt z ministrem Skrzeszewskim i wręcza mu dwa maszynowe  egzemplarze "Szkicu": jeden dla niego, drugi - z prośbą o wręczenie  premierowi. Tą drogą postulaty polskich niewidomych dostają się w ręce rządu i  wywołują konferencję przedstawiciela kontroli państwa z kolegą Dolańskim.  Kontrola ta uzupełnia i potwierdza treść "Szkicu". 
      W owym czasie istniały w Polsce związki cywilnych  niewidomych w Warszawie, Łodzi, Bydgoszczy i Chorzowie. Zachęcony przez władze  dr Dolański przystępuje do organizowania jednego ogólnego Związku Niewidomych,  stawiającego jako zasadę naczelną pracę wszystkich niewidomych zdolnych do  pracy i ich opiekę nad niezdolnymi. W sierpniu 1946 roku odbywa się w Łodzi  zebranie organizacyjne przedstawicieli wszystkich istniejących dotąd związków  dla opracowania statutu Związku Pracowników Niewidomych. W Pierwszym Walnym  Zjeździe Związku, który odbył się w Chorzowie w październiku tegoż roku, wzięło  udział trzydzieści jeden delegatów, w tym sześciu z Warszawy. Głosami  wszystkich kolegów pozawarszawskich Włodzimierz Dolański został wybrany  przewodniczącym Związku. Grupa warszawska utworzyła opozycję, utrudniającą  pracę zarządowi. 
      Mimo to dr W. Dolański zorganizował cały krajowy  aparat związkowy i dwa biura ręcznego przepisywania wydawnictw brajlowskich w  Bydgoszczy i we Wrzeszczu. Następuje wznowienie "Pochodni". Związek  wydaje około trzystu książek, głównie podręczników, niezbędnych dla szkół  specjalnych. Rozpoczyna się wydawanie czasopisma czarnodrukowego  "Przyjaciel Niewidomych". Ponadto Związek uzyskuje przeszło  trzydzieści milionów złotych na pożyczki na zakup surowców szczotkarskich  krajowych i zagranicznych, dzięki czemu pracownicy niewidomi nie zaznali  bezrobocia. 
      W tym czasie dr Dolański zostaje wykładowcą w  Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Bierze udział w zorganizowanej  przez Ministerstwo Oświaty konferencji w sprawie szkół dla dzieci niewidomych i  zostaje wiceprzewodniczącym stałej Komisji Doradczej dla Spraw Niewidomych przy  Ministerstwie Oświaty. Jako wysłannik Departamentu Społecznego Organizacji  Narodów Zjednoczonych zapoznaje się z całokształtem spraw niewidomych w Anglii,  by móc następnie przeszczepić na grunt polski to wszystko, co uzna za dodatnie.  W sierpniu 1949 roku bierze udział w Zjeździe Niewidomych, zwołanym do Oxfordu,  i w utworzeniu Międzynarodowego Biura dla spraw Niewidomych przy Departamencie  Społecznym ONZ. Zostaje wybrany na członka Komitetu Wykonawczego tego Biura. 
      Tymczasem tarcia w Związku przenoszą się na teren  partii. W rezultacie Dolańskiemu odmówiono pozwolenia na wyjazd za granicę  celem wzięcia udziału w pierwszym zebraniu Komitetu Wykonawczego, które odbyło  się w styczniu 1950 roku. W marcu tegoż roku władze zawiesiły zarząd Związku i  mianowały kuratora w osobie Leona Wrzoska. Na drugie posiedzenie Komitetu w  tymże roku również Dolańskiemu jechać nie pozwolono, polecając mu nadto wycofać  Polski Związek z Biura Międzynarodowego. 
      Wobec wytworzenia się warunków, niesprzyjających jego  pracy, dr Dolański wycofuje się z działalności związkowej. Postawiony przez  Oddział Warszawski przed sądem koleżeńskim, zostaje zaocznie wykluczony ze  Związku za niepopełnione przestępstwa. W roku 1951 następuje połączenie Związku  Pracowników Niewidomych ze Związkiem Ociemniałych Żołnierzy. 
      VII. Lata 1951 - 1956 
      Wobec nieodwołania postawionych mu zarzutów dr  Dolański pozostaje formalnie poza Związkiem. Pracuje nadal jako nauczyciel w  Laskach i tu kontynuuje psychologiczne prace badawcze. Od roku 1952 jest  przewodniczącym Zakładowej Organizacji Związków Zawodowych Nauczycielstwa  Polskiego, staraniem której Laski otrzymują około dwóch kilometrów ścieżek  parkowych, które ułatwiają niewidomym samodzielne poruszanie się. Wkrótce  oddane będzie do użytku boisko szkolne. 
      W roku 1954 - 1955 dr Dolański pracuje stale jako  wykładowca w PIPS, obejmuje ponadto w Uniwersytecie Warszawskim wykłady z  psychologii niewidomych dla studentów, przygotowujących prace magisterskie. W  tymże roku wychodzi drukiem jego książka o zmyśle przeszkód u niewidomych,  znacznie wcześniej wydana i wysoko oceniona we Francji. 
      Nowy okres działalności Włodzimierza Dolańskiego  rozpoczął się w roku 1956. Dr Dolański, oczyszczony z niesłusznych zarzutów,  jest obecnie członkiem Związku i jego aktywistą, biorącym udział w zebraniach  Zarządu Głównego. Związek ceni sobie jego autorytet naukowy i społeczny,  odwołując się do niego w sprawach zasadniczych. 
      Rozmowa nasza dobiega końca. Zwracam uwagę na tak  liczne w życiu doktora klęski, które zawsze nosiły w sobie ziarno zwycięstwa.  Doktor uśmiecha się. 
      - Tak. Z każdej klęski musiałem się zawsze  wydźwignąć. Jeżeli w moim życiu chciałem coś zrobić, to przede wszystkim  dlatego, że zawsze kierował mną optymizm, i że zawsze uważałem, iż może być gorzej,  niż jest. I jeszcze dlatego, że miałem szczęście do ludzi". 
      Dodam, że Włodzimierz Dolański: 
      - W 1957 r. został odznaczony Krzyżem Komandorskim  Orderu Odrodzenia Polski. 
      - W drugiej połowie lat 50-tych ubiegłego stulecia  pracował w Radzie Tyflologicznej i Centralnym Ośrodku Tyflologicznym.  Publikował w zeszytach "Sprawy Niewidomych" zagraniczne prace  dotyczące osiągnięć w dziedzinie rehabilitacji i oświaty niewidomych. 
      Włodzimierz Dolański publicystyką naukową i  popularyzacyjną zajmował się od 1922 r. Swoje artykuły publikował w  "Słowie Polskim" we Lwowie, w "Przyjacielu Niewidomych",  "Szkole Specjalnej", "Problemach", w "Zeszytach  Problemowych Nauki Polskiej", "Pochodni", "Naszym Świecie"  i innych czasopismach. 
      Józef Buczkowski w artykule "Wielkość w  skromności" ("Pochodnia" - wrzesień, październik 1973) podaje  wiele interesujących informacji i przytacza niektóre wypowiedzi dr.  Dolańskiego. Czytamy: 
  "Pierwszy raz spotkałem się z Panem Doktorem w  czerwcu 1935 roku w Laskach - w Zakładzie dla Niewidomych. Po paru tygodniach  pobytu w Zakładzie postanowiłem spróbować samodzielnego poruszania się po  terenie. Próba samodzielności była niefortunna. Zboczyłem trochę z prostej  drogi, a szedłem szybko, więc silnie pokaleczyłem sobie czoło o parkan zakładowy.  Siostra w aptece zrobiła mi opatrunek. Byłem tym wszystkim zdenerwowany.  Siostra zakonna postanowiła mnie odprowadzić. Po drodze spotkałem Pana Doktora,  który zauważył moje zdenerwowanie i powiedział do mnie wesołym tonem:  "Niech się pan tym bardzo nie przejmuje i niech się pan pocieszy, że  spotkało to pana pierwszy raz, ale nie ostatni. Moja samodzielność podobnie  mnie kosztowała". 
   Uśmiechnąłem  się, rozbrojony taką nieoczekiwaną pociechą". 
      Kolejny cytat tego artykułu: 
  "Nadszedł rok 1945. Państwo Dolańscy zaprosili  na noworoczny obiad niewidomych nauczycieli. Był Leon Lech, Wacław Kotowicz i  ja. Przy obiedzie rozmawialiśmy jak zwykle o sytuacji niewidomych w Polsce. Pan  Doktor gorąco zaapelował, abyśmy się zobowiązali, że po odzyskaniu  niepodległości będziemy wspólnie pracowali nad zjednoczeniem ruchu niewidomych.  Byliśmy bardzo przejęci i zapewnialiśmy o swojej gotowości. Wtedy Pani Dolańska  podała nam małe kieliszki napełnione winem, a Doktor wzniósł toast za  pomyślność wszystkich naszych poczynań". 
      Zwróćmy uwagę, że dr Dolański i inni działacze już w  czasie okupacji planowali tworzenie silnej organizacji niewidomych. Jakże blado  wyglądają działania naszych współczesnych działaczy, jakże wbrew ich marzeniom,  zamiast jednej silnej organizacji, mamy kilkanaście, może kilkadziesiąt,  słabych. 
      A jak się w dawnych czasach działało - pisze Józef  Buczkowski: 
  "Zaraz po wyzwoleniu dr Dolański wielokrotnie  chodził pieszo do Warszawy i na Pragę. Nawiązał kontakt z Ministerstwem Oświaty  i innymi instytucjami państwowymi, informując wszędzie o potrzebie  zainteresowania się władz sytuacją niewidomych w Polsce". Pieszo z Lasek  do Warszawy na Pragę - to ładnych kilkanaście kilometrów. 
      Wielkim dziełem dr. Dolańskiego było zjednoczenie  ruchu niewidomych w Polsce. Nie było to łatwe zadanie. Poczytajmy: 
  "Przez cały rok 1945 trwały rozmowy na temat  utworzenia wspólnego związku. Doktora martwiła nieufność, a nawet niechęć  niektórych działaczy terenowych w Łodzi i Chorzowie. Związek warszawski  narzucał wszystkim swoją nazwę i oświadczał zawsze, że nie przystąpi do żadnej  organizacji, która będzie się inaczej nazywała. W styczniu 1946 roku dr  Dolański przyjechał do Łodzi i na zebraniu zarządu Związku Niewidomych, w  prywatnym mieszkaniu pani Sabiny Kalińskiej, przekonał większość jego członków,  że nie jest ważna sama nazwa, ale idea połączenia się. 
      Pierwszy krok został zrobiony. Dwa Związki wyraziły  zgodę na połączenie, pozostało jeszcze przekonać Stowarzyszenie Niewidomych  województwa Śląsko-Dąbrowskiego w Chorzowie i Związek Cywilnych Niewidomych w  Bydgoszczy. Do Chorzowa pojechał Pan Doktor, a mnie polecił, abym udał się do  Bydgoszczy. 
      W dniach 4 i 5 października 1946 roku odbył się  pierwszy zjazd niewidomych w Chorzowie. Obrady przebiegały w sposób burzliwy.  Delegaci z Warszawy dowodzili stanowczo, że nazwa organizacji musi być taka,  jak w Warszawie, czyli "Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych", że  przewodniczącym Zarządu Głównego może być tylko pan Michał Lisowski. Zagrozili,  że w wypadku nieprzyjęcia ich postanowień wycofają się z ogólnego związku. Po  dłuższej dyskusji zebrani poszli na ustępstwa, gdy chodziło o nazwę, ale  wszyscy byli nieugięci, gdy chodziło o kandydata na pierwszego prezesa Zarządu  Głównego. Wołali, że znają dr Dolańskiego jako prawego człowieka i tylko do  niego mają zaufanie, bo dobrze i uczciwie poprowadzi sprawy niewidomych.  Stanowcza postawa zebranych zwyciężyła i delegaci z Warszawy ustąpili. Przy  ogromnym entuzjazmie wszystkich zebranych Pan Doktor został wybrany na prezesa  Zarządu Głównego, a pan Lisowski zgodził się przyjąć stanowisko skarbnika w  Zarządzie Głównym". 
   
 
      Żył w latach 1925-2001. Od najwcześniejszych lat  angażował się w walkę z okupantami - współpracował z partyzantką, był kurierem.  Po wojnie w czasie służby w Straży Ochrony Obiektów we Wrocławiu, w wyniku  wybuchu miny, stracił wzrok i obie ręce. 
      Jego losem zainteresowała się Halina Lubicz, która  pomagała mu w rozwiązywaniu problemów życiowych przez wiele lat. Dzięki jej  pomocy ukończył szkołę średnią i studia polonistyczne na Uniwersytecie im.  Adama Mickiewicza w Poznaniu, na którym również doktoryzował się. 
      Był pisarzem, publicystą, znawcą problematyki  radiowej. Napisał kilka książek, m.in. "Gdy moim oczom",  "Zdeptanego podnieść", "A jednak w pamięci", "Dłoń na dźwiękach",  "Z orchideą". Napisał też wiele opowiadań, artykułów, felietonów,  audycji radiowych, esejów i prac naukowych. 
      A teraz fragment rozmowy Iwony Różewicz z Michałem  Kaziowem pt. "Zawsze jest szansa" ("Pochodnia", październik  2000). 
  "- Stało się. Został Pan autorytetem moralnym. I  instytucją. To wielki zaszczyt i odpowiedzialność, ale czy to Pana czasem  trochę nie uwiera? 
      Michał Kaziów: - Nie uwiera, a zawdzięczam to mojemu  ojcu, który był człowiekiem prawdomównym, uczciwym, szanującym religię i tradycję.  Życzliwość i poczucie odpowiedzialności otrzymałem więc niejako w przekazie  genetycznym. To trochę tak, jak z ratownikiem czy strażakiem - nie zastanawia  się czy z tego wyjdzie, czy nie, bo trzeba ratować. Inaczej jest tylko  najemnikiem. Trzeba ludziom mówić prawdę, ale bez prawienia morałów i  okazywania wyższości. Gdy ktoś ma kłopoty sam ze sobą i zwróci się z tym do  mnie, staram się go naprowadzić na lepszą ścieżkę, może czasem zawstydzić, ale  pokazać szansę. I nie wykorzystywać innych. W szkole średniej musiałem mieć  dużą pomoc lektorską. Starałem się jednak tak tę współpracę organizować, aby  był czas również na podyskutowanie o czytanej książce, aby mój lektor też  odniósł jakąś korzyść, był również biorcą. 
      - Ale czy można pomóc każdemu? Podczas Pana  jubileuszu, prezydent Domaszewicz powiedział, że może być Pan wzorem dla ludzi  z dawnych PGR-ów. Ale oni przecież Pana nie znają, nie czytają, tylko piją  Arizonę... 
      - Gdyby mi zaproponowano i zorganizowano spotkanie z  nimi, bo ja przecież nie mam swojego menadżera, to bym pojechał, porozmawiał z  nimi i może któryś z nich zechciałby coś w swoim losie zmienić. Dużo jeździłem  i spotykałem się z ludźmi z różnych środowisk. Efekty bywały nieraz niezwykłe.  Jeden z moich kolegów ze studiów pracował jako wychowawca w zakładzie karnym i  zorganizował mi spotkanie z więźniami. Przekonywałem ich, że nie ma straconych  szans i oni też tę szansę mają. Spotkanie to opisałem w reportażu zatytułowanym  "Twarzą do ściany". Ten reportaż puszczano w radiowęzłach w różnych zakładach.  W jakiś czas później jechałem do Gorzowa i kierowca, jak się okazało były  więzień, rozpoznał mnie. W pewnym momencie zatrzymał wóz, wysiadł, narwał  polnych kwiatów i ofiarował je Halinie Lubicz, która ze mną jechała. 
      Ale kontakt ze słuchaczem może być też ciężkim  przeżyciem. Zadzwoniła kiedyś dyrektorka szkoły z Łodzi. Miała kłopoty z jednym  z uczniów. Poprosiła, abym przyjechał, spotkał się z młodzieżą, może temu  trudnemu chłopcu coś pomogę. Pojechałem. Nie bardzo można było ustalić, kiedy  ten chłopak wyszedł z sali. A potem zrozpaczona dyrektorka poinformowała mnie,  że on powiesił się u siebie, w domu. Długo nie mogłem się z tego otrząsnąć i do  dziś nie wiem, czy i jaki był mój udział w tym dramacie. Nie słuchał mnie, czy  byłem dla niego nieprzekonywujący. 
   
 długoletni  działacz Polskiego Związku Niewidomych 
      współtwórca i działacz Towarzystwa Pomocy  Głuchoniewidomym 
      współtwórca Fundacji Polskich Niewidomych i  Słabowidzących "Trakt", przewodniczący zarządu Fundacji 
   
      Józef Mendruń urodził się w listopadzie 1938 r. we  wsi Borki Wielkie koło Tarnopola. W 1945 roku jego rodzina, w ramach  repatriacji, opuściła ZSRR i przeniosła się do Polski. Podczas długiej podróży  do Polski Józek znalazł na dworcu kolejowym zapalnik, który wybuchł,  pozbawiając go niemal całkowicie wzroku i lewej dłoni. Tylko w lewym oku  pozostały niewielkie możliwości widzenia. Od razu został osobą ze złożoną  niepełnosprawnością. 
      W późniejszym życiu w znacznym stopniu utracił słuch.  Jakby tego było mało, zmuszony był poddać się operacji wszczepienia by-passów.  Mówił wówczas, że ma gwarancję na dziesięć lat. Od tej pory minęło grubo ponad  lat dwadzieścia, a gwarancja działa nadal. Jest więc osobą, której  niepełnosprawności wystarczyłoby dla kilku osób. Jego dorobek życiowy  wystarczyłby również dla kilku osób, przy czym każda mogłaby być dumna z  osiągnięć, które by na nią przypadły. 
      Po powrocie ze szpitala i dwóch latach przebywania w  domu, rozpoczął naukę w miejscowej szkole. Jednak nastąpiło pogorszenie  widzenia, pobyty w szpitalach i operacje nie przyniosły poprawy. Do szkoły już  nie wrócił. Przez 7 lat przebywał w domu, bez systematycznego nauczania. 
      W 1955 roku został przyjęty do szkoły w Laskach.  Ponieważ wcześniej pomagał młodszej siostrze w nauce i przyswoił sporo wiedzy,  w Laskach więc przyjęto go od razu do piątej klasy. Szkołę podstawową ukończył  z bardzo dobrymi wynikami, a następnie zdobył zawód tkacza z dyplomem  czeladnika. W czerwcu 1961 r. skończył naukę w Laskach i we wrześniu rozpoczął  pracę w spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie. Od razu  podjął naukę w średniej ogólnokształcącej szkole korespondencyjnej. Ponieważ w  laskowskiej szkole był wysoki poziom nauczania, dyrekcja szkoły wyraziła zgodę  na zaliczenie dwóch pierwszych klas liceum, pod warunkiem jednak, że zda  dodatkowe egzaminy. Dzięki pomocy kilkorga osób, m.in. siostry Moniki z Lasek,  która dokształciła go w różnych przedmiotach, siostra Mieczysława - polonistka  i siostra Miriam - matematyczka pomogły uzupełnić i opanować wymaganą wiedzę.  Bez problemów zdał egzaminy do trzeciej klasy liceum i w 1963 roku otrzymał  świadectwo maturalne. Postanowił studiować psychologię na Uniwersytecie  Warszawskim, ale spotkał się ze sprzeciwem. Uważano, że niewidomy nie może  studiować psychologii. Dzięki życzliwości dr. Włodzimierza Dolańskiego oraz  profesorów - Marii Grzegorzewskiej, Janiny Doroszewskiej i Tadeusza  Tomaszewskiego opory zostały przełamane. I pomyśleć, że tyle ważnych osób  musiało się zaangażować, żeby Józef Mendruń mógł studiować psychologię. 
      Studia ukończył w 1969 r. Wcześniej, bo już  pierwszego stycznia tego roku rozpoczął pracę w Dziale Rehabilitacji Zarządu  Głównego PZN na stanowisku instruktora. Otrzymał zadanie opracowania programu  pomocy nowo ociemniałym. 
      We wrześniu 1970 r. został kierownikiem warszawskiego  okręgu PZN. Uważa, że przeszedł tam dobrą szkołę działalności w środowisku osób  z uszkodzonym wzrokiem. 
      W styczniu 1974 został powołany na kierownika Działu  Tyflologicznego Zarządu Głównego. Wtedy jeszcze takiego działu nie było, ale  należało go stworzyć. W tym dziale szeroko rozwinął skrzydła. W wyniku pracy na  tym stanowisku i na później zajmowanych, rozpoczął wiele nowatorskich, bardzo  ważnych działań. 
      W lipcu 1977 został powołany na urzędującego  sekretarza generalnego i kierownika Związku. W październiku 1981 r. nastąpiły  zmiany na najwyższych funkcjach w Zarządzie Głównym PZN i Józef Mendruń został  odsunięty od gremiów decyzyjnych. Wrócił na stanowisko kierownika Działu  Tyflologicznego. Wówczas uznał, że trzeba pomagać ludziom, którzy oprócz utraty  wzroku mają jeszcze inne dodatkowe schorzenia i związane z nimi problemy. 
      Józef Mendruń ma umiejętność nawiązywania kontaktów z  ludźmi w naszym środowisku i poza nim, przekonywania ich do współpracy i  podejmowania trudnych zadań. 
      Dzięki jego przemyśleniom, inicjatywie i energii, a  także włączeniu do współpracy wielu wartościowych osób, PZN podjął nowe  zadania. Wymienić należy: 
      - pomaganie małym niewidomym dzieciom i ich rodzicom  - w wyniku powstało wiele klubów rodziców niewidomych dzieci, które następnie  przekształcały się w odrębne stowarzyszenia, 
      - rehabilitację słabowidzących, którzy stanowią  olbrzymią większość w Związku - rozpoczęto usprawnianie widzenia i wiele innych  zadań rehabilitacyjnych, 
      - nauczanie oraz rehabilitację głuchoniewidomych i  zorganizowanie opieki nad nimi - doprowadziło to do powstania w 1991 r.  Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym, 
      - pomoc niewidomym chorym na cukrzycę oraz 
      - pomoc leczniczą i rehabilitacyjną niewidomym ze  stwardnieniem rozsianym. 
      Dzięki staraniom i inicjatywie Józefa Mendrunia  została nawiązana współpraca z różnymi instytucjami, między innymi z Wyższą  Szkołą Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i akademiami medycznymi w różnych  miastach. 
      Józef Mendruń starał się o kwalifikacje kadr  pracujących w środowisku niewidomych i słabowidzących. Co roku kilku  pracowników PZN i innych instytucji związanych z problematyką niewidomych  kierowano na studia z pedagogiki specjalnej w lubelskim Uniwersytecie im. Marii  Curie-Skłodowskiej i do WSPS w Warszawie. 
      Kolejną dziedziną, do której przykładał wielką wagę  było upowszechnianie wiedzy o niewidomych. Rozwinął działalność wydawniczą. Z  jego inicjatywy PZN w 1974 r. zaczął wydawać " Przegląd  Tyflologiczny", półrocznik o charakterze publicystyczno-naukowym. Później  kierowany przez niego Dział Tyflologiczny zaczął wydawać inne pozycje, które z  czasem przekształciły się w dwie stałe serie wydawnicze - "Zeszyty  Tyflologiczne" i "Materiały Tyflologiczne". Obejmowały one tłumaczenia  zagraniczne i pozycje książkowe polskich naukowców. Chcąc pomagać rodzicom  niewidomych dzieci w ich prawidłowym wychowywaniu, PZN wydaje od wielu lat  miesięcznik "Nasze Dzieci". 
      Józef Mendruń przejawiał również inicjatywę w wielu  innych dziedzinach. I tak na przykład dzięki jego staraniom PZN organizował  szkolenia pracowników powiatowych centrów pomocy rodzinie, których zadaniem  jest udzielanie pomocy osobom niepełnosprawnym, w więc również niewidomym i  słabowidzącym. PZN z Głównym Urzędem Kartografii opracowywał mapy  tyflologiczne. Powstało dziesiątki map i kilka atlasów. Mendruń brał czynny  udział w tych pracach. 
      W 1987 roku Józef Mendruń został powołany na  dyrektora do spraw rehabilitacji w Zarządzie Głównym. W 1998 r. został ponownie  sekretarzem generalnym i dyrektorem Związku. Funkcje te pełnił do października  2003 r. W okresie tym przyczynił się walnie do przezwyciężenia moralnego,  ekonomicznego, organizacyjnego i społecznego kryzysu Polskiego Związku  Niewidomych, w który PZN został wpędzony przez brak odpowiedzialności jego  władz działających do maja 1998 r. Spłacone zostały kilkumilionowe długi,  rozliczone zostały z Państwowym Funduszem Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych  zadania z kilku lat na kilkadziesiąt milionów złotych oraz PZN został uwolniony  od zobowiązań wynikających z nieodpowiedzialnie udzielanych poręczeń różnym  firmom - również na kilkadziesiąt milionów złotych. 
      17 października 2003 roku Zarząd Główny PZN na  wniosek GKR odwołał go z funkcji sekretarza generalnego i ze stanowiska  dyrektora Związku. Nie tu miejsce na dokładne wyjaśnianie przyczyn tej decyzji.  Mogę tylko stwierdzić, że była ona niesprawiedliwa, niesłuszna i szkodliwa. 
      Wyżej pisałem, że na skutek intryg środowisko  niewidomych boleśnie skrzywdziło dr. Włodzimierza Dolańskiego. W 2003 r. tak  samo boleśnie skrzywdziło mgr. Józefa Mendrunia. Twórcami tego dzieła byli  ludzie, których osiągnięcia nawet grzech porównywać z dokonaniami Józefa  Mendrunia. Tak bladą wypadają. 
      Włodzimierz Dolański został zrehabilitowany.  Niestety, Józef Mendruń wcząż czeka na rehabilitację. Jednak od obecnych  władców PZN-u nie można nawet oczekiwać refleksji na temat działalności Józefa  Mendrunia, nie mówiąc już o jego rehabilitacji. 
      Józef Mendruń wraz z kilkoma innymi osobami w marcu  2005 r. powołał Fundację Polskich Niewidomych i Słabowidzących  "Trakt", której został prezesem. Funkcję tę pełni w dalszym ciągu.  Pod jego kierownictwem Fundacja podejmowała i podejmuje ważne zadania, m.in.: 
      - rozwijanie tyflografiki, opracowywanie map  tyflologicznych, 
      - prowadzenie serwisu informacyjnego na stronie  internetowej, 
      - wydawała "Biuletyn Informacyjny Trakt". 
      Chyba największym osiągnięciem Fundacji jest  opracowanie technologii dostosowywania do potrzeb niewidomych prasy ukazującej  się na rynku wydawniczym. Z inicjatywą w tej sprawie wyszedł dr Czesław  Ślusarczyk. Józef Mendruń poparł ją i Fundacja podjęła się realizacji pomysłu.  Do wykonania projektu włączony został Instytut Maszyn Liczących w Warszawie,  który wypracował odpowiednią technologię. Wykorzystuje ją Stowarzyszenie  "De Facto", przetwarza i udostępnia niewidomym, w ramach e-Kiosku,  około 60 tytułów różnych czasopism. Jest to niebywałe poszerzenie możliwości  dostępu niewidomych do słowa pisanego, możliwości korzystania z prasy  ogólnodostępnej. 
      Józef Mendruń działał również w międzynarodowych  organizacjach niewidomych i głuchoniewidomych. Jego działalność została  doceniona i otrzymał, jako jeden z nielicznych na świecie, Medal Anny Sullivan. 
      Józef Mendruń nie jest również wolny od wad, wszyscy  je mają z piszącym te słowa włącznie. Mieli je również święci. Niezależnie od  rzeczywistych i przypisywanych Józefowi Mendruniowi wad, mogę z pełnym  przekonaniem stwierdzić, że jest on jednym z najwybitniejszych działaczy  polskiego ruchu niewidomych w całej jego historii. 
   
      Optymistycznym wnioskiem z powyższych rozważań oraz  informacji dotyczących kilkorga niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością,  jest fakt, że przy sprawnym umyśle i korzystnych cechach osobowości,  przezwyciężyć można nawet niebywale wielkie ograniczenia. 
Skryba