Logo 1%

Przekaż 1% naszej organizacji

Logo OPP


Logo 1%
Dołącz do nas na Facebooku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z laską przez tysiąclecia (cz. 31)

Osiągnięcia niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością

Nawet bardzo ciężka, złożona niepełnosprawność nie przekreśla wszystkich możliwości człowieka. Poniżej można przeczytać o osobach, które udowodniły to twierdzenie.
 Często ludzie widzący, którzy spotykają niewidomych, zastanawiają się, jak można żyć bez wzroku, bez światła, w ciemności. Uważają, że oni by sobie nie poradzili z tak ciężkim kalectwem, że nie mogliby żyć jako niewidomi. Poniższe przykłady świadczą o wielkich możliwościach człowieka. Świadczą o tym, że jeżeli człowiekowi pozostanie sprawny umysł i wola walki z przeciwnościami, nie pokona go żadna niepełnosprawność, oczywiście z wyłączeniem niektórych chorób psychicznych i niedorozwojów umysłowych.
Ważne jest również to, że prezentowane osoby ze złożoną niepełnosprawnością żyły i działały w różnych warunkach, w ciągu dwóch stuleci. Po przeczytaniu poniższego opracowania, ich dokonania z pewnością czytelnicy uznają za imponujące.
Jak zawsze, w tym cyklu artykułów nie mogę zaprezentować wszystkich osób godnych uwagi. Poza tym niektóre osoby kwalifikują się do kilku artykułów. I tak Jerzy Szczygieł był osobą ociemniałą bez nogi. Mógłby się znaleźć w niniejszym artykule oraz w artykule poświęconym niewidomym literatom. Był również bojownikiem o sprawę demokracji w naszym kraju i jego sylwetkę zaprezentowałem w artykule poświęconym bojownikom o wolność i demokrację.
 

 Helena Keller

 
Żyła w latach 1880-1968 w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
We wczesnym dzieciństwie utraciła dwa najważniejsze telereceptory, tj. wzrok i słuch. Do dziesiątego roku życia brak było jakichkolwiek kontaktów z nią. Nie było więc żadnej możliwości nauczenia czegokolwiek. Poza tym rodzice pozwalali jej na wszystko i popełniali inne błędy wychowawcze. Sytuacja Heleny i jej rodziny była znacznie trudniejsza, niż w przypadku dzieci tylko niewidomych. Rodzice robili, co mogli, żeby wynagrodzić tak wielkie nieszczęście. Dlatego wzrastała jako dziecko samowolne, złośliwe, zawsze stawiające na swoim.
W XIX wieku nikt nie zajmował się osobami głuchoniewidomymi. Rodzice więc nie mogli liczyć na żadną pomoc. Zatrudnili młodą nauczycielkę Annę Sullivan. Okazało się, że był to wspaniały pomysł i wybór.
Anna zastosowała metodę, którą matki stosują na całym świecie, tj. od pierwszego dnia życia dziecka mówią do niego, a dziecko słucha i przyswaja sobie mowę. Helena jednak nie słyszała. Konieczne były inne metody i Anna je znalazła. Pisała palcem na dłoni dziecka nazwy różnych przedmiotów i podawała do ręki te przedmioty. Po kilku miesiącach bardzo żmudnej pracy i braku zrozumienia nastąpił "cud przy pompie". Anna puściła Helenie strumień wody na rękę, a na drugiej napisała "water" (woda). Helena zrozumiała, że wszystko ma swoją nazwę i od tego momentu zaczęło się systematyczne nauczanie. Helena brała wszystko, co jej wpadło w ręce i dopytywała: "Co to jest?". Nie był to jednak koniec kłopotów. Nie wszystko można wziąć w rękę albo dotknąć. Nawet nie wszystkie rzeczowniki można tak poznać. Jak podać do rąk: miłość, ojczyznę, radość, solidarność, niebo? Jeszcze gorzej sprawa wygląda z przymiotnikami, czasownikami, przysłówkami. Ładny, źle, myśleć itd. - trudno wytłumaczyć, ale Anna poradziła sobie z podobnymi problemami. Początek był przy pompie, a dalej było już łatwiej.
Nauczanie to jedno, a wychowanie to drugie. Anna zauważyła, że Helena jest zazdrosna o każdego, kim zainteresuje się nauczycielka. Wykorzystała więc tę cechę do zmuszenia jej do posłuszeństwa. Gdy tylko Helena była nieposłuszna, brała małego chłopca na kolana i bawiła się z nim.
Dzięki talentowi Anny Sullivan i jej pomocy, Helena ukończyła szkołę średnią i wyższe studia, napisała i obroniła pracę doktorską, opanowała kilka obcych języków. Była pisarką, pedagogiem i działaczką społeczną. Napisała kilka książek, m.in.: "Historia mojego życia" i "Optymizm".
Poniżej przytaczam powitanie wygłoszone przez Helenę Keller w 1931 r., do uczestników Międzynarodowego Kongresu Niewidomych w Nowym Jorku. Powitanie to zamieścił Włodzimierz Dolański w artykule "W zupełnej ciszy i nieprzeniknionej ciemności" przedrukowanym w "Wypisach Tyflologicznych" w opracowaniu Cecylii Gawrysiak.
 
"Witajcie w Stanach Zjednoczonych, drodzy przyjaciele, wy wszyscy, którzyście przejechali oceany i lądy w poszukiwaniu nowego i lepszego jutra dla niewidomych... Dopóki nie będziemy gotowi wspólnie podać sobie dłoni, dopóty żaden naród nie zdoła sam polepszyć bytu swoich niewidomych, mimo posiadanych możliwości... Oto nadeszła pora, byśmy otrząsnęli się z rutyny starych pojęć i tradycji. Nie zatrzymujmy się przy umarłych dnia wczorajszego, lecz idźmy z młodymi, których spojrzenia są zawsze zwrócone ku lepszemu jutru, wymagającemu wspólnych wysiłków przy tworzeniu nowego życia. Na nas spoczywa odpowiedzialność nieustępliwej walki o kształcenie niewidomych, jak również o zachowanie światła wzroku dla tych milionów, które po nas przyjdą. O przyjaciele moi, nowy dzień nadchodzi, dzień szlachetniejszej ludzkości. Podążajmy ku niemu zdecydowani i nieustraszeni".
 

 January Kołodziejczyk

 
Z życiem i działalnością tego niezwykłego człowieka powinni zapoznać się wszyscy, którzy uważają, że brak wzroku jest największym nieszczęściem, że ślepota wszystko tłumaczy i wszystko usprawiedliwia. Z pewnością January Kołodziejczyk jest niedościgłym wzorem, ale kilka procent jego woli, uporu, optymizmu życiowego i wiary w ludzi mogłoby wnieść pozytywne zmiany w życie wielu niewidomych i słabowidzących, a także, a może przede wszystkim, osób bez niepełnosprawności.
Żył w latach 1889 - 1950. Pochodził z rodziny niezamożnej. Jego ojciec był robotnikiem kolejowym. W tamtych czasach dla robotniczego dziecka zdobycie wyższego wykształcenia nie było łatwym zadaniem. January Kołodziejczyk trudności te pokonał i ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Prowadził badania botaniczne. Napisał rozprawę doktorską i został asystentem w Zakładzie Botaniki w Krakowie.
Następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie rozpoczął pracę w Towarzystwie Kursów Naukowych i w kilku szkołach zawodowych. Stał się cenionym prelegentem. Jego naukowa kariera rozwijała się pomyślnie.
Rozpoczęły się jednak kłopoty zdrowotne. W 1919 r. wystąpiły pierwsze trudności ze wzrokiem. Konieczne stało się długotrwałe leczenie. W 1920 r. nastąpiło osłabienie nóg i trudności w chodzeniu. Leczenie okazało się nieskuteczne. Od 1923 r. postępowało zesztywnienie kolan i chodzenie stało się możliwe tylko o kulach. Potem rozpoczęło się usztywnianie kręgosłupa.
Mimo tych trudności nie zrezygnował z pracy naukowej. Nie mógł prowadzić badań terenowych, flory jezior itp. Możliwe okazały się jednak badania laboratoryjne i zajmowanie się zagadnieniami ochrony przyrody. Możliwe były też badania historyczne, np. historii Warszawskiego Ogrodu Botanicznego.
Pisał artykuły i rozprawy naukowe bardzo cenione przez specjalistów oraz podręczniki, artykuły publikowane w wydawnictwach encyklopedycznych M. Arcta, Książnicy-Atlasu i innych.
Choroba czyniła postępy. W 1926 r. nastąpiło zesztywnienie kręgosłupa do tego stopnia, że ostatnie 25 lat życia spędził w pozycji siedzącej albo półsiedzącej - z kolanami zgiętymi. W 1927 r. musiał na stałe położyć się do łóżka. Nastąpiło też częściowe zesztywnienie szczęk. Zachował drobne ruchy szczęk, które umożliwiały mówienie, ale jedzenie było możliwe dopiero po wyrwaniu kilku zębów. Przez tak powstałą szczelinę można było podawać pokarm.
W 1930 r. utracił wzrok w jednym oku, ale drugim mógł nadal posługiwać się. Na zgiętych kolanach kładł deseczkę, a na niej kartkę papieru lub książkę. Jedno oko wystarczało do pisania i do czytania. W ten sposób powstawały nowe artykuły, podręczniki, prace badawcze z historii botaniki, m.in. studia o dawnych zielnikach polskich, studium o Krzysztofie Kluku, reformatorze programu nauk przyrodniczych w szkołach Komisji Edukacji Narodowej.
Stan jego zdrowia ulegał dalszemu pogarszaniu. W 1934 r. nie mógł już trzymać pióra i pisać. Nie pomogło nawet przywiązywanie pióra do palców.
January Kołodziejczyk miał zawsze wielu przyjaciół, gdy już nie mógł chodzić, odwiedzali go w domu. Utrzymywał też szerokie kontakty naukowe i towarzyskie przy pomocy telefonu. Był bardzo interesującym rozmówcą. Zawsze miał dobry humor. Był bardzo lubiany.
Gdy utracił możliwości trzymania w rękach czegokolwiek, nie mógł już pisać i nie mógł prowadzić długich, swobodnych rozmów telefonicznych. Przez ostatnie 10 lat życia miał ramiona złożone w czworobok i mógł tylko trochę poruszać nimi do góry, w prawo i w lewo. W 1938 r. utracił wzrok w drugim oku. Teraz był całkowicie unieruchomiony i niewidomy.
Wybuchła II wojna światowa. Życie stało się niezmiernie trudne dla wszystkich. Życie Januarego Kołodziejczyka już wcześniej było niewyobrażalnie trudne. Posiadał wielką energię intelektualną i ciągle pracował naukowo. Fizycznie jednak był zupełnie bezradny. Nie mógł nawet muchy odpędzić, ani podrapać się, ani obetrzeć czoła. Mimo tak wielkich ograniczeń potrafił znaleźć niezwykłą kobietę i ożenić się. W drugim roku wojny państwo Kołodziejczykowie przenieśli się z Warszawy do Zalesia pod Piasecznem. I już po kilku miesiącach w nowym miejscu miał dziesiątki znajomych i przyjaciół. Wielka wiedza z różnych dziedzin, szacunek do wszystkich ludzi, niezależnie od wykształcenia, zamożności, pozycji społecznej, szerokie zainteresowania i pogodne usposobienie ułatwiały mu kontakty z ludźmi.
Miał zawsze poczucie obowiązku i nie unikał go, mimo własnych tak wielkich problemów. Rozpoczął tajne nauczanie, najpierw uczył przedmiotów przyrodniczych kilka licealistek, później grupę gimnazjalistów, którą uczył przyrody, fizyki, literatury polskiej i łaciny.
Po wojnie zabrał się od razu do pracy. Nawiązał kontakty z wydawcami. Już w 1946 r. opublikował artykuł "O roślinie w podaniach, legendach i symbolice", a następnie pierwszy powojenny polski podręcznik botaniki dla szkół ogólnokształcących. Po dwóch kolejnych latach ukazała się jego "Botanika" dla wyższego poziomu liceów ogólnokształcących, szkół rolniczych, ogrodniczych, leśnych i zakładów kształcenia nauczycieli. Takiego tempa pracy nie powstydziłby się nawet pełnosprawny, zdolny i pracowity naukowiec.
January Kołodziejczyk pracował przy pomocy lektorów, którzy czytali mu literaturę fachową i pisali dyktowane teksty. Pracę ułatwiała mu fenomenalna pamięć. Gdy zainteresował go jakiś fragment czytanej książki naukowej, prosił o jego powtórzenie i podanie strony. Treść tego fragmentu oraz numer strony, na której się znajdował pamiętał i wykorzystywał, gdy potrzebował odpowiedniego cytatu. W pamięci zgromadził ogromną wiedzę z zakresu botaniki i swobodnie się nią posługiwał.
Aż trudno sobie wyobrazić, że człowiek tak ciężko doświadczony potrafił pracować dla dobra nauki i ojczyzny. Przy wielu poważnych ograniczeniach, z których każde wystarczyłoby, żeby uznać go za osobę niepełnosprawną w stopniu znacznym, czyli niezdolną do pracy, nie wahał się przed podjęciem wielkiego wyzwania - tajnego nauczania.
Bez wątpienia, jego życie i dokonania są niezwykłe. Bez wątpienia każdy niewidomy powinien je znać. Mają one wielką wartość rehabilitacyjną. Doświadczenia człowieka o takim dorobku i takich przeciwnościach, które musiał pokonywać, powinni znać też ludzie, którym nic nie brakuje oprócz woli, optymizmu i radości życia.
Informację o Januarym Kołodziejczyku opracowałem na podstawie publikacji Wacława Borowego pt. "January Kołodziejczyk, czyli sztuka życia" opublikowanej w wydawnictwie "Studia i rozprawy", Wrocław 1952, t. 2.) i przedrukowanej w Wypisach Tyflologicznych w opracowaniu przez s. Cecylię Gawrysiak.
Poniżej zamieszczam dwa fragmenty tej publikacji.
 
"Czcimy ludzi, którzy swoim trudem badawczym przysparzają zdobyczy nauce, ludzi, którzy szerzą wiedzę, ludzi, którzy umiejętnie wychowują młodzież, ludzi którzy rozumnie i z zapałem spełniają obowiązki społeczne, przed jakimi życie ich stawia. Ale poddajcie proszę, jednego z tych ludzi strasznym doświadczeniom Norwidowskiego Bogumiła: unieruchomcie mu kręgosłup, przykujcie go na dwadzieścia kilka lat do łóżka, skażcie go na papier i pióro, po paru latach pozbawcie go i pióra (którego ręka zesztywniała nie będzie mogła utrzymać), ograniczcie mu swobodę ruchów do dwóch lub trzech tylko, wreszcie pozbawcie go wzroku - naprzód w jednym oku, potem w drugim. I tak mu każcie żyć w okresie wojny, kiedy Niemcy będą polować na jego bliskich, kiedy bomby i kule będą padać jak się zdarzy, kiedy nad wszystkimi będzie wisiała groza jeśli nie prawdopodobnej egzekucji, to prawie pewnego wysiedlenia. Pytanie: czy w takich warunkach człowiek zaświadczy o swoim życiu jak ów posąg z poematu? Na pytanie to dał wspaniałą odpowiedź zmarły dnia 14 marca 1950 r. January Kołodziejczyk".
 
I drugi fragment, z którego można się dowiedzieć, nie tylko o heroizmie Januarego Kołodziejczyka, ale o jego głęboko ludzkich cechach.
 
"Ale jak tu "naturalnie" przeżyć wojnę? Po upływie pierwszego roku Kołodziejczykowie przenieśli się z Warszawy do Zalesia pod Piasecznem, które było wówczas osiedlem o charakterze głównie letniskowym. Można się było obawiać, że chory będzie osamotniony, bo oprócz jednej rodziny najbliższych sąsiadów, nie znał tam nikogo. Minęło kilka miesięcy i mógł liczyć znajomych - i to z bardzo rozmaitych kół - na dziesiątki. Ten i ów przyszedł go odwiedzić z mglistego poczucia humanitarnego obowiązku, inni przez ciekawość. Jedni i drudzy wracali - już z zupełnie innych pobudek.
Rozmowa z "Januarym" (tak go wszyscy zaczęli nazywać) nie wymagała żadnej "ofiary", była po prostu przyjemnością. Pierwsza - niepisana, ale rygorystycznie przestrzegana jej zasada polegała na tym, że nie mówi się o chorobie. Poza tym można było mówić o wszystkim innym. Bo jego wszystko interesowało i niełatwo było trafić na dziedzinę, o której by nie miał czegoś do powiedzenia. Rozmawiał też chętnie zarówno z uczonym i artystą, jak z dostarczycielką jarzyn czy chłopcem, który w sąsiedztwie pasał krowy. I po pierwszym kwadransie na ogół wszyscy zapominali, że mają do czynienia z człowiekiem, który od kilkunastu lat nie opuszcza łóżka, a od kilku nie widzi. Zapominali o jego czarnych okularach, o zawsze jednakowo zgiętych nogach, o zabandażowanych często rękach. Mówili z nim jak ze zdrowym człowiekiem, można by powiedzieć nawet, jak z niezwykle zdrowym człowiekiem.
Bo jego fenomenalna pamięć sprawiała wrażenie życia spotęgowanego. W jego opowiadaniach taka była świeżość, że nie każdy pewno pomyślał, że to wspomnienie sprzed lat dwudziestu pięciu, a często i znacznie dawniejsze jeszcze.
Ale nie tylko to było w Januarym zdumiewające. Zdumiewająca była także jego zdolność plastycznego wyobrażania sobie zmian świata w latach, w których już tego świata nie widział. Każdy bodaj przeżywał próby wiązania słyszanych czy czytanych wiadomości o przeinaczeniach w terenie z obrazem tego terenu sprzed przeinaczeń, który miał zachowany w pamięci. Ten duży na ogół wysiłek jakże nas często zawodzi: jak często jego wyniki wikłają nas w sprzecznościach, jak często idą po prostu w zapomnienie.
Z Januarym - już zupełnie niewidomym i przykutym do łóżka - rozmawiało się m.in. o zniszczeniach 1939 r., o skutkach bombardowań lotniczych w latach 1942-1944, o zburzeniu Warszawy. Słuchając zadawał pytania, domagał się precyzji. Ale też każdy, każdy szczegół sprecyzowany padał w misterną siatkę jego wyobraźni, ustosunkowywał się do innych tak, że się z nimi nie plątał i już nie wymagał powtarzania wyjaśnień. Mówiło się też z nim o bieżących nowinach terenu zupełnie jak z kimś, co na ten teren patrzy, albo go nawet stopą swoją przemierza. Bo można się było nieraz od niego o takich nowinach dowiedzieć i przy sprawdzeniu się okazało, że informacje jego, choć nie mogły być szczegółowe, były dokładne. Bo każdą relację krytycznie przesiewał i rozważnie zestawiał z innymi, ale prawie z każdej umiał skorzystać. Toteż o pewnych "łapankach", aresztowaniach, egzekucjach, strzelaninie (typowe wypadki okresu okupacji niemieckiej) miał nieraz wyobrażenie lepsze niż niejeden z tych, którzy codziennie jeździli do Warszawy".
 

Włodzimierz Dolański

 
Był pianistą, nauczycielem, naukowcem i działaczem społecznym.
Urodził się 11 września 1886 r. w Jassach w Rumunii - zmarł 11 marca 1973 roku, w Warszawie.
Był synem polskiego emigranta, który za udział w powstaniu styczniowym musiał opuścić Polskę.
O jego działalności pisze Józef Szczurek w artykule "Ludzie dwudziestolecia" (Pochodnia czerwiec 1964 r.).
"Włodzimierz Dolański urodził się w 1886 roku. Od najwcześniejszych lat przejawiał wielkie zamiłowanie do muzyki. W jedenastym roku życia na skutek wypadku utracił wzrok i prawą rękę. Wielki wstrząs, mimo to podejmuje z powrotem naukę gry na fortepianie. We wczesnej młodości jest już znanym pianistą, występuje w wielkich europejskich salach koncertowych, zdobywając publiczność różnych krajów. Pragnąc jak najbardziej wzbogacić swój umysł, Włodzimierz Dolański studiuje historię na Uniwersytecie Lwowskim, a następnie, w kilka lat po pierwszej wojnie światowej wyjeżdża na dalsze studia do paryskiej Sorbony. Tutaj przedmiotem jego studiów są psychologia i socjologia. Tu również zapoznał się dokładnie z głoszonymi przez Niemców, Francuzów i przedstawicieli innych krajów teoriami, dotyczącymi zmysłu przeszkód u niewidomych. Teorie te wydały mu się niesłuszne, toteż postanowił przedstawić swój pogląd na to zagadnienie. Na podstawie własnych spostrzeżeń, a także obserwacji młodzieży i dorosłych w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, Włodzimierz Dolański napisał pracę naukową, w której obalił istniejące dotychczas w Europie teorie, dotyczące zmysłu przeszkód u niewidomych. Praca ta wyszła w druku w roku 1931 w Paryżu i przyniosła autorowi, obok uznania i rozgłosu, tytuł doktora.
 Warto też przypomnieć, że Włodzimierz Dolański był w okresie międzywojennym inicjatorem czasopisma, poświęconego wyłącznie problematyce niewidomych w Polsce - "Pochodni" i czasopismo to wydawał na własny koszt przez cały rok.
Po drugiej wojnie światowej dr Dolański poświęca się wyłącznie pracy społecznej. Wie, że warunkiem wszelkich przemian w sytuacji niewidomych jest utworzenie silnej organizacji, zrzeszającej inwalidów wzrokowych, która będzie w stanie walczyć o ich prawa. Przystępuje więc do organizowania Związku Pracowników Niewidomych. Była to organizacja niewidomych cywilnych i objęła cały kraj. Dr Dolański przez kilka lat pełnił funkcję przewodniczącego Zarządu Głównego tej organizacji.
W roku 1948 na zaproszenie ONZ wyjeżdża do Wielkiej Brytanii, aby tam zapoznać się z urządzeniami dla niewidomych i sposobami ich rehabilitacji. W rok później uczestniczy w kongresie przedstawicieli związków niewidomych z różnych krajów, na którym powstała Światowa Rada Pomocy Niewidomym. Dr Dolański wybrany został do władz wykonawczych tej organizacji. Kongres odbył się w Oxfordzie.
W latach późniejszych dr Dolański, współpracując stale, zwłaszcza po roku 1956, z Zarządem Głównym PZN, poświęca się głównie pracy naukowej i publicystycznej".
 Warto dodać, że już w okresie okupacji niemieckiej Włodzimierz Dolański planował zjednoczenie ruchu niewidomych w Polsce i powołanie silnej organizacji samopomocowej. Pracował również nad organizacją szkolnictwa specjalnego dla niewidomych.
 W maju 1945 r. opracował memoriał - "Szkic o sprawie niewidomych w Polsce" i przekazał go do Prezydium Rządu. W memoriale m.in. krytycznie ocenił niedostateczne przygotowanie zawodowe niewidomych oraz niewłaściwe formy pomocy im przez państwo i społeczeństwo. Sformułował tezę, "nic o nas bez nas". Teza ta stała się podstawą współpracy stowarzyszenia niewidomych z z innymi instytucjami. Stanowczo przeciwstawiał się działalności filantropijnej jako upokarzającej formie pomocy. I pomyśleć, że po tylu dziesiątkach lat filantropia znowu nabrała znaczenia.
Władze państwowe pozytywnie oceniły "memoriał" opracowany przez Dr. Dolańskiego, a hasło "nic o nas bez nas" stałą się myślą przewodnią działalności wielu działaczy w następnych dziesięcioleciach.
Władze poradziły Włodzimierzowi Dolańskiemu, żeby podjął się zorganizowania ogólnopolskiego stowarzyszenia niewidomych. Dr Dolański podjął konsekwentne starania, żeby urzeczywistnić tę ideę i w październiku 1946 r. doszło do zjazdu w Chorzowie. Na tym zjeździe zostały zfederalizowane regionalne stowarzyszenia niewidomych i powołano Związek Pracowników Niewidomych RP. Pierwszym prezesem Zarządu Głównego został Włodzimierz Dolański.
Z najważniejszymi faktami z jego życia zapoznaje nas sam Włodzimierz Dolański w rozmowie z dr Ewą Grodecką pt. "Życie, które uczy żyć" opublikowanej w "Pochodni" w grudniu 1956 r.
Przytaczam tę rozmowę niemal w całości, gdyż jej bohater zasługuje na pamięć i wdzięczność polskich niewidomych. Czytamy:
"Notuję opowieści doktora o jego życiu, usiłując równocześnie odnaleźć w niej to, co jest najistotniejsze dla czytelników "Pochodni". Bo życie ludzkie, gdy pochyla się nad nim inny człowiek, wywoływać może różne uczucia: czasem budujące, czasem trujące nienawiścią lub zazdrością, czasem zaspokajające tylko potrzebę sensacji. SŁuchając wspomnień doktora, upewniałam się coraz bardziej, że czytelnikom "Pochodni" mam napisać o życiu, które uczy żyć. Oto kolejne "lekcje życia", wydobyte ze słów doktora Dolańskiego.
I. Rok 1897
W dalekim Bukareszcie, wśród zrozpaczonej rodziny, leżało ciężko poranione dziecko polskie - jedenastoletni chłopiec. Miał skarb - pudełko pełne uzbieranych gdzieś nabojów. W dzień urodzin króla rumuńskiego chciał przyczynić się do uświetnienia uroczystości. Nie zdając sobie sprawy z siły, zamkniętej w pudełku, zapalił je. Pierwszej pomocy udziela chłopcu lekarz, który jest kolegą ojca - inżyniera na kolejach rumuńskich. Stwierdza stan bardzo ciężki. Wzrok stracony bezpowrotnie. Prawe ramię w strzępach. Liczne rany na całym ciele. Lekarz spełnia swój obowiązek i odchodzi, aby już nie wrócić.
Po latach wyzna dorosłemu Włodzimierzowi Dolańskiemu, że życzył mu wtedy raczej śmierci, niż życia w ciężkim kalectwie, tak jak rodzicom życzył raczej utraty dziecka, niż wieloletniej troski, powodowanej tragedią syna, niewidomego bez prawej ręki. W poranionym dziecku nie dostrzegł związku potężnej woli życia - za co przepraszał potem dorosłego człowieka.
II. Lata 1897 - 1902
Te dwie daty zamykają w sobie wielkie cierpienie. Wypełnia te lata walka ze skutkami wypadku. Gdy nie ulegało już wątpliwości, że Włodek żyć będzie, walka ta zmieniła charakter. Toczyła się ona teraz o pogodzenie się chłopca z życiem takim, jakie go czekało, a równocześnie o wartość tego życia, aby było na miarę zdolności i dzielności Włodzimierza Dolańskiego. Włodek uczył się w domu i żadnych egzaminów nie składał. O szkole, aż do wyjazdu do Lwowa w roku 1902 nie mogło być mowy. To były lata cierpienia.
- Gdy miałem szesnaście lat, zrozumiałem, że nie ma dla mnie nic. Wtedy przestałem czuć się dzieckiem. Rwałem się do nauki i brała mnie rozpacz. Rodzice nie mieli majątku i nie mogli mi pomóc. Mogłem liczyć tylko na siebie.
III. Lata 1902 - 1922
Jednoręki hrabia węgierski - Zichy zyskał sobie wówczas sławę jako pianista. Fakt ten nasunął pani Zajchnowskiej - nauczycielce Włodka w lwowskim zakładzie dla dzieci niewidomych myśl, że i jej uczeń, choć nie widzi, może grać jedną ręką, jak Zichy. W rezultacie chłopiec rozpoczął naukę gry na fortepianie. Włożył w nią całą swą wolę życia, cały młodzieńczy zapał i tę bardzo dojrzałą wytrwałość. Okazało się, że posiada wybitne zdolności. Największa trudność leżała w opanowaniu koniecznej szybkości w przerzucaniu jednej ręki na klawiaturze z rejestru wysokiego do niskiego. W drodze wielu codziennych ćwiczeń i tę trudność Dolański pokonał.
Po ośmiu latach nauki mógł już wystąpić z pierwszym publicznym koncertem. Odbył się on w Bukareszcie i spowodował zainteresowanie młodym muzykiem ze strony królowej rumuńskiej - Carmen Silwy. Dzięki niej Dolański otrzymał stypendium, które pozwoliło mu na studia muzyczne w Berlinie. Równocześnie nadal koncertował, występując we Lwowie, Wiedniu, Bukareszcie. Koncerty jego cieszyły się zainteresowaniem publiczności i uznaniem krytyki.
W otwierającej się przed nim karierze wirtuozowskiej Dolański szukał nie tylko sławy. Nauka i praca w lwowskim zakładzie dla dzieci niewidomych obudziły w młodym pianiście pragnienie działalności społecznej, mającej na celu poprawienie doli niewidomych. Działalność ta wymagała funduszów - w koncertach swych widział Dolański niezawodny sposób ich zdobycia własną pracą i własnym talentem, bez odwoływania się do publicznego miłosierdzia, bez filantropii. Ale powodzenie tych planów zachwiane zostało przez uszkodzenie ręki, spowodowane forsownymi ćwiczeniami na fortepianie, a potem przewlekłym zapaleniem opłucnej. Wśród cierpień i przymusowej bezczynności mijały dla Dolańskiego lata pierwszej wojny światowej. Po wyzwoleniu stanął on wobec zmienionej sytuacji politycznej kraju i wobec nowych możliwości własnych.
W roku 1920 przygotowywał się do tournee koncertowego po całej Polsce. Wtedy uderzył w niego niespodziewany cios: intensywność ćwiczeń spowodowała poważne nadwerężenie mięśnia barkowego i znowu, już po raz trzeci, uniemożliwiła grę na fortepianie.
- Czytałem wtedy opisy podróżnicze Kremera - wspomina kolega Dolański. - Trafiłem na zdanie, jakby specjalnie dla mnie napisane: "Iluż to ludzi zdolnych, a nawet genialnych, marnuje się dlatego, że nie obrało sobie właściwej drogi życia". - Pod wpływem tej myśli i w wyniku ciężkiej walki z samym sobą, Włodzimierz Dolański postanawia poddać się wymowie faktów i zrezygnować z kariery wirtuoza.
IV. Lata 1922 - 1928
Mając lat trzydzieści sześć Dolański wytycza sobie nową drogę życia i wchodzi na nią bez wahania. Jest to droga wiedzy i nauki, wcale nie łatwiejsza dla niego od poprzedniej. Przede wszystkim trzeba na niej zdobyć zawodowe kwalifikacje nauczycielskie i prawo do studiów wyższych. W wyniku swych starań zostaje dopuszczony jako ekstern do egzaminu maturalnego w seminarium nauczycielskim. Otacza się płatnymi lektorami, gromadzi niezbędne pomoce naukowe. Aby móc należycie opanować matematykę, konstruuje specjalny aparat matematyczny dla ociemniałych. Tak jak dawniej po kilkanaście godzin na dobę ćwiczył się w grze na fortepianie, tak teraz pochłania wiedzę - i zdaje maturę seminarialną jako jeden ze stu trzydziestu trzech eksternów, osiągając jeden z dwóch wyników celujących. Już od początku następnego, 1922 roku szkolnego, Dolański rozpoczyna pracę nauczycielską w lwowskim zakładzie dla dzieci niewidomych z ramienia Ministerstwa Oświaty. W tymże roku zdaje maturę gimnazjalną i zapisuje się na uniwersytet.
Wśród wybitnie przykrych stosunków rozpoczyna od dawna planowaną działalność społeczną, wspartą artykułami w prasie i organizuje we Lwowie Towarzystwo Opieki nad Dziećmi Niewidomymi. W roku 1924 uzyskuje płatny urlop nauczycielski i własną pracą zdobywa specjalny fundusz. Te środki pozwalają mu na czteroletni pobyt za granicą. Wyjeżdża do Paryża i studiuje tam pedagogikę, psychologię, socjologię i filozofię ze stałym nastawieniem na problematykę niewidomych. Równocześnie nawiązuje współpracę z francuską organizacją niewidomych i z paryską filią organizacji amerykańskiej, która drukowała tam kwartalnik, a potem miesięcznik, dla niewidomych w Polsce pod tytułem: "Braille'a Zbiór".
W roku 1926 otrzymuje od rządu francuskiego złoty medal za pracę społeczną. W roku następnym uzyskuje od organizacji amerykańskiej brajlowski aparat do powielania. Instaluje go u matki we Lwowie i rozpoczyna wydawanie "Pochodni", do której nadsyła artykuły z Paryża. W roku 1928 wraca do kraju z licencjatem Sorbony i z rozpoczętą pracą o zmyśle przeszkód u niewidomych.
V. Lata 1928 - 1945
Po powrocie z Paryża Dolański wraca do pracy nauczycielskiej - Ministerstwo Oświaty przydziela go do pracy w Laskach. Równocześnie zapisuje się na Uniwersytet Warszawski i na podstawie pracy przywiezionej z Paryża uzyskuje stopień magistra w zakresie psychologii, zaś w rok potem stopień doktora filozofii. W roku 1931 zostaje zaproszony na Kongres Niewidomych do Nowego Jorku. Tam otrzymuje dla Polski dar w postaci kompletu brajlowskich maszyn drukarskich. Po powrocie przygotowuje warunki dla uruchomienia drukarni. Ostatecznie mający nadejść transport maszyn zostaje skierowany do Towarzystwa "Latarnia" w Warszawie. Tutaj do roku 1939 drukowany jest "Braille'a Zbiór" jako miesięcznik.
W Laskach Włodzimierz Dolański pracuje w bardzo trudnych warunkach; wobec braku własnego pokoju nocuje w klasie szkolnej. Nie może z tym pogodzić się jego wola życia i energia. Korzystając z zasobów pieniężnych, dostarczonych mu przez rodzinę, buduje własny dom w Izabelinie koło Lasek. W domu tym zamieszkał wraz z rodziną dopiero w roku 1934. Znalazł się wtedy w bardzo trudnych warunkach materialnych. Nie mógł nawet zajmować się pracą społeczną. Obok muzyki uczy wówczas matematyki i geometrii, co pozwala mu na zebranie materiału do swej nowej pracy naukowej na temat orientacji niewidomych w przestrzeni. W czasie wojny utworzył zespół kilku niewidomych przyjaciół i wraz z nimi planował ustawienie spraw niewidomych w powojennej Polsce tak, by stworzyć dla nich nowe warunki, odpowiadające godności człowieka, i by skończyć z dotychczasowym okresem poniżenia i wyzysku.
VI. Lata 1945 - 1951
W tym czasie otrzymuje Dolański radosną wieść o powstaniu rządu w Lublinie i jego składzie. Wiadomość ta jest dla niego tym radośniejsza, że minister Skrzeszewski był w latach paryskich jego przyjacielem i miłym towarzyszem w czasie wycieczki po Francji. Opierając się na materiałach, wspólnie z kolegami opracowanych, Dolański formułuje "Pobieżny szkic w sprawie niewidomych w Polsce" i po raz pierwszy rzuca w nim stale aktualne hasło niewidomych: "Nic o nas bez nas". Nawiązuje kontakt z ministrem Skrzeszewskim i wręcza mu dwa maszynowe egzemplarze "Szkicu": jeden dla niego, drugi - z prośbą o wręczenie premierowi. Tą drogą postulaty polskich niewidomych dostają się w ręce rządu i wywołują konferencję przedstawiciela kontroli państwa z kolegą Dolańskim. Kontrola ta uzupełnia i potwierdza treść "Szkicu".
W owym czasie istniały w Polsce związki cywilnych niewidomych w Warszawie, Łodzi, Bydgoszczy i Chorzowie. Zachęcony przez władze dr Dolański przystępuje do organizowania jednego ogólnego Związku Niewidomych, stawiającego jako zasadę naczelną pracę wszystkich niewidomych zdolnych do pracy i ich opiekę nad niezdolnymi. W sierpniu 1946 roku odbywa się w Łodzi zebranie organizacyjne przedstawicieli wszystkich istniejących dotąd związków dla opracowania statutu Związku Pracowników Niewidomych. W Pierwszym Walnym Zjeździe Związku, który odbył się w Chorzowie w październiku tegoż roku, wzięło udział trzydzieści jeden delegatów, w tym sześciu z Warszawy. Głosami wszystkich kolegów pozawarszawskich Włodzimierz Dolański został wybrany przewodniczącym Związku. Grupa warszawska utworzyła opozycję, utrudniającą pracę zarządowi.
Mimo to dr W. Dolański zorganizował cały krajowy aparat związkowy i dwa biura ręcznego przepisywania wydawnictw brajlowskich w Bydgoszczy i we Wrzeszczu. Następuje wznowienie "Pochodni". Związek wydaje około trzystu książek, głównie podręczników, niezbędnych dla szkół specjalnych. Rozpoczyna się wydawanie czasopisma czarnodrukowego "Przyjaciel Niewidomych". Ponadto Związek uzyskuje przeszło trzydzieści milionów złotych na pożyczki na zakup surowców szczotkarskich krajowych i zagranicznych, dzięki czemu pracownicy niewidomi nie zaznali bezrobocia.
W tym czasie dr Dolański zostaje wykładowcą w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej. Bierze udział w zorganizowanej przez Ministerstwo Oświaty konferencji w sprawie szkół dla dzieci niewidomych i zostaje wiceprzewodniczącym stałej Komisji Doradczej dla Spraw Niewidomych przy Ministerstwie Oświaty. Jako wysłannik Departamentu Społecznego Organizacji Narodów Zjednoczonych zapoznaje się z całokształtem spraw niewidomych w Anglii, by móc następnie przeszczepić na grunt polski to wszystko, co uzna za dodatnie. W sierpniu 1949 roku bierze udział w Zjeździe Niewidomych, zwołanym do Oxfordu, i w utworzeniu Międzynarodowego Biura dla spraw Niewidomych przy Departamencie Społecznym ONZ. Zostaje wybrany na członka Komitetu Wykonawczego tego Biura.
Tymczasem tarcia w Związku przenoszą się na teren partii. W rezultacie Dolańskiemu odmówiono pozwolenia na wyjazd za granicę celem wzięcia udziału w pierwszym zebraniu Komitetu Wykonawczego, które odbyło się w styczniu 1950 roku. W marcu tegoż roku władze zawiesiły zarząd Związku i mianowały kuratora w osobie Leona Wrzoska. Na drugie posiedzenie Komitetu w tymże roku również Dolańskiemu jechać nie pozwolono, polecając mu nadto wycofać Polski Związek z Biura Międzynarodowego.
Wobec wytworzenia się warunków, niesprzyjających jego pracy, dr Dolański wycofuje się z działalności związkowej. Postawiony przez Oddział Warszawski przed sądem koleżeńskim, zostaje zaocznie wykluczony ze Związku za niepopełnione przestępstwa. W roku 1951 następuje połączenie Związku Pracowników Niewidomych ze Związkiem Ociemniałych Żołnierzy.
VII. Lata 1951 - 1956
Wobec nieodwołania postawionych mu zarzutów dr Dolański pozostaje formalnie poza Związkiem. Pracuje nadal jako nauczyciel w Laskach i tu kontynuuje psychologiczne prace badawcze. Od roku 1952 jest przewodniczącym Zakładowej Organizacji Związków Zawodowych Nauczycielstwa Polskiego, staraniem której Laski otrzymują około dwóch kilometrów ścieżek parkowych, które ułatwiają niewidomym samodzielne poruszanie się. Wkrótce oddane będzie do użytku boisko szkolne.
W roku 1954 - 1955 dr Dolański pracuje stale jako wykładowca w PIPS, obejmuje ponadto w Uniwersytecie Warszawskim wykłady z psychologii niewidomych dla studentów, przygotowujących prace magisterskie. W tymże roku wychodzi drukiem jego książka o zmyśle przeszkód u niewidomych, znacznie wcześniej wydana i wysoko oceniona we Francji.
Nowy okres działalności Włodzimierza Dolańskiego rozpoczął się w roku 1956. Dr Dolański, oczyszczony z niesłusznych zarzutów, jest obecnie członkiem Związku i jego aktywistą, biorącym udział w zebraniach Zarządu Głównego. Związek ceni sobie jego autorytet naukowy i społeczny, odwołując się do niego w sprawach zasadniczych.
Rozmowa nasza dobiega końca. Zwracam uwagę na tak liczne w życiu doktora klęski, które zawsze nosiły w sobie ziarno zwycięstwa. Doktor uśmiecha się.
- Tak. Z każdej klęski musiałem się zawsze wydźwignąć. Jeżeli w moim życiu chciałem coś zrobić, to przede wszystkim dlatego, że zawsze kierował mną optymizm, i że zawsze uważałem, iż może być gorzej, niż jest. I jeszcze dlatego, że miałem szczęście do ludzi".
Dodam, że Włodzimierz Dolański:
- W 1957 r. został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
- W drugiej połowie lat 50-tych ubiegłego stulecia pracował w Radzie Tyflologicznej i Centralnym Ośrodku Tyflologicznym. Publikował w zeszytach "Sprawy Niewidomych" zagraniczne prace dotyczące osiągnięć w dziedzinie rehabilitacji i oświaty niewidomych.
Włodzimierz Dolański publicystyką naukową i popularyzacyjną zajmował się od 1922 r. Swoje artykuły publikował w "Słowie Polskim" we Lwowie, w "Przyjacielu Niewidomych", "Szkole Specjalnej", "Problemach", w "Zeszytach Problemowych Nauki Polskiej", "Pochodni", "Naszym Świecie" i innych czasopismach.
Józef Buczkowski w artykule "Wielkość w skromności" ("Pochodnia" - wrzesień, październik 1973) podaje wiele interesujących informacji i przytacza niektóre wypowiedzi dr. Dolańskiego. Czytamy:
"Pierwszy raz spotkałem się z Panem Doktorem w czerwcu 1935 roku w Laskach - w Zakładzie dla Niewidomych. Po paru tygodniach pobytu w Zakładzie postanowiłem spróbować samodzielnego poruszania się po terenie. Próba samodzielności była niefortunna. Zboczyłem trochę z prostej drogi, a szedłem szybko, więc silnie pokaleczyłem sobie czoło o parkan zakładowy. Siostra w aptece zrobiła mi opatrunek. Byłem tym wszystkim zdenerwowany. Siostra zakonna postanowiła mnie odprowadzić. Po drodze spotkałem Pana Doktora, który zauważył moje zdenerwowanie i powiedział do mnie wesołym tonem: "Niech się pan tym bardzo nie przejmuje i niech się pan pocieszy, że spotkało to pana pierwszy raz, ale nie ostatni. Moja samodzielność podobnie mnie kosztowała".
 Uśmiechnąłem się, rozbrojony taką nieoczekiwaną pociechą".
Kolejny cytat tego artykułu:
"Nadszedł rok 1945. Państwo Dolańscy zaprosili na noworoczny obiad niewidomych nauczycieli. Był Leon Lech, Wacław Kotowicz i ja. Przy obiedzie rozmawialiśmy jak zwykle o sytuacji niewidomych w Polsce. Pan Doktor gorąco zaapelował, abyśmy się zobowiązali, że po odzyskaniu niepodległości będziemy wspólnie pracowali nad zjednoczeniem ruchu niewidomych. Byliśmy bardzo przejęci i zapewnialiśmy o swojej gotowości. Wtedy Pani Dolańska podała nam małe kieliszki napełnione winem, a Doktor wzniósł toast za pomyślność wszystkich naszych poczynań".
Zwróćmy uwagę, że dr Dolański i inni działacze już w czasie okupacji planowali tworzenie silnej organizacji niewidomych. Jakże blado wyglądają działania naszych współczesnych działaczy, jakże wbrew ich marzeniom, zamiast jednej silnej organizacji, mamy kilkanaście, może kilkadziesiąt, słabych.
A jak się w dawnych czasach działało - pisze Józef Buczkowski:
"Zaraz po wyzwoleniu dr Dolański wielokrotnie chodził pieszo do Warszawy i na Pragę. Nawiązał kontakt z Ministerstwem Oświaty i innymi instytucjami państwowymi, informując wszędzie o potrzebie zainteresowania się władz sytuacją niewidomych w Polsce". Pieszo z Lasek do Warszawy na Pragę - to ładnych kilkanaście kilometrów.
Wielkim dziełem dr. Dolańskiego było zjednoczenie ruchu niewidomych w Polsce. Nie było to łatwe zadanie. Poczytajmy:
"Przez cały rok 1945 trwały rozmowy na temat utworzenia wspólnego związku. Doktora martwiła nieufność, a nawet niechęć niektórych działaczy terenowych w Łodzi i Chorzowie. Związek warszawski narzucał wszystkim swoją nazwę i oświadczał zawsze, że nie przystąpi do żadnej organizacji, która będzie się inaczej nazywała. W styczniu 1946 roku dr Dolański przyjechał do Łodzi i na zebraniu zarządu Związku Niewidomych, w prywatnym mieszkaniu pani Sabiny Kalińskiej, przekonał większość jego członków, że nie jest ważna sama nazwa, ale idea połączenia się.
Pierwszy krok został zrobiony. Dwa Związki wyraziły zgodę na połączenie, pozostało jeszcze przekonać Stowarzyszenie Niewidomych województwa Śląsko-Dąbrowskiego w Chorzowie i Związek Cywilnych Niewidomych w Bydgoszczy. Do Chorzowa pojechał Pan Doktor, a mnie polecił, abym udał się do Bydgoszczy.
W dniach 4 i 5 października 1946 roku odbył się pierwszy zjazd niewidomych w Chorzowie. Obrady przebiegały w sposób burzliwy. Delegaci z Warszawy dowodzili stanowczo, że nazwa organizacji musi być taka, jak w Warszawie, czyli "Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych", że przewodniczącym Zarządu Głównego może być tylko pan Michał Lisowski. Zagrozili, że w wypadku nieprzyjęcia ich postanowień wycofają się z ogólnego związku. Po dłuższej dyskusji zebrani poszli na ustępstwa, gdy chodziło o nazwę, ale wszyscy byli nieugięci, gdy chodziło o kandydata na pierwszego prezesa Zarządu Głównego. Wołali, że znają dr Dolańskiego jako prawego człowieka i tylko do niego mają zaufanie, bo dobrze i uczciwie poprowadzi sprawy niewidomych. Stanowcza postawa zebranych zwyciężyła i delegaci z Warszawy ustąpili. Przy ogromnym entuzjazmie wszystkich zebranych Pan Doktor został wybrany na prezesa Zarządu Głównego, a pan Lisowski zgodził się przyjąć stanowisko skarbnika w Zarządzie Głównym".
 

Michał Kaziów

 
Żył w latach 1925-2001. Od najwcześniejszych lat angażował się w walkę z okupantami - współpracował z partyzantką, był kurierem. Po wojnie w czasie służby w Straży Ochrony Obiektów we Wrocławiu, w wyniku wybuchu miny, stracił wzrok i obie ręce.
Jego losem zainteresowała się Halina Lubicz, która pomagała mu w rozwiązywaniu problemów życiowych przez wiele lat. Dzięki jej pomocy ukończył szkołę średnią i studia polonistyczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, na którym również doktoryzował się.
Był pisarzem, publicystą, znawcą problematyki radiowej. Napisał kilka książek, m.in. "Gdy moim oczom", "Zdeptanego podnieść", "A jednak w pamięci", "Dłoń na dźwiękach", "Z orchideą". Napisał też wiele opowiadań, artykułów, felietonów, audycji radiowych, esejów i prac naukowych.
A teraz fragment rozmowy Iwony Różewicz z Michałem Kaziowem pt. "Zawsze jest szansa" ("Pochodnia", październik 2000).
"- Stało się. Został Pan autorytetem moralnym. I instytucją. To wielki zaszczyt i odpowiedzialność, ale czy to Pana czasem trochę nie uwiera?
Michał Kaziów: - Nie uwiera, a zawdzięczam to mojemu ojcu, który był człowiekiem prawdomównym, uczciwym, szanującym religię i tradycję. Życzliwość i poczucie odpowiedzialności otrzymałem więc niejako w przekazie genetycznym. To trochę tak, jak z ratownikiem czy strażakiem - nie zastanawia się czy z tego wyjdzie, czy nie, bo trzeba ratować. Inaczej jest tylko najemnikiem. Trzeba ludziom mówić prawdę, ale bez prawienia morałów i okazywania wyższości. Gdy ktoś ma kłopoty sam ze sobą i zwróci się z tym do mnie, staram się go naprowadzić na lepszą ścieżkę, może czasem zawstydzić, ale pokazać szansę. I nie wykorzystywać innych. W szkole średniej musiałem mieć dużą pomoc lektorską. Starałem się jednak tak tę współpracę organizować, aby był czas również na podyskutowanie o czytanej książce, aby mój lektor też odniósł jakąś korzyść, był również biorcą.
- Ale czy można pomóc każdemu? Podczas Pana jubileuszu, prezydent Domaszewicz powiedział, że może być Pan wzorem dla ludzi z dawnych PGR-ów. Ale oni przecież Pana nie znają, nie czytają, tylko piją Arizonę...
- Gdyby mi zaproponowano i zorganizowano spotkanie z nimi, bo ja przecież nie mam swojego menadżera, to bym pojechał, porozmawiał z nimi i może któryś z nich zechciałby coś w swoim losie zmienić. Dużo jeździłem i spotykałem się z ludźmi z różnych środowisk. Efekty bywały nieraz niezwykłe. Jeden z moich kolegów ze studiów pracował jako wychowawca w zakładzie karnym i zorganizował mi spotkanie z więźniami. Przekonywałem ich, że nie ma straconych szans i oni też tę szansę mają. Spotkanie to opisałem w reportażu zatytułowanym "Twarzą do ściany". Ten reportaż puszczano w radiowęzłach w różnych zakładach. W jakiś czas później jechałem do Gorzowa i kierowca, jak się okazało były więzień, rozpoznał mnie. W pewnym momencie zatrzymał wóz, wysiadł, narwał polnych kwiatów i ofiarował je Halinie Lubicz, która ze mną jechała.
Ale kontakt ze słuchaczem może być też ciężkim przeżyciem. Zadzwoniła kiedyś dyrektorka szkoły z Łodzi. Miała kłopoty z jednym z uczniów. Poprosiła, abym przyjechał, spotkał się z młodzieżą, może temu trudnemu chłopcu coś pomogę. Pojechałem. Nie bardzo można było ustalić, kiedy ten chłopak wyszedł z sali. A potem zrozpaczona dyrektorka poinformowała mnie, że on powiesił się u siebie, w domu. Długo nie mogłem się z tego otrząsnąć i do dziś nie wiem, czy i jaki był mój udział w tym dramacie. Nie słuchał mnie, czy byłem dla niego nieprzekonywujący.
 

 Józef Mendruń

 długoletni działacz Polskiego Związku Niewidomych
współtwórca i działacz Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym
współtwórca Fundacji Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt", przewodniczący zarządu Fundacji
 
Józef Mendruń urodził się w listopadzie 1938 r. we wsi Borki Wielkie koło Tarnopola. W 1945 roku jego rodzina, w ramach repatriacji, opuściła ZSRR i przeniosła się do Polski. Podczas długiej podróży do Polski Józek znalazł na dworcu kolejowym zapalnik, który wybuchł, pozbawiając go niemal całkowicie wzroku i lewej dłoni. Tylko w lewym oku pozostały niewielkie możliwości widzenia. Od razu został osobą ze złożoną niepełnosprawnością.
W późniejszym życiu w znacznym stopniu utracił słuch. Jakby tego było mało, zmuszony był poddać się operacji wszczepienia by-passów. Mówił wówczas, że ma gwarancję na dziesięć lat. Od tej pory minęło grubo ponad lat dwadzieścia, a gwarancja działa nadal. Jest więc osobą, której niepełnosprawności wystarczyłoby dla kilku osób. Jego dorobek życiowy wystarczyłby również dla kilku osób, przy czym każda mogłaby być dumna z osiągnięć, które by na nią przypadły.
Po powrocie ze szpitala i dwóch latach przebywania w domu, rozpoczął naukę w miejscowej szkole. Jednak nastąpiło pogorszenie widzenia, pobyty w szpitalach i operacje nie przyniosły poprawy. Do szkoły już nie wrócił. Przez 7 lat przebywał w domu, bez systematycznego nauczania.
W 1955 roku został przyjęty do szkoły w Laskach. Ponieważ wcześniej pomagał młodszej siostrze w nauce i przyswoił sporo wiedzy, w Laskach więc przyjęto go od razu do piątej klasy. Szkołę podstawową ukończył z bardzo dobrymi wynikami, a następnie zdobył zawód tkacza z dyplomem czeladnika. W czerwcu 1961 r. skończył naukę w Laskach i we wrześniu rozpoczął pracę w spółdzielni "Nowa Praca Niewidomych" w Warszawie. Od razu podjął naukę w średniej ogólnokształcącej szkole korespondencyjnej. Ponieważ w laskowskiej szkole był wysoki poziom nauczania, dyrekcja szkoły wyraziła zgodę na zaliczenie dwóch pierwszych klas liceum, pod warunkiem jednak, że zda dodatkowe egzaminy. Dzięki pomocy kilkorga osób, m.in. siostry Moniki z Lasek, która dokształciła go w różnych przedmiotach, siostra Mieczysława - polonistka i siostra Miriam - matematyczka pomogły uzupełnić i opanować wymaganą wiedzę. Bez problemów zdał egzaminy do trzeciej klasy liceum i w 1963 roku otrzymał świadectwo maturalne. Postanowił studiować psychologię na Uniwersytecie Warszawskim, ale spotkał się ze sprzeciwem. Uważano, że niewidomy nie może studiować psychologii. Dzięki życzliwości dr. Włodzimierza Dolańskiego oraz profesorów - Marii Grzegorzewskiej, Janiny Doroszewskiej i Tadeusza Tomaszewskiego opory zostały przełamane. I pomyśleć, że tyle ważnych osób musiało się zaangażować, żeby Józef Mendruń mógł studiować psychologię.
Studia ukończył w 1969 r. Wcześniej, bo już pierwszego stycznia tego roku rozpoczął pracę w Dziale Rehabilitacji Zarządu Głównego PZN na stanowisku instruktora. Otrzymał zadanie opracowania programu pomocy nowo ociemniałym.
We wrześniu 1970 r. został kierownikiem warszawskiego okręgu PZN. Uważa, że przeszedł tam dobrą szkołę działalności w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem.
W styczniu 1974 został powołany na kierownika Działu Tyflologicznego Zarządu Głównego. Wtedy jeszcze takiego działu nie było, ale należało go stworzyć. W tym dziale szeroko rozwinął skrzydła. W wyniku pracy na tym stanowisku i na później zajmowanych, rozpoczął wiele nowatorskich, bardzo ważnych działań.
W lipcu 1977 został powołany na urzędującego sekretarza generalnego i kierownika Związku. W październiku 1981 r. nastąpiły zmiany na najwyższych funkcjach w Zarządzie Głównym PZN i Józef Mendruń został odsunięty od gremiów decyzyjnych. Wrócił na stanowisko kierownika Działu Tyflologicznego. Wówczas uznał, że trzeba pomagać ludziom, którzy oprócz utraty wzroku mają jeszcze inne dodatkowe schorzenia i związane z nimi problemy.
Józef Mendruń ma umiejętność nawiązywania kontaktów z ludźmi w naszym środowisku i poza nim, przekonywania ich do współpracy i podejmowania trudnych zadań.
Dzięki jego przemyśleniom, inicjatywie i energii, a także włączeniu do współpracy wielu wartościowych osób, PZN podjął nowe zadania. Wymienić należy:
- pomaganie małym niewidomym dzieciom i ich rodzicom - w wyniku powstało wiele klubów rodziców niewidomych dzieci, które następnie przekształcały się w odrębne stowarzyszenia,
- rehabilitację słabowidzących, którzy stanowią olbrzymią większość w Związku - rozpoczęto usprawnianie widzenia i wiele innych zadań rehabilitacyjnych,
- nauczanie oraz rehabilitację głuchoniewidomych i zorganizowanie opieki nad nimi - doprowadziło to do powstania w 1991 r. Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym,
- pomoc niewidomym chorym na cukrzycę oraz
- pomoc leczniczą i rehabilitacyjną niewidomym ze stwardnieniem rozsianym.
Dzięki staraniom i inicjatywie Józefa Mendrunia została nawiązana współpraca z różnymi instytucjami, między innymi z Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i akademiami medycznymi w różnych miastach.
Józef Mendruń starał się o kwalifikacje kadr pracujących w środowisku niewidomych i słabowidzących. Co roku kilku pracowników PZN i innych instytucji związanych z problematyką niewidomych kierowano na studia z pedagogiki specjalnej w lubelskim Uniwersytecie im. Marii Curie-Skłodowskiej i do WSPS w Warszawie.
Kolejną dziedziną, do której przykładał wielką wagę było upowszechnianie wiedzy o niewidomych. Rozwinął działalność wydawniczą. Z jego inicjatywy PZN w 1974 r. zaczął wydawać " Przegląd Tyflologiczny", półrocznik o charakterze publicystyczno-naukowym. Później kierowany przez niego Dział Tyflologiczny zaczął wydawać inne pozycje, które z czasem przekształciły się w dwie stałe serie wydawnicze - "Zeszyty Tyflologiczne" i "Materiały Tyflologiczne". Obejmowały one tłumaczenia zagraniczne i pozycje książkowe polskich naukowców. Chcąc pomagać rodzicom niewidomych dzieci w ich prawidłowym wychowywaniu, PZN wydaje od wielu lat miesięcznik "Nasze Dzieci".
Józef Mendruń przejawiał również inicjatywę w wielu innych dziedzinach. I tak na przykład dzięki jego staraniom PZN organizował szkolenia pracowników powiatowych centrów pomocy rodzinie, których zadaniem jest udzielanie pomocy osobom niepełnosprawnym, w więc również niewidomym i słabowidzącym. PZN z Głównym Urzędem Kartografii opracowywał mapy tyflologiczne. Powstało dziesiątki map i kilka atlasów. Mendruń brał czynny udział w tych pracach.
W 1987 roku Józef Mendruń został powołany na dyrektora do spraw rehabilitacji w Zarządzie Głównym. W 1998 r. został ponownie sekretarzem generalnym i dyrektorem Związku. Funkcje te pełnił do października 2003 r. W okresie tym przyczynił się walnie do przezwyciężenia moralnego, ekonomicznego, organizacyjnego i społecznego kryzysu Polskiego Związku Niewidomych, w który PZN został wpędzony przez brak odpowiedzialności jego władz działających do maja 1998 r. Spłacone zostały kilkumilionowe długi, rozliczone zostały z Państwowym Funduszem Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych zadania z kilku lat na kilkadziesiąt milionów złotych oraz PZN został uwolniony od zobowiązań wynikających z nieodpowiedzialnie udzielanych poręczeń różnym firmom - również na kilkadziesiąt milionów złotych.
17 października 2003 roku Zarząd Główny PZN na wniosek GKR odwołał go z funkcji sekretarza generalnego i ze stanowiska dyrektora Związku. Nie tu miejsce na dokładne wyjaśnianie przyczyn tej decyzji. Mogę tylko stwierdzić, że była ona niesprawiedliwa, niesłuszna i szkodliwa.
Wyżej pisałem, że na skutek intryg środowisko niewidomych boleśnie skrzywdziło dr. Włodzimierza Dolańskiego. W 2003 r. tak samo boleśnie skrzywdziło mgr. Józefa Mendrunia. Twórcami tego dzieła byli ludzie, których osiągnięcia nawet grzech porównywać z dokonaniami Józefa Mendrunia. Tak bladą wypadają.
Włodzimierz Dolański został zrehabilitowany. Niestety, Józef Mendruń wcząż czeka na rehabilitację. Jednak od obecnych władców PZN-u nie można nawet oczekiwać refleksji na temat działalności Józefa Mendrunia, nie mówiąc już o jego rehabilitacji.
Józef Mendruń wraz z kilkoma innymi osobami w marcu 2005 r. powołał Fundację Polskich Niewidomych i Słabowidzących "Trakt", której został prezesem. Funkcję tę pełni w dalszym ciągu. Pod jego kierownictwem Fundacja podejmowała i podejmuje ważne zadania, m.in.:
- rozwijanie tyflografiki, opracowywanie map tyflologicznych,
- prowadzenie serwisu informacyjnego na stronie internetowej,
- wydawała "Biuletyn Informacyjny Trakt".
Chyba największym osiągnięciem Fundacji jest opracowanie technologii dostosowywania do potrzeb niewidomych prasy ukazującej się na rynku wydawniczym. Z inicjatywą w tej sprawie wyszedł dr Czesław Ślusarczyk. Józef Mendruń poparł ją i Fundacja podjęła się realizacji pomysłu. Do wykonania projektu włączony został Instytut Maszyn Liczących w Warszawie, który wypracował odpowiednią technologię. Wykorzystuje ją Stowarzyszenie "De Facto", przetwarza i udostępnia niewidomym, w ramach e-Kiosku, około 60 tytułów różnych czasopism. Jest to niebywałe poszerzenie możliwości dostępu niewidomych do słowa pisanego, możliwości korzystania z prasy ogólnodostępnej.
Józef Mendruń działał również w międzynarodowych organizacjach niewidomych i głuchoniewidomych. Jego działalność została doceniona i otrzymał, jako jeden z nielicznych na świecie, Medal Anny Sullivan.
Józef Mendruń nie jest również wolny od wad, wszyscy je mają z piszącym te słowa włącznie. Mieli je również święci. Niezależnie od rzeczywistych i przypisywanych Józefowi Mendruniowi wad, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że jest on jednym z najwybitniejszych działaczy polskiego ruchu niewidomych w całej jego historii.
 
Optymistycznym wnioskiem z powyższych rozważań oraz informacji dotyczących kilkorga niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością, jest fakt, że przy sprawnym umyśle i korzystnych cechach osobowości, przezwyciężyć można nawet niebywale wielkie ograniczenia.

Skryba