Pisałem o osobach z uszkodzonym wzrokiem, które  osiągnęły sukcesy w różnych dziedzinach życia. Pisałem też o uwarunkowaniach  historycznych, o traktowaniu niewidomych w różnych okresach historycznych, o  sprzęcie rehabilitacyjnym, o psie przewodniku i wielu innych zagadnieniach  dotyczących niewidomych i słabowidzących. Piszę cykl artykułów "Z laską  przez tysiąclecia". Przez takie zatytułowanie cyklu uznałem białą laskę, w  którą przekształcił się zwykły kij, za wielką pomoc w życiu niewidomych. I  rzeczywiście, jest to wielka pomoc, chociaż tak prosta. Jest jednak coś  cenniejszego nawet od najbardziej nowoczesnych, "wypasionych" pomocy  rehabilitacyjnych. W życiu niewidomych największe znaczenie mają życzliwi im  ludzie widzący. 
        W piśmiennictwie nie znalazłem informacji o ludziach  widzących, którzy szczególnie zasłużyli się niewidomym w starożytności czy w  średniowieczu. Nie oznacza to, że takich ludzi nie było. 
        Żaden niewidomy nie byłby zdolny do życia bez pomocy  osób widzących. Z takiej pomocy korzystali niewidomi od czasów, kiedy żyli we  wspólnotach pierwotnych, od kiedy przestano fizycznie eliminować ich z gromad  ludzkich. Zresztą nawet wówczas, w okresach trudnych dla plemienia, kiedy  zabijano ludzi starych, chorych i niepełnosprawnych, w tym niewidomych, to w  normalnych czasach pozwalano im żyć. Jeżeli niewidomi mogli żyć, oznacza to, że  musieli korzystać z pomocy ludzi widzących. Nawet obecnie bez takiej pomocy  niewidomi żyć by nie mogli, a co dopiero w warunkach, jakie panowały w dawnych  tysiącleciach. 
        Nie była to pomoc zinstytucjonalizowana, jakoś  zorganizowana, lecz bezpośrednia, świadczona przez jednego człowieka drugiemu,  który potrzebował pomocy. Niewidomi najczęściej korzystali i korzystają z  pomocy osób bliskich: matek, ojców, sióstr, braci, dziadków, żon, mężów,  krewnych, sąsiadów, a także przygodnych osób. Ci ostatni pomagają doraźnie, w  sklepach, w urzędach, na ulicy, na dworcach itp. Członkowie rodzin natomiast  otaczają niewidomych stałą opieką i udzielają im pomocy w każdym przypadku, gdy  jest ona niezbędna, a czasami nawet otaczają ich nadmierną troską. Nie znaczy  to, że niewidomi zawsze mogą liczyć na pomoc, ale każdy bez wyjątku z pomocy  takiej korzysta obecnie i korzystał w dawnych wiekach. 
        W literaturze można znaleźć wzmianki o uzdolnionych  niewidomych, którym rodziny umożliwiły osiągnięcie wybitnych sukcesów w różnych  dziedzinach. Bez wydatnej pomocy zamożnych rodzin, mimo szczególnych uzdolnień  i nieprzeciętnej inteligencji, niczego by oni nie osiągnęli. Dotyczy to  wybitnych, a więc nielicznych, ale trzeba tu z całą mocą raz jeszcze  podkreślić, że wszyscy, dosłownie wszyscy niewidomi i zawsze muszą korzystać z  pomocy osób widzących. Bez tej pomocy nie mogliby żyć. Piszę o rzeczywiście  niewidomych, a nie o słabowidzących, których sytuacja życiowa jest bez  porównania łatwiejsza. 
        Oprócz rzesz anonimowych osób widzących, którzy pomagali  i pomagają niewidomym, wiele osób widzących wniosło wielkie wartości do ruchu  niewidomych i udzielało im pomocy w sposób zorganizowany, również  instytucjonalny, w szerokim zakresie. Byli to i są: nauczyciele niewidomych,  działacze społeczni, pracownicy różnych instytucji działających na rzecz  niewidomych, instruktorzy rehabilitacji, naukowcy, dziennikarze i inni  specjaliści. Postaram się przybliżyć Czytelnikom kilka sylwetek osób widzących,  szczególnie zasłużonych dla niewidomych. Będą to sylwetki osób zagranicznych i  Polaków. 
   
 
        Żył w latach 1745-1822. Był Francuzem, synem  skromnego tkacza z Picardii. Był chłopcem uzdolnionym i miał szczęście  zainteresować sobą bogatego sponsora. Dzięki przyznanemu mu stypendium odbył  studia w zakresie wiedzy o językach. Umożliwiło mu to otrzynanie pracy w  charakterze urzędnika w ministerstwie spraw zagranicznych. W 1784 r. założył w  Paryżu pierwszy na świecie zakład szkolenia niewidomych. Valentin Hauy pisał:  "Główna nasza troska musi być skierowana na to, by nauczyć niewidomych  czytać i pisać oraz stworzyć dla nich bibliotekę". 
        Max Schofler w książce "Niewidomy w życiu  narodu" pisze: 
  "Szczególna nędza niewidomych wywodziła się z  dwóch przyczyn: po pierwsze bezradność gospodarcza, która spowodowała socjalną  nędzę, a po drugie, niemożność kształcenia się, co wywołało nędzę umysłową  niewidomych. Te dwie siły wykluczyły masy niewidomych z życia społecznego i  stworzyły problem socjalny, który zdawał się w owych czasach jako  nierozwiązalny, co było przyczyną, że niewidomi stawali się dla społeczeństwa  szczególnym ciężarem". 
        I kolejny cytat z pracy Maxa Schoflera: 
  "W tym samym czasie wybiło się kilku  niewidomych, którzy dzięki swojej pozycji towarzyskiej, gospodarczej  niezależności i odebranemu prywatnie wykształceniu oraz wielkim zdolnościom,  osiągnęli duże wyniki". 
        Dalej Max Schofler pisze: 
  "Denis Diderot (1713-1784). Znakomity ten  filozof zetknął się z niewidomym o nazwisku Pnisaux, który jako syn uczonego odebrał  bardzo staranne wykształcenie prywatne. Spotkanie i rozmowy, które miał Diderot  z tym i z innymi niewidomymi skłoniły filozofa do opublikowania w 1749 r.  godnego uwagi "Listu o niewidomych dla widzących". Publikacja ta  wzbudziła w humanistycznych kołach inteligencji francuskiej wielkie poruszenie.  Humanistyczna myśl o powszechnym nauczaniu niewidomych, została przez Diderota  publicznie narzucona". 
        Osiągnięcia kilkorga wybitnych niewidomych oraz list  Denisa Diderot skłoniły Valentina Hauy do podjęcia nauczania niewidomych. 
        Max Schofler pisze: 
  "Schroniska dla niewidomych i temu podobne  zakłady opiekuńcze istniały już tu i ówdzie w dawniejszych czasach. Hauy chciał  jednak przezwyciężyć błędne mniemanie o niemożności nauczania niewidomych i tym  sposobem wyrwać ich z duchowej nędzy". 
        Kolejny cytat: 
  "Przed wejściem do kościoła w Paryżu, siedział w  1784 r. niewidomy Franciszek Leseur i żebrał na utrzymanie własne, rodzeństwa i  biednych swoich rodziców. Miał 16 lat. Musiał mieć zapewne inteligentny wyraz  twarzy, gdyż zwrócił na siebie uwagę pewnego przechodnia, który nie tylko dał  mu datek, lecz również do niego przemówił. Zapytał go mianowicie, czy byłby  gotów czegoś się nauczyć, by zdobyć wiedzę szkolną, opanować czytanie,  rachunki, pisanie oraz inne jeszcze dziedziny wiedzy i szkolić umysł i ręce, by  stać się pożytecznym, rozumnie czynnym człowiekiem i porzucić niegodny byt  żebraczy. Nie kosztowałoby go to nic, a jedynie wymagałoby tylko mieć silną  wolę dla osiągnięcia tego celu. On, niewidomy byłby uczniem, a nieznajomy jego  nauczycielem. 
   Była to  wiadomość, do której rozpalił się ślepy żebrak. Pozostała tylko do wyjaśnienia  sprawa, kto nasyci żołądki tych, którzy pozostali w domu i którym on, po  przyjęciu oferty, nie będzie już przynosił użebranej jałmużny. Umówili się, że  niewidomy przez część dnia będzie w dalszym ciągu żebrał, a przez pozostałą  część dnia będzie pobierał naukę. Za częściowo utracony dochód, obiecał mu ten  niezwykły człowiek płacić wyrównanie. Tak został Leseur pierwszym uczniem Valentina  Hauy, który z własnych środków, w tym godnym zapamiętania 1784 r. założył w  Paryżu pierwszy zakład nauczania niewidomych na świecie". 
   I jeszcze  jeden cytat: 
   "Francois  Leseur - niegdyś żebrak - przyjął po zakończonych studiach urząd kierownika  gospodarczego Paryskiego Instytutu dla Niewidomych, który w międzyczasie  rozwinął się w ważny, duży zakład. O jego działalności pisze się:  "Otrzymywał wszystkie pieniądze dla Instytutu i wydatkował je, załatwiał  wszystkie sprawy związane z zaopatrzeniem Instytutu, kupując towary możliwie  dobrej jakości i po korzystnych cenach. Kasę i rachunkowość prowadził z taką  dokładnością, że był w stanie w każdej chwili księgi zamknąć i rozliczyć się z  pieniędzy". 
   Valentin Hauy  rozpoczął nauczanie niewidomych, które rozwijało się w XIX i XX wieku. Pisałem  o tym w jedenastym artykule cyklu "Z laską przez tysiąclecia" pt.  "Droga niewidomych do szkoły". Dodam tylko, że Valentin Hauy został  odwołany przez Napoleona ze stanowiska dyrektora Instytutu, który założył. Hauy  utrzymywał się z bardzo skromnej emerytury. 
   
 
        Żyła w XIX wieku, w którym nikt nie wiedział, jak  można nauczać osoby głuchoniewidome. Anna Sullivan podjęła się tego zadania i  odniosła wielki sukces. Jej dokonań jednak nie można rozpatrywać w oderwaniu od  osiągnięć osoby, której nauczania się podjęła. Osobą tą była Helena Keller,  która żyła w latach 1880-1968. Urodziła się w małym miasteczku, w stanie  Alabama w USA. We wczesnym dzieciństwie utraciła wzrok i słuch. Do dziesiątego roku  życia wychowywała się bez możliwości kontaktowania się z ludźmi, nawet z  najbliższą rodziną. Rodzice pozwalali jej na wszystko. Wzrastała jako dziecko,  które nie przestrzega żadnych norm, samowolne, złośliwe, zawsze stawiające na  swoim. Pozbawienie wzroku i słuchu, dwóch najważniejszych zmysłów dalekiego  zasięgu, uniemożliwiało wpajanie Helenie norm współżycia społecznego.  Uniemożliwiało też nauczanie. O Helenie Keller pisałem w trzydziestym pierwszym  artykule "Z laską przez tysiąclecia" pt. "Osiągnięcia  niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością". 
        Rodzice Heleny w dziesiątym roku jej życia zatrudnili  młodą nauczycielkę Annę Sullivan. Dzięki genialnie prostemu założeniu potrafiła  ona osiągnąć wielkie sukcesy wychowawcze i dydaktyczne. 
        Anna Sullivan wzorowała się częściowo na metodach  wypracowanych przez dr Howea, który był pierwszym nauczycielem  głuchoniewidomych. To jednak nie było wystarczające. 
        Postanowiła więc nauczyć Helenkę przede wszystkim  kojarzenia przedmiotów z ich nazwą. Nie mogła przy tym używać języka mówionego.  Zastosowała znaki dotykowe. Podawała Helence różne przedmioty, np. lalkę i  wypisywała na jej ręce słowo "lalka". Podobnie postępują wszystkie  matki na całym świecie. Nie piszą jednak do ręki, tylko mówią ich nazwy, mówią  co robią itd. Każdy z nas w ten sposób opanował mowę, język ojczysty. Po wielu  miesiącach żmudnej pracy i braku zrozumienia nastąpił "cud przy  pompie". Anna puściła Helenie strumień wody na rękę, a na drugiej napisała  "water" (woda). Helena zrozumiała, że wszystko ma swoją nazwę i od  tego momentu zaczęło się systematyczne nauczanie. 
        Oczywiście, był to tylko początek, niezmiernie ważny,  ale początek. Wielki problem stanowiły inne części mowy, a nawet rzeczowniki  abstrakcyjne. Można było dać do ręki lalkę i napisać "lalka" czy dać  klocek i napisać "klocek". Jak jednak pokazać takie rzeczowniki jak:  miłość, nienawiść, radość, smutek, śmierć, ojczyzna. Anna w toku długotrwałej  żmudnej pracy przezwyciężyła i te trudności. Dawała na przykład Helenie do rąk  martwe zwierzęta i pisała "nie żyje", "śmierć" i żywe  zwierzęta, ciepłe, ruszające się i pisała "żyje". 
        Problemy były również z przymiotnikami, czasownikami  i pozostałymi częściami mowy. 
        Opanowanie pisma punktowego znakomicie ułatwiło  pracę. Anna nie musiała już wszystkiego pisać na ręce Helenki - mogła ona  czytać samodzielnie teksty pisane brajlem, a Anna tylko wyjaśniała nowe słowa. 
        Kolejnym wielkim wyznaniem było nauczenie Heleny  mowy. Tu również Anna okazała się genialnym logopedą. Pamiętajmy, że Helenka  nie widziała układu warg nauczycielki, nie mogła obserwować wzrokiem ruchów  języka no i nie słyszała, nie mogła więc naśladować dźwięków. Nauka musiała  odbywać się przy pomocy dotyku. Kładła więc palce na krtani swojej  nauczycielki, wkładała palce do jej ust, badała ruchy warg, języka, drgania  krtani oraz ruch powietrza przy mówieniu. W ten sposób nauczyła się mówić do  tego stopnia, że mogła wygłaszać referaty. 
        Wielką trudność stanowiło opanowanie samowoli Heleny.  Anna i z tym sobie poradziła. Wykorzystała przy tym zazdrość Heleny. Jeżeli nie  chciała ona czegoś robić albo czegoś zaprzestać, Anna zaczynała zajmować się  innym dzieckiem. To pomagało. 
        Dzięki odkryciu Anny Sullivan i jej pomocy, Helena  ukończyła szkołę średnią i wyższe studia, napisała i obroniła pracę doktorską,  opanowała kilka obcych języków. Anna Sullivan towarzyszyła jej na lekcjach w  szkole i na wykładach uniwersyteckich oraz na innych zajęciach. Cały czas  przekazywała jej "do ręki" treść wykładów. 
        Praca pedagogiczna i rehabilitacyjna Anny Sullivan uznana  została jako przełom w nauczaniu głuchoniewidomych. W dowód tego uznania w 1952  r. ustanowiony został Medal Anny Sullivan. Ustanowiła go Szkoła Perkinsa dla  Niewidomych w Watertown koło Bostonu w USA. Przyznawany jest za wybitne  osiągnięcia w rozwoju edukacji i rehabilitacji osób głuchoniewidomych. 
   
 
        Urodził się 29 kwietnia 1775 r. w Budlewie k.  Białegostoku, zmarł 2 września 1848 r. w Warszawie. 
   Był duchownym  katolickim. Należał do zakonu Pijarów. Był też pedagogiem i filantropem. W 1817  r. założył pierwszą w Polsce szkołę dla głuchych - Instytut Głuchoniemych.  Szkoła powstała z datków społeczeństwa i oszczędności ks. Falkowskiego. Ks.  Falkowski zrzekł się dożywotnie własnego wynagrodzenia na rzecz Instytutu.  Świadczy to o jego zaangażowaniu społecznym i filantropii. 
        Za swą działalność odznaczony został Cesarskim i  Królewskim Orderem Świętego Stanisława III klasy oraz IV klasy. 
   Ks. Jakub  Falkowski działał głównie na rzecz głuchoniemych, ale uznawał również potrzebę  nauczania dzieci niewidomych. Zaspokajanie tej potrzeby przewidywał w swoich  planach i rozpoczął praktycznie jej realizowanie. 
        Ewa Grodecka w pracy "Historia niewidomych  polskich w zarysie" pisze: 
  "Od roku 1817 istniał w Warszawie Instytut  Głuchoniemych. Założony według wzorów zachodnich przez ks. Jakuba Falkowskiego.  Twórca i rektor Instytutu zdawał sobie sprawę z konieczności kształcenia dzieci  nie tylko głuchoniemych, ale i niewidomych. Od roku 1821 przyjmował on do  Instytutu po kilku ociemniałych, którzy uczyli się tu czytania tekstów  drukowanych wypukłymi literami łacińskimi oraz muzyki. W broszurze swej pt.  "O początku i postępie Instytutu Warszawskiego Głuchoniemych",  wydanej w r. 1823, zamieścił projekt przekształcenia Instytutu Głuchoniemych w  Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych. Wybuch Powstania Listopadowego  uniemożliwił mu zorganizowanie oddzielnej szkoły dla niewidomych, dla której  odpowiednie warunki znalazł w Częstochowie. W tymże 1831 roku ks. Falkowski  ustąpił ze stanowiska rektora Instytutu. 
   Dopiero w r. 1842, za rektoratu ks.  Szczygielskiego, wrócono do kompromisowej koncepcji objęcia działalnością  Instytutu i dzieci niewidomych. Na razie zorganizowano dla nich jedną klasę,  przy czym co roku miała przybywać klasa następna. Program całej szkoły miał być  obszerniejszy, niż program ówczesnej szkoły elementarnej. Uczono nadto rzemiosł  /szczotkarstwo, koszykarstwo/ oraz muzyki. 
        Od tego czasu wytwarzała  się w naszym społeczeństwie, podobnie jak w wielu innych, tradycja łączenia  pojęć "głuchoniemy" i "niewidomy". U nas tradycje te  uzasadniały jedynie trudne warunki polityczne i ucisk, ograniczający nawet tego  typu oświatowe poczynania polskie. 
        Specjalnością szkoły stało  się z czasem kształcenie niewidomych muzyków, których liczba stale  wzrastała". 
   Tak więc ks. Falkowski rozpoczął nauczanie  niewidomych na ziemiach polskich dosyć wcześnie. Pamiętamy, że Valentin Hauy  założył pierwszą taką szkołę w Paryżu w 1784 r. Ks. Jakub Falkowski zaczął  nauczać polskich niewidomych zaledwie 31 lat później. Jeżeli uwzględnimy fakt,  że Francja była wówczas potężnym mocarstwem, a Polska nie istniała, była pod  rozbiorami, to musimy uznać, że było to wielkie osiągnięcie ks. Falkowskiego. 
   
 
        Urodziła się 18 kwietnia w roku 1888 w Wołuczy, w  powiecie Rawa Mazowiecka, w rodzinie cechującej się patriotyzmem i humanizmem,  zmarła w dniu 7 maja 1967 r. Była profesorem zwyczajnym Uniwersytetu  Warszawskiego. Na UW założyła katedrę pedagogiki specjalnej i kierowała nią  przez wiele lat. Była twórcą teoretycznych podstaw pedagogiki specjalnej i  psychologii niewidomych w Polsce. Była członkiem wielu towarzystw naukowych  krajowych i zagranicznych. Została odznaczona Orderem Budowniczego Polski  Ludowej, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, tytułem honorowym  Zasłużonego Nauczyciela PRL, i wieloma innymi. 
        Józef Szczurek we wspomnieniu pośmiertnym  ("Pochodnia", maj 1967) pisze: 
   "Prof.  Maria Grzegorzewska w wyjątkowo trudnych warunkach Polski międzywojennej  zorganizowała Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej, który pod jej  bezpośrednim kierownictwem w ciągu czterdziestu pięciu lat wyszkolił kadrę  pedagogów, zajmujących się wychowaniem i nauką upośledzonych i kalekich dzieci.  Była również założycielką i redaktorem kwartalnika "Szkoła  Specjalna". 
        Dr Maria Grzegorzewska znana jest przede wszystkim  niewidomym, którym zawsze okazywała wiele życzliwości i troski. W pracy swej  poświęcała im szczególną uwagę. Oprócz licznych artykułów napisała obszerną  pracę: "Psychologia niewidomych". 
   Stanisław  Żemis w artykule "Maria Grzegorzewska - człowiek wielkiego serca"  ("Pochodnia", luty-marzec 1970) pisze: 
   "Trudne i  skomplikowane były drogi życia Marii Grzegorzewskiej, pełne zaskakujących  zwrotów i zasadniczych decyzji. Długa była droga odnalezienia celu swego życia.  A gdy go już znalazła i mogła na sztandarze swym wypisać: "Wyrównanie  krzywd kalekich i upośledzonych niech będzie dewizą mego życia" - z pasją,  z iście żmudzkim uporem i wprost nadludzką pracowitością realizowała tę ideę  przez całe swe długie życie, a osiągnięcia jej należy mierzyć nie miarą  człowieka, lecz miarą tytana". 
        Studiowała na wydziale przyrodniczym UJ w Krakowie,  pedologię na uniwersytecie w Brukseli oraz na Coleg de Franc w Paryżu. W maju  1919 r. wróciła do kraju. 
        Dalej Stanisław Żemis pisze: 
  "Niezwykła jest droga Marii Grzegorzewskiej do  opieki nad ludźmi defektywnymi, do pedagogiki specjalnej. Jako dziecko  panicznie bała się wszelkich kalek. Gdy dom rodziców odwiedzał głuchoniemy, ze  strachu przed jego bełkotem chowała się pod stół, a gdy w mieście natknęła się  na niewidomego, przerażona jego pustymi oczodołami uciekała na drugą stronę  ulicy. 
        Józefa Joteyko, jako dyrektor Fakultetu  Pedologicznego dążyła do poznania przez swych studentów jak najwięcej ciekawych  zakładów i instytucji. Stąd też organizowała częste ich zwiedzanie. Między  innymi zwiedzono oddział idiotów w szpitalu w Bicetre. Na Grzegorzewskiej  wywarło to wstrząsające wrażenie i tam właśnie znów powzięła ona jedną ze swych  nagłych decyzji. Postanowiła porzucić świat piękna i estetyki, będący dotąd jej  podstawowym nurtem życia, i pozostać już na całe życie w świecie takich  odczłowieczonych, skrzywdzonych przez los istot - w świecie ludzi, którym  trzeba oddać zabrane człowieczeństwo. 
        Po powrocie do kraju Maria Grzegorzewska zgłasza się  do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie rozpoczyna  pracę jako referent do spraw szkolnictwa specjalnego. Wkrótce zostaje  wizytatorem i doprowadza do powstania specjalnego wydziału dla tegoż szkolnictwa.  Praca była niełatwa. Przede wszystkim nie było zrozumienia potrzeby istnienia  takich szkół i trzeba było prowadzić szeroką akcję uświadamiającą - jeździć,  przekonywać, pisać artykuły i broszury. Nie było wykwalifikowanych nauczycieli.  Kształcenie ich Grzegorzewska zaczęła najpierw na półrocznym, potem na rocznym  kursie, by wreszcie w roku 1922 przekształcić je w Państwowy Instytut  Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Maria Grzegorzewska zostaje jego dyrektorem  i na stanowisku tym pozostaje blisko czterdzieści sześć lat - czyli do końca  życia". 
        I następny cytat: 
  "Uzupełnieniem pracy Instytutu jest założony  przez Marię Grzegorzewską miesięcznik "Szkoła Specjalna", którego  była redaktorem. Czasopismo to było jedynym organem, poświęconym szkolnictwu  specjalnemu, stało na wysokim poziomie i przyczyniało się do pogłębiania wiedzy  ogółu nauczycieli. 
        W 1924 roku przy Zarządzie Głównym Związku  Nauczycielstwa Szkół Powszechnych Grzegorzewska organizuje Sekcję Szkolnictwa  Specjalnego, zostaje jej przewodniczącą i kieruje nią do roku 1948. Podczas  okupacji Maria Grzegorzewska pracuje jako nauczycielka szkoły specjalnej w  Warszawie. Jednocześnie bierze udział w tajnych pracach oświatowych Delegatury  Rządu w dziale kształcenia nauczycieli. Między innymi przez dwa lata prowadzi  roczne tajne studium, przygotowujące nauczycieli do zakładów kształcenia. 
        W 1956 roku Uniwersytet Warszawski nadaje Marii  Grzegorzewskiej tytuł profesora i powierza jej organizację i kierownictwo  pierwszej nowo powstałej Katedry Pedagogiki Specjalnej, którą prowadziła do  ostatnich dni swego życia". 
        Ostatni cytat z artykułu Stanisława Żemisa: 
  "Niewidomym Maria Grzegorzewska poświęciła dużo  uwagi. PIPS kształcił nauczycieli dla niewidomych, a wśród nich także wielu  nauczycieli było niewidomych. Była doradcą Ministerstwa Oświaty oraz instytucji  społecznych, zajmujących się niewidomymi. Oprócz wielu specjalistycznych  artykułów napisała podstawowe, dwutomowe dzieło - "Psychologia  niewidomych". Niestety, w druku ukazał się tylko tom pierwszy. Drugi, przygotowany  do druku, spłonął wraz z całym mieszkaniem autorki. 
        Józef Szczurek w artykule: "Prekursorka  szkolnictwa specjalnego" ("Pochodnia", marzec 2003) pisze: 
  "Kilkanaście swych prac naukowych Maria  Grzegorzewska poświęciła problematyce niewidomych. Ta tematyka zajmowała dużo  miejsca w jej badaniach. Zwiedzała ośrodki szkolne w kraju i zagranicą. Jej  opracowania przeorały polski grunt, wykorzeniając z niego chwasty pogardy,  litości i niewiary w możliwości niewidomych, zielsko, które krzewiło się przez  wieki. 
        Do najbardziej znanych publikacji należą:  "Orientowanie się niewidomych w przestrzeni", "Uwagi o  strukturze psychicznej niewidomych od urodzenia", "Struktura  wyobrażeń surogatowych u niewidomych", "Opieka wychowawcza nad  dziećmi niewidomymi i głuchociemnymi" oraz fundamentalna praca -  "Psychologia niewidomych" tom pierwszy. Drugi, gotowy do druku,  niestety, spłonął w czasie powstania warszawskiego. 
        Autorka udowadniała, że niewidomy ma taką samą  strukturę psychiczną, jak osoba widząca. Brak zmysłu wzroku nie przekreśla  inteligencji. Przekonywała, że niewidomi zdolni są do wykonywania różnych  zawodów, trzeba im tylko stworzyć odpowiednie warunki. Takie twierdzenia w  latach 20. podbudowane naukowymi argumentami, miały niemal rewolucyjne  znaczenie. Po drugiej wojnie światowej wielu naukowców podejmowało i rozwijało  tę tematykę". 
   
 
        Urodził się 5 maja 1901 r. w Kijowie w rodzinie  ziemiańskiej, zmarł 3 stycznia 1973 r. 
        Uczęszczał do gimnazjum w Kijowie, ale go nie  ukończył. W 1919 r. przyjechał z rodziną do Warszawy. Jako ochotnik  uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej, służąc w pułku ułanów. Następnie  pracował jako zarządca w kilku wielkich majątkach rolnych. W kwietniu 1930 r. w  wieku 29 lat, rozpoczął współpracę z Ośrodkiem w Laskach. W 1939 r. walczył w  kampanii wrześniowej i dostał się do niewoli, z której uciekł już w listopadzie  i wrócił do Lasek. 15 stycznia 1947 r. został radcą w Głównym Urzędzie  Inwalidzkim Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. We wrześniu 1948 r. wrócił  na stałe do Lasek, gdzie pracował do śmierci. 
        Adolf Szyszko we wspomnieniu pośmiertnym,  zatytułowanym "Wielki przyjaciel niewidomych nie żyje" (Pochodnia,  maj-czerwiec 1973) pisze m.in.: 
  ""Śmierć wyrwała z naszego środowiska  człowieka o wyjątkowej wartości osobistej i społecznej, człowieka, który za cel  swego życia postawił niesienie pomocy niewidomym, przede wszystkim poprzez ich  szkolenie i rehabilitację. W Zmarłym utraciliśmy wybitnego doradcę i  konsultanta, prekursora wielu nowoczesnych rozwiązań w zakresie szkolenia  zawodowego i produktywizacji niewidomych. Henrykowi Ruszczycowi, dyrektorowi  Zakładu w Laskach, około trzech tysięcy inwalidów wzroku zawdzięcza pomoc w  rozwiązaniu swych najtrudniejszych problemów życiowych". 
   O niewielu  można powiedzieć, że aż tyle osób niewidomych i słabowidzących zawdzięcza im  "pomoc w rozwiązaniu swych najtrudniejszych problemów życiowych". 
   i dalej Adolf  Szyszko pisze: 
  "W swej pracy zawodowej i działalności  społecznej w odniesieniu do inwalidów wzroku Henryk Ruszczyc kierował się  zawsze bezinteresowną przyjaźnią, opartą na niewymuszonej życzliwości,  nacechowanej wyjątkowym zrozumieniem skomplikowanych procesów psychicznych i  uczuciowych występujących u niewidomych. Naturalny sposób bycia i szczera  serdeczność budziły u niewidomych całkowite zaufanie. 
        Reasumując, można innymi słowy powiedzieć, że cała  działalność Henryka Ruszczyca była przejawem Jego głębokiego humanitaryzmu,  wypływającego bezpośrednio z serca i będącego niejako charakterystyczną cechą  Jego osobowości. Osobowość ta wywierała ogromny wpływ na współpracowników,  którzy po pewnym czasie przestawiali się na wiernych wykonawców Jego  idei". 
        Niezmiernie ważna jest umiejętność włączania wielu  osób do realizacji własnych zamierzeń, planów i dążeń. Henryk Ruszczyc miał tę  umiejętność i dlatego mógł osiągnąć aż tak dużo dla niewidomych w Polsce. 
   Dobrą  charakterystykę pracy Henryka Ruszczyca znajdujemy w cytowanym artykule Adolfa  Szyszko. Przytaczam obszerny fragment tego artykułu. 
  "Pracę swą w Zakładzie rozpoczął na stanowisku  wychowawcy w internacie chłopców. Nie miał jeszcze wówczas później zdobytej  wiedzy i doświadczenia, mimo to jednak miłość dla niewidomych oraz rzadko  spotykana intuicja wskazały Mu nowoczesne metody prowadzenia zajęć  internatowych. Znalazło to swój wyraz m.in. w specjalnie organizowanych grach  ruchowych, bitwach z podchodami w sąsiednim lesie, gdzie główną bronią  rozstrzygającą o zwycięstwie było zaskoczenie i klaskanie. Zabawy te, oceniając  z perspektywy czasu, muszę określić jako świetną metodę ćwiczenia orientacji  przestrzennej, zmysłu przeszkód, refleksu i samodzielności. 
   Zarząd  Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, działającego przy Zakładzie w Laskach  szybko poznał się na Jego talencie organizacyjnym i mianował H. Ruszczyca  kierownikiem internatu, a następnie kierownikiem warsztatów szkolnych. Od tego  momentu rozpoczęło się dla Niego życie całkowicie pochłaniające umysł, uczucia  i całą energię. 
        W okresie od 1934 do 1939 roku, tj. do wybuchu wojny,  zorganizował na terenie Lasek czteroletnie gimnazjum zawodowe  szczotkarsko-koszykarskie i trzyletnią szkołę rzemieślniczą, przeprowadził  całkowitą reorganizację warsztatów szkolnych, doprowadzając do stanu pełnej  rentowności. Poza szczotkarstwem, koszykarstwem, wyplataniem wycieraczek, podjął  próby z udostępnieniem niewidomym dziewiarstwa i garncarstwa. Przejął w  Chorzowie warsztaty szczotkarskie, zatrudniające grupę niewidomych, rozbudował  je i zreorganizował, likwidując ich deficyt. Znaczna, jak na ówczesne czasy,  grupa niewidomych miała dzięki temu zapewnione źródło utrzymania. Na terenie  Kielc podjął organizację spółdzielni pracy niewidomych. Załatwienie powyższej  sprawy było tak dalece zaawansowane, że wojewoda kielecki wyraził zgodę. Wybuch  wojny przeszkodził w sfinalizowaniu zamierzenia. 
        Jego działalność obejmowała zasięg niemal całego  kraju. Na szczególne podkreślenie z tego okresu zasługuje pomoc grupie  niewidomych w ukończeniu średniej szkoły ogólnokształcącej, co w owym czasie  należało do rzadkości. Rozumiał, że pomoc niewidomym powinna być oparta na  współpracy ludzi widzących z inwalidami wzroku. Działalność charytatywną  traktował jako zło konieczne, wynikające z trudności w zapewnieniu niewidomym  pracy zarobkowej. Już wówczas był przeświadczony o możliwościach niewidomych,  po odpowiednim ich wyszkoleniu, zarobienia na swoje utrzymanie. 
        Przekonanie o możliwościach samodzielnego życia i  pracy niewidomych czerpał nie tylko z głębokiej wiary w ogólnoludzką wartość  człowieka niewidomego, lecz opierał je również na studiach najnowszych  doświadczeń, prowadzonych w kraju i za granicą. W jego gabinecie zawsze  znajdowała się podręczna biblioteka, zaopatrzona w kilkujęzyczne publikacje,  dotyczące zagadnień tyflologicznych. 
        Prowadzone przez Niego prace, zmierzające do  rozszerzenia wachlarza zawodów dostępnych niewidomym, uległy w czasie wojny  zahamowaniu. Był to dla Zakładu w Laskach szczególnie trudny okres, w którym  głównym celem kierownictwa było przetrwanie okresu wojennego przy zachowaniu w  możliwie największym stopniu przedwojennej działalności na rzecz niewidomych.  Prowadzone przez Henryka Ruszczyca warsztaty szczotkarskie umożliwiły poważnej  grupie niewidomych zdobycie zawodu szczotkarza, a ponadto zapewniły im źródło  utrzymania. 
        W tym czasie Pan Ruszczyc ujawnił kilkakrotnie  wyjątkową odwagę osobistą oraz wierność swej idei niesienia pomocy niewidomym.  W latach 1943-44 teren Zakładu był dwukrotnie obstawiony przez żandarmerię  niemiecką, uzbrojoną w karabiny maszynowe gotowe do strzału. Niemcy  przeprowadzali wówczas rewizję, poszukując partyzantów i broni. Wśród personelu  powstała panika i gdzie kto mógł, uciekał. Pan Ruszczyc, mimo grożącego mu  niebezpieczeństwa, nigdy nas nie opuścił, uważając za swój obowiązek być z  niewidomymi do końca. 
        W czasie Powstania Warszawskiego na terenie szkoły w  Laskach był przez pewien czas partyzancki szpital. Któregoś dnia  niespodziewanie na teren Zakładu wkroczyły oddziały niemieckie. Ich generał  zainteresował się szkoleniem niewidomych. W czasie zwiedzania był pełen  napięcia dramatyczny moment. Niemiec, rozmawiając z Panem Ruszczycem opierał  się o drzwi, za którymi leżało 11 rannych partyzantów. Tylko zimna krew  dyrektora i szczęśliwy przypadek uratowały zakład od katastrofy. 
        W styczniu 1945 roku Towarzystwo Opieki nad  Ociemniałymi w Laskach oddelegowało Henryka Ruszczyca, na prośbę  przedstawiciela tymczasowego rządu w Lublinie, do zorganizowania w Surchowie,  pow. Krasnystaw, ośrodka rehabilitacji dla ociemniałych żołnierzy. Pamiętam  dobrze ten okres działalności Henryka Ruszczyca, ponieważ pracowałem na  stanowisku instruktora w ośrodku. 
        Nie każdy dziś wyobraża sobie, jakie wówczas były  trudności przy zorganizowaniu szkolenia zawodowego i rehabilitacji dla  niewidomych. Żeby zapewnić opał, wyżywienie i zaspokoić inne potrzeby, Pan  Ruszczyc musiał parę razy w tygodniu jeździć na motocyklu do Lublina /około 70  kilometrów/, niezależnie od pory roku i pogody. 
        O jego pracy w Ośrodku nie będę szerzej pisał,  ponieważ na ten temat były już w "Pochodni" wzmianki, pisane przez  byłych wychowanków. Natomiast wypada mi wspomnieć, że prace na rzecz inwalidów  wojennych umożliwiły Ministerstwu poznanie wyjątkowych wartości Henryka  Ruszczyca, co spowodowało zatrudnienie Go w resorcie. 
        Lata 1945-49 to w życiu Henryka Ruszczyca okres  wzmożonej pracy na rzecz ogółu niewidomych na terenie całego kraju. W tym  czasie, niezależnie od wspomnianego już ośrodka, organizuje liczne kursy  przysposobienia niewidomych do pracy w przemyśle (Wrzeszcz, Poznań, Nowa Sól).  Wszystkimi możliwymi środkami komunikacji przerzucał się z jednego krańca kraju  w drugi, załatwiając zakwaterowanie kursantom, organizując kadrę wykładową i  przeprowadzając jej instruktaże. 
        Osobiście organizował później zatrudnienie  absolwentów w fabrykach państwowych. Był uznanym przez resort specjalistą od  spraw szkolenia zawodowego i zatrudniania niewidomych. Jako ekspert wyjeżdżał w  tym czasie z ministrem Kazimierzem Rusinkiem do Anglii. Należy dodać, że z  inspiracji Henryka Ruszczyca powstały w tym czasie trzy spółdzielnie niewidomych:  w Lublinie, Poznaniu i Łodzi. Główny nacisk przy wyszukiwaniu pracy dla  inwalidów wzroku był położony na branżę dziewiarską i tkacką oraz zatrudnianie  niewidomych w przemyśle państwowym, głównie przy montażach. Wynikiem tej  działalności było zatrudnienie około tysiąca osób w przemyśle państwowym. 
        Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach wezwało  Pana Ruszczyca do powrotu, ponieważ odbudowujący się Zakład wymagał sprężystego  kierownictwa szkoleniem zawodowym i warsztatami. Od 1950 roku do stycznia 1973,  tj. do śmierci, prowadził w Laskach szkolenie i rehabilitację zawodową oraz  zajmował się zatrudnianiem absolwentów szkoły zawodowej. 
        Z ogromnym zainteresowaniem wszyscy obserwowaliśmy  niewyczerpaną inwencję Pana Ruszczyca w prowadzeniu eksperymentów w  rozwiązywaniu najtrudniejszych problemów inwalidów wzroku. Do roku 1960  rozwijał intensywnie szkolenie zawodowe w dziewiarstwie i tkactwie, kładąc duży  nacisk na wysoką jakość wyszkolenia. Poza programem szkolnym zorganizował kursy  wzornictwa artystycznego dla niewidomych dziewiarzy i tkaczy, stwarzając  podstawy kadrowe do utworzenia w 1956 roku spółdzielni "Nowa Praca  Niewidomych" w pionie "Cepelia". 
        Okres powojenny to czas nieprzerwanej pracy  organizacyjne i realizacji coraz nowszych, coraz bardziej udoskonalonych  koncepcji szkoleniowych. Przeprowadza eksperymenty w zakresie obsługi przez  niewidomych obrabiarek o napędzie mechanicznym (rewolwerówki, tokarki,  wiertarki, prasy, frezarki, itp.) oraz skomplikowanych montaży w branży  metalowej i elektrotechnicznej". 
   
   "Pochodnia"  z maja 2001 r. zamieściła wspomnienia o Henryku Ruszczycu pt. "Patrzył  sercem" w opracowaniu Józefa Szczurka. Przytaczam jedno z tych wspomnień. 
  "Janusz Wieczorek - szef Urzędu Rady Ministrów:  "Pisanie o Henryku Ruszczycu nie jest rzeczą łatwą, był bowiem człowiekiem  niezwykłym. Łączył w sobie niespotykany talent pedagoga i organizatora, z  umiejętnością poświęcenia się bez reszty szlachetnym celom, sumiennością walki  o ich osiągnięcie, z osobistą skromnością, na jaką potrafi się zdobyć tylko  człowiek wielkiego serca, wynoszący ponad wszystko potrzeby innych ludzi. 
   Takim poznałem  Henryka Ruszczyca przed trzydziestu laty, w ówczesnym Ministerstwie Pracy i  Opieki Społecznej, w którym podejmowaliśmy działalność na niezwykle trudnym  odcinku - rehabilitacji społecznej inwalidów wojennych i ludzi dotkniętych  kalectwem. Cały kraj leżał w gruzach. Codziennie ze wszystkich zakątków świata  napływały transporty byłych więźniów obozów koncentracyjnych, obozów  jenieckich, demobilizowanych żołnierzy, ludzi okaleczonych przez wojnę i  hitlerowskie bestialstwo, którym trzeba było przywrócić cel życia, znaleźć  należne im miejsce w społeczeństwie. 
        Henryk Ruszczyc był właśnie konsultantem  ministerstwa. Oczekiwano od niego koncepcji organizacyjnych i podejmowania  konkretnych działań. On budował w tych pierwszych powojennych latach zręby  całego systemu opieki nad inwalidami. Tworzył zasady pomocy lekarskiej i  socjalnej. Organizował, jak się wtedy mówiło, produktywizację niewidomych.  Jeździł po całej Polsce i jednał dla swojej idei dyrektorów fabryk, zarażał ich  koncepcją pracy inwalidów. Tworzył zasady szkolenia zawodowego, inspirował  inżynierów i techników, którzy z jego inicjatywy podejmowali się przystosowania  maszyn i urządzeń do możliwości ludzi dotkniętych kalectwem. 
        Był w swoich w działaniach nieustępliwy i  konsekwentny, a jednocześnie okazywał niezwykłą cierpliwość i takt, które mu  przysparzały sojuszników. Budził ludzkie sumienia i zarażał swoją wiarą. O tym,  że żadne kalectwo nie stanowi przeszkody dla udziału w życiu zawodowym i  społecznym, że to tylko kwestia stworzenia właściwych programów i stosowania  odpowiednich metod, potrafił przekonać również kierownictwo ówczesnego resortu  pracy i działaczy gospodarczych. 
        Byliśmy więc zaskoczeni, kiedy pewnego dnia, po dwu  latach pracy, postanowił opuścić ministerstwo i powrócić do Lasek. Wydawało  się, że tu ma więcej do zrobienia, że jest bardziej potrzebny w realizowaniu  kompleksowych działań, niż tam, na jednym tylko odcinku pracy. Ale Henryk  Ruszczyc patrzył na wszystko sercem. Wiedział, że w Warszawie zasiał już  ziarno, które będzie owocować. Tam natomiast, w Laskach, czekali na niego  niewidomi, dla których był wzrokiem, których uczył patrzenia w przyszłość. 
        Spotykaliśmy się później jeszcze wielokrotnie do  ostatnich niemal chwil jego życia. Odwiedzał często Urząd Rady Ministrów,  zawsze z problemami swych wychowanków. Raz były to sprawy związane z  wyposażeniem internatu i szkoły, innym razem - konieczność zakupu urządzeń do  szkolenia zawodowego, a jeszcze innym - interwencje dotyczące zatrudnienia. 
        Nigdy nie miał spraw osobistych. Nie zdarzyło się,  aby do kogokolwiek zwrócił się o coś, co byłoby wyłącznie jego osobistym  problemem. Nie zdecydował się na stworzenie własnego domu. Może dlatego, że  rozumiał lepiej niż inni, że serca nie można dzielić na dwoje. Takim pozostał w  mojej pamięci". 
   Trudno o  lepszą ocenę działalności człowieka na rzecz innych ludzi, ludzi ciężko  poszkodowanych przez los. 
   
 
   Na portalu:  Regiopedia, Lubuskie, encyklopedia regionów czytamy: 
   "Urodziła  się 5 lutego 1906 r. w Białej Podlaskiej, zmarła 1 kwietnia 1991 r. w Zielonej  Górze. 
        W latach 1953 - 1972 była aktorką w zielonogórskim  teatrze. To ona stworzyła zespół i Scenę Lalkową "Cudaczek". Na  scenie dramatycznej zielonogórskiego teatru grała m.in. Organową w "Damach  i huzarach", Panią Soersen w "Niemcach", Martę Boll w  "Fizykach". 
        Pod koniec lat 50. XX wieku jako mieszkanka Poznania  zaczęła pomagać osobom niewidomym. Dzięki jej wszechstronnemu wsparciu  ociemniały i bez obu rąk Michał Kaziów nauczył się czytać górną wargą znaki  Braille'a. Potem zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym dla Pracujących w  Poznaniu, skończył studia polonistyczne na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza  w Poznaniu i tam też obronił rozprawę doktorską. 
        Opiekując się Kaziowem, była jego oczyma i rękoma. On  dyktował jej swoje teksty, a ona je zapisywała i dostarczała do redakcji  czasopism i wydawnictw. 
        Jak mówił, bez Mamuśki niczego by nie osiągnął, a tak  został uznany za wybitnego młodego Polaka i wybitnego znawcę teatru radiowego. 
        Wśród wielu nagród i odznaczeń, jakie otrzymała  Lubicz-Kirszke, znalazł się Order Uśmiechu. 
        Jest patronką ronda w Zielonej Górze i sali w  Lubuskim Teatrze". 
        Tak wygląda w zwięzłych słowach bogaty życiorys  Haliny Lubicz-Kirszke. Nie oddaje on ogromu bezinteresownej pracy dla  niewidomych, pracy, w którą angażowała również swoją matkę i męża Józefa  Kirszke. Dodajmy, że ta praca, w przypadku Michała Kaziowa, wymagała stałej  pomocy, opieki i usług pielęgnacyjnych. Michał Kaziów bowiem nie mógł wykonywać  niemal żadnych czynności niezbędnych w życiu codziennym. Nie miał obydwu rąk,  nie mógł więc samodzielnie jeść, ubierać się ani myć się i wykonywać innych czynności  higienicznych, a nawet nie mógł niemal samodzielnie załatwiać potrzeb  fizjologicznych. 
        Halina Lubicz pomagała nie tylko Michałowi Kaziowowi. 
        W artykule "Zapomniany pionier" pióra  Michała Kaziowa zamieszczonym w "Pochodnii" z kwietnia-maja 1985 r.  czytamy: 
  "Kolega Mierzejewski, mając jedenaście lat, w  roku 1945, gdy front pod naporem wojsk radzieckich przesuwał się przez jego  wieś, natknął się na niemiecką minę w wyniku eksplozji stracił wzrok oraz obie  dłonie. Leczony w wojskowych szpitalach polowych, potem w Kownie, przeżył  tragedię swojego kalectwa. 
        Przywieziony w 1951 roku do Polski, nie miał odwagi  wrócić do swego domu rodzicielskiego, w którym żyły już dwie kaleki:  sparaliżowana matka i poruszająca się z trudem o kulach babcia. Zawieziono go  więc do szkoły specjalnej we Wrocławiu, mieszczącej się przy ulicy Kasztanowej.  Niestety, tu nie zrehabilitowano go, nie nauczono żadnego zawodu, bo i jak?  Bezradni pedagodzy umieścili go w Jarogniewicach pod Poznaniem w Domu Opieki  Społecznej. Tu Wicek w pełni odczuł ogrom swojej tragedii. On, młody,  szesnastoletni chłopiec, wśród starych i zniedołężniałych... 
        Próbuje podnieść go na duchu pani Bielajewowa - żona  niewidomego muzyka. W Jarogniewicach opiekuje się nim ociemniała nauczycielka -  Zofia Niemirycz, która nawet jeździ do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej z  prośbą, by w jakiś sposób zatrudnili Wicka. Niestety, wysiłki te nie przyniosły  rezultatów. Wicek wegetuje, ale stara się zachować iskrę nadziei. W roku 1953  zakład w Jarogniewicach odwiedza Halina Lubicz ze swoim artystycznym zespołem  niewidomych. Zainteresowała się młodym, bezrękim niewidomym, namówiła go do  nauki brajla i wciągnęła go do amatorskiego zespołu recytatorskiego. 
        Wicek chętnie recytował i za namową Haliny Lubicz  nauczył się czytać wargą brajla. 
        W roku 1954 Halina Lubicz przyjeżdża do Jarogniewic z  wiadomością, że w Laskach dyr. Henryk Ruszczyc przeprowadza z Michałem Kaziowem  eksperyment pracy na warsztacie tkackim. 
        - Spodziewaj się i ty - powiedziała - że zostaniesz  zaproszony do udziału w tym eksperymencie. 
        - W Wicka wstępuje nowy duch. Zgadza się na każdą  próbę, choćby najtrudniejszą, byle nie siedzieć bezczynnie. 
        W lipcu tego roku Henryk Ruszczyc listownie wzywa go  do Lasek. Przygotowuje specjalny warsztat, kieruje go do protezowni i już od  stycznia 1955 roku Wicek zostaje przeniesiony do Lasek i poddaje się trudnemu i  żmudnemu eksperymentowi. 
        W rezultacie Wicek Mierzejewski został zatrudniony w  lubelskiej Spółdzielni Niewidomych przy produkcji zacisków do krwi używanych  przez lekarzy. 
   Małgorzata  Czerwińska w artykule "Żyła sobie taka komediantka"  ("Pochodnia", czerwiec 1991 r.) tak charakteryzuje Halinę Lubicz: 
   "Grała królowe i stróżki, hrabiny i  majstrowe, pielęgniarki i panie z półświatka, matki dobre i matki złe. A poza  teatralną sceną? Była dzielną, zaradną mamunią dla Ryszarda Zarewicza. Była  tolerancyjną żoną, szanującą ambicje i zainteresowania męża. Dla Piotrka i  Wojtusia była babcią-generałem. 
        Do Michała Kaziowa  "mamusia" przyszła z "ośmioletniej odległości", z ludzkim  słowem i serdeczną dłonią, by wskazać mu drogę i poprowadzić do "ludzkiego  zakątka świata". Amatorzy sztuki recytacji i śpiewu zapamiętali Ją w roli  wymagającego instruktora, doskonałego mistrza. Szanowała ich zapał i trud. Dla  nich zdecydowała się, będąc już na emeryturze, wystąpić jako tytułowa Matka w  sztuce według Gorkiego w amatorskim teatrze "Forum" Ludwiny  Nowickiej. Dla nich nie szczędziła czasu i sił w świetlicach PZN. Ludzi  pozbawionych wzroku znała ze sceny i kulis życia. Dwukrotnie kreowała postaci  niewidomych - w "Balladynie" i "Zamieci". Zanim zdecydowała  się stanąć przed Michałem Kaziowem, chodziła po mieszkaniu z zamkniętymi oczyma  i związanymi do tyłu rękoma. Przygotowywała się do swojej największej chyba  życiowej roli - przewodniczki, lektorki, opiekunki, potem krytyka i recenzenta  w jednej osobie. Rolę tę odgrywała ofiarnie, nieprzerwanie przez trzydzieści  dziewięć lat. 
        Dzień po dniu przybywało  obserwacji i doświadczeń, które wykorzystywała w szerokich kontaktach ze  środowiskiem niewidomych. Uczyła brajla, czynności życia codziennego,  orientacji przestrzennej. Chociaż zajęcia te nie zawsze były zgodne z  osiągnięciami światowej tyflologii, zapadały w pamięć, przynosiły wymierne  efekty. Ktoś przestał bać się czajnika z wrzątkiem. Ktoś przełamał wewnętrzny  opór i wziął do ręki białą laskę. Ktoś odkrył czar sześciu punktów. Znamy ją z  kursów rehabilitacyjnych, obozów, wycieczek, spotkań autorskich i zupełnie  prywatnych. Układała z nami bukiety z polnych kwiatów. Barwnymi opowieściami  odkrywała przed nami piękno przyrody. Zwracała uwagę na kulturę osobistą i  zasady savoir-vivre. Uczulała na bogactwo mowy ojczystej. 
        Mając blisko lat  siedemdziesiąt, uczyła niewidomych pływać. Stawiała przed nami wysokie  wymagania, twierdząc, że nie zostaniemy zepchnięci na margines życia tylko  wtedy, gdy w wielu dziedzinach okażemy się lepsi od widzących. Nie uznając  litości i współczucia, wyznając zasadę, iż najgorsza prawda jest lepsza od  najdoskonalszego kłamstwa, bywała bardzo krytyczna. Uwagi w stylu  "kochana, załóż ciemne okulary, bo twoje oczy szpecą", "chłopie,  weź białą laskę, gdyż chodzisz jak pijany" urażały swą bezpośredniością  tylko tych, którzy nie potrafili dostrzec w nich szczerych intencji i prawdziwej  troski. Dostawało się zresztą nie tylko nam, niewidomym. Pani Halina potrafiła  być równie bezpardonowa i bezpośrednia wobec wojewody i prezydenta miasta, a  nawet premiera, jeśli "zasłużyłby" na to. Pochwał nie rozrzucała na  prawo i lewo. Uważnie obserwowała, śledziła poczynania, zanim wyraziła ostrożną  aprobatę. Długo musiałam czekać, by usłyszeć: "mała, pracuj tak  dalej". Zaledwie parę słów, ale jakże istotnych. Nie przypuszczałam, że  staną się testamentem. Nie wiedziałam, że była to nasza ostatnia telefoniczna  rozmowa. 
        Przywykła do oklasków,  kwiatów i składanych Jej hołdów, nie lubiła tanich komplementów i panegiryków.  Niemieckiej dziennikarce, wyrażającej ze łzami w oczach swój podziw,  odpowiedziała krótko, nie bez ironii: "nie róbcie ze mnie świętej".  To prawda, roli życiowej męczennicy i ofiarnej samarytanki nigdy nie przyjęła.  Życie oceniała w kategoriach trzeźwego realizmu. Wobec otaczającej  rzeczywistości i jej przemian zachowywała mądrą życiową neutralność. Mnogość  ról aktorskich i tych zupełnie prywatnych, dyktowanych przez życie, nie  pozostawiała czasu na rozczulanie się nad sobą, sięganie pamięcią w przeszłość.  To nie leżało w charakterze Pani Haliny. A przecież byłoby co wspominać i nad  czym się zadumać. Wszak osiemdziesiąt pięć lat to kawał historii". 
   I tymi słowami Małgorzaty Czerwińskiej można  zakończyć prezentowanie wspaniałego człowieka, kobiety, która niewidomym oddała  znaczną część serca i poświęciła im mnóstwo czasu oraz uwagi. 
   
Zasłużony tyflolog, pracownik i działacz środowiska  niewidomych i słabowidzących oraz głuchoniewidomych 
   
        W dniu 1 września 1975 r., po maturze i wakacjach,  pracę w biurze ZG PZN podjęła młodziutka Elżbieta Oleksiak. Nie znała wówczas  problematyki rehabilitacyjnej, nie znała niewidomych i nie miała doświadczeń w  pracy biurowej. Z takich powodów nie została zatrudniona w biurze warszawskiego  okręgu PZN, do którego wcześniej się zgłosiła. Dowiedziała się, że potrzebują  kogoś doświadczonego. Obecnie, tj. w 2018 r. Elżbieta Oleksiak jest osobą,  która posiada wiedzę i doświadczenia, jakie ma niewiele osób widzących w  Polsce. Powiem więcej, chociaż nie będzie to dobrze przyjęte przez wielu  niewidomych i słabowidzących - jej wiedza i zdolność rozumienia osób z uszkodzonym  wzrokiem znacznie przewyższa poziom rozumienia siebie przez te osoby. 
        Elżbieta Oleksiak w biurze Zarządu Głównego PZN  zaczynała pracę w nowo powstającym Dziale Tyflologicznym. Przez jakiś czas  pracowała również w sekretariacie, czytała pocztę, łączyła rozmowy telefoniczne  i podejmowała gości herbatą oraz kawą, jeżeli udało się ją zdobyć. Młodszym  Czytelnikom wyjaśniam, że dziesięć deko kawy w owych czasach można było zdobyć  tylko wówczas, jeżeli miało się znajomości w odpowiednim sklepie albo szczęście.  Takie to były czasy i takie osiągnięcie ustroju "sprawiedliwości  społecznej". 
        Następnie Elżbieta awansowała na stanowisko  kierownika Działu Tyflologicznego, później na stanowisko kierownika Działu  Rehabilitacji. 
        Przez ponad 40 lat pracy w środowisku uczestniczyła w  kilkunastu zwyczajnych krajowych zjazdach PZN i w kilku zjazdach  nadzwyczajnych. Zawsze brała udział w pracach komisji zjazdowych, sporządzała  protokóły z ich pracy, opracowywała projekty uchwał, czytała materiały zjazdowe  itp. 
        Przez ponad 30 lat uczestniczyła chyba w grubo ponad  setce plenarnych posiedzeń ZG PZN, w kilku setkach posiedzeń Prezydium i  tysiącu zebraniach różnych komisji, sekcji, rad i zespołów roboczych. Tak było  do czasu kiedy po 2004 r. Zarząd Główny PZN i Jego Prezydium utajniły swoje  obrady i kierownicy działów oraz redaktorzy "Pochodni" przestali być  zapraszani na obrady tych gremiów decyzyjnych. 
        Oczywiście, jej rola nie ograniczała się do udziału w  różnorodnych zebraniach. Uczestniczyła przede wszystkim w wielu pracach merytorycznych. 
        Elżbieta Oleksiak wniosła wielki wkład pracy w  podejmowanie i rozwiązywanie najtrudniejszych problemów środowiska. Jej udział  w tworzeniu programów pomocy małym niewidomym dzieciom, głuchoniewidomym,  słabowidzącym, ociemniałym z powodu cukrzycy, niewidomym chorym na stwardnienie  rozsiane i wreszcie niewidomym w podeszłym wieku jest ogromny. Podobnie wniosła  liczący się wkład w wypracowanie koncepcji map tyflologicznych dla niewidomych  i słabowidzących oraz w opracowanie kilkudziesięciu map politycznych,  fizycznych, historycznych i gospodarczych. Przez kilkadziesiąt lat  uczestniczyła niemal we wszystkich nowatorskich projektach podejmowanych przez  PZN. 
        Uczestniczyła też w charakterze instruktora oraz  kierownika w dziesiątkach specjalistycznych turnusów rehabilitacyjnych, głównie  dla niewidomych ze złożoną niepełnosprawnością. 
        Elżbieta Oleksiak jest autorką lub współautorką wielu  wystąpień do władz, opracowań z dziedziny rehabilitacji i wartościowych  artykułów. Jest też współautorką książki pt. "Edukacja niewidomych i  słabowidzących chorych na cukrzycę" oraz innych publikacji. Od początku  angażowała się również w pracy redakcyjnej nad przygotowaniem do druku wielu  pozycji książkowych z dziedziny rehabilitacji oraz innych wydawnictw  tyflologicznych - "Przeglądu Tyflologicznego", "Zeszytów  Tyflologicznych" i "Materiałów Tyflologicznych". 
        W okresie zatrudnienia ukończyła studia pedagogiczne  na Uniwersytecie Marii Curii Skłodowskiej w Lublinie i była stypendystką Szkoły  Perkinsa dla Niewidomych w Watertown koło Bostonu w USA. W ramach stypendium  podnosiła kwalifikacje przez kilka miesięcy w Stanach Zjednoczonych Ameryki  Północnej. 
        Mgr Elżbieta Oleksiak jest specjalistką liczącą się  również poza granicami naszego kraju. Pomagała np. jako ekspert  Międzynarodowego Programu Hilton-Perkins, m.in. Litwinom, Łotyszom i Słowakom  rozwiązywać problemy osób głuchoniewidomych. 
        - Alicja Kuczyńska-Krata przeprowadziła rozmowę z  Józefem Mendruniem zatytułowaną "Na wegetowaniu mi nie zależy" opublikowaną  w kwartalniku "Dłonie i Słowo" z lutego 1999 r. 
   W rozmowie tej  o Elżbiecie Oleksiak Józef Mendruń mówi: 
  "Potem, gdy ponownie w 1974 r. podjąłem pracę w  Zarządzie Głównym PZN, w 1975 r. przyjąłem do pracy Elżbietę Oleksiak, z którą  współpracuję już ponad 20 lat. Jest to też osoba, która bez reszty poświęciła  się pracy dla tego środowiska, wytyczając sobie takie cele, które i dla mnie są  najważniejsze". 
        O zaangażowaniu Elżbiety Oleksiak w pracy na rzecz  głuchoniewidomych Józef Mendruń mówi: 
  "Ogromnie się cieszę, że TPG rozwija się, ale z  pewnością nie jest to tylko moja zasługa. Jest to wspólna praca od samego  zarysowania się idei. Jeszcze przed formalnym powołaniem Towarzystwa już trzy  lata wcześniej tworzyliśmy koncepcję jego działania z Grzegorzem Kozłowskim,  Małgorzatą Capałą (obecnie Książek), Elżbietą Oleksiak. Formułowaliśmy sobie  wspólne cele i staraliśmy się je realizować. Dzisiaj - jako Przewodniczący TPG  - nadaję kierunek tym działaniom. Przydaje się tutaj moje doświadczenie i  ogólna pozycja społeczno-zawodowa. Ale na pewno nie jest to tylko moje  dzieło". 
        Elżbieta Oleksiak jest członkiem założycielem  Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym i przez kilkanaście lat pełniła  odpowiedzialne funkcje we władzach tego stowarzyszenia oraz brała udział w  międzynarodowych konferencjach. 
   Mgr Elżbieta  Oleksiak jest nadzwyczajnym członkiem PZN-u oraz była działaczką Towarzystwa  Pomocy Głuchoniewidomym. 
        Jej praca została doceniona przez Zarząd Główny,  który w kwietniu 2016 r. powołał ją na funkcję sekretarza generalnego. 
        Elżbieta Oleksiak jest osobą niezwykle pracowitą i  zaangażowaną. Cieszy się uznaniem środowiska polskich niewidomych i  słabowidzących oraz krajowych i zagranicznych specjalistów rehabilitacji osób z  dysfunkcjami wzroku. 
        O jej zaangażowaniu świadczy chociażby tylko fakt, że  jako jedyna z władz Polskiego Związku Niewidomych reaguje na wypowiedzi na  liście Typhlos, udziela informacji oraz wyjaśnień i, jeżeli trzeba, podejmuje  polemikę. Robiła to jako kierownik Działu Tyflologicznego i robi to po  powierzeniu jej funkcji sekretarza generalnego Związku. Świadczy to o  pozytywnym stosunku do niewidomych i ich problemów. 
   
        Z wielką przyjemnością kreśliłem sylwetki osób  widzących, których działalność wpływała pozytywnie na losy wielu niewidomych. Kilkoro  z tych osób znałem osobiście, pozostałe poznawałem na podstawie publikacji na  ich temat. Wszystkie darzę wielkim szacunkiem. Żałuję, że pozostało wiele osób,  którym nie mogłem poświęcić uwagi w tej publikacji. Wymagałoby to napisania  książki, a nie artykułu, nawet tak obszernego. Zresztą książka taka została  napisana i wydana. 
        Anna Wietecha w artykule "Podróż w historię  środowiska niewidomych w Polsce", opublikowanym w "Biuletynie  Informacyjnym Trakt" w marcu 2010 r. pisze o książce "Widzący niewidomym.  Bezinteresowni, zaangażowani, oddani" m.in.: 
  "W roku 2009 Fundacja Polskich Niewidomych i  Słabowidzących "Trakt" zainicjowała i z powodzeniem zrealizowała  interesujące przedsięwzięcie wydawnicze. Jest ono o tyle ciekawe, że tego  rodzaju publikacji, które dotyczą zbiorowej pamięci środowiska niewidomych,  jest naprawdę niewiele". 
        I dalej: 
  "Książka pod redakcją Józefa Szczurka ukazuje w  formie szkiców biograficznych sylwetki pracowników PZN z początkowego okresu  jego działalności. Różnorodność opisywanych postaci sprawia, że możemy  dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o losach niewidomych w naszym kraju. 
        Wśród bohaterów szkiców pojawili się między innymi:  Wanda Szuman - propagatorka rehabilitacji niewidomych poprzez twórczość  artystyczną, autorka wielu książek poradniczych, profesor Zofia Sękowska -  tyflopedagog, ojciec Bruno Pawłowicz - wieloletni duszpasterz niewidomych,  Tomasz Lidke - współtwórca nowoczesnej rehabilitacji niewidomych opartej na  współpracy państwa ze strukturami PZN, Maria Urban - założycielka krakowskiej  szkoły masażu i inni". 
   Dodać wypada,  że Anna Wietecha nie całkiem ściśle określiła bohaterów książki. Otóż nie byli  to wyłącznie pracownicy PZN-u, lecz działacze i pracownicy różnych stowarzyszeń  i instytucji. I tak na przykład z wyżej wymienionych przez autorkę, ani jedna  osoba nie była pracownikiem PZN-u. Osoby te jednak, i wiele innych, zasługują  na naszą pamięć i wdzięczność.