W kilku ostatnich artykułach cyklu "Z laską  przez tysiąclecia" czytelnicy mogli zapoznać się z dziedzinami  działalności osób z uszkodzonym wzrokiem, które korzeniami nie sięgają bardzo  odległych czasów. Tak było z czytelnictwem, z korzystaniem z dóbr kultury, z  rozrywką i tak jest z turystyką niewidomych. 
W dawnych wiekach to chyba tylko niewidomi bardowie i  żebracy uprawiali turystykę, o ile można nazwać to turystyką, przemieszczając  się po Europie, po targach, odpustach i innych miejscach, w których gromadzili  się potencjalni słuchacze lub jałmużnodawcy. Trzeba jednak przyznać, że  turystyka w dawnych wiekach nie była popularna. Ludzie podróżowali od  prawieków, ale głównie w celach handlowych, związanych z wojnami, w celu udania  się do uniwersytetów albo jako poselstwa i misje dyplomatyczne. Do modnych  miast i kurortów podróżowała głównie arystokracja, a później również burżuazja.  Podróżowanie tych klas społecznych wiązało się ze zwiedzaniem obiektów  przyrodniczych, np. wulkanów, obiektów architektonicznych, pomników, ruin  dawnych miast itp. Podróżowanie miało więc charakter turystyczny. 
Turystyka niewidomych rozpoczęła się w szkołach dla  niewidomych, które jak wiemy, powstawały głównie w XIX stuleciu. Nie znam  szczegółowych informacji dotyczących wycieczek szkolnych z XIX wieku. Coś  jednak można znaleźć, zwłaszcza z okresu po II wojnie światowej. 
 
 
      Doktor Ewa Grodecka w pracy "Historia  niewidomych polskich w zarysie", pisząc o powstaniu i działalności  Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, wspomina również o koloniach  organizowanych dla niewidomych uczniów. Czytamy: 
  "W tym samym czasie Towarzystwo zapoczątkowało  akcję kolonii letnich dla wychowanków, co było wyrazem troski o ich zdrowie i  rozwój fizyczny. Pierwsze kolonie organizowane były w majątkach  prywatnych". Informacja dotyczy roku 1913. 
      Dalej czytamy, że "Troszcząc się o fizyczny  rozwój wychowanków, Towarzystwo organizowało nadal kolonie letnie w prywatnych  majątkach, w miejscowościach kuracyjnych, nad morzem itp.". Ten fragment  dotyczy okresu międzywojennego. 
      A oto fragment informacji z artykułu Jerzego  Danielewicza: "Centralne kolonie letnie dzieci niewidomych ze szkół  specjalnych" ("Pochodnia", czerwiec 1953 r.): 
   "Trzy  lata temu jedynie tylko szkoła specjalna w Bydgoszczy wysłała swoje dzieci na  kolonie letnie. Dwa lata temu kolonii letnich dla niewidomych dzieci w ogóle  nie było. Stan zdrowia dzieci uległ pogorszeniu, gorsze też były wyniki w  nauce. Należało temu zaradzić. 
      Zarząd Główny Polskiego Związku Niewidomych wystąpił  w tym celu do Ministerstwa Oświaty z wnioskiem zorganizowania centralnych  kolonii dla niewidomych dzieci ze wszystkich szkół specjalnych. Ministerstwo  nasz wniosek uznało za słuszny i powierzyło PZN organizację kolonii. 
      Tak więc pierwsze w Polsce Centralne Kolonie dla  dzieci niewidomych ze szkół specjalnych zostały zorganizowane przez PZN w roku  1953 w Ustroniu Morskim. Kolonie te były dwuturnusowe, mieściły się w jednym z  budynków szkolnych i skorzystało z nich sto troje dzieci". 
   Ireneusz  Morawski we wspomnieniach "Co dały mi Laski na późniejsze życie"  (Tekst znajdujący się w zbiorach redaktora Józefa Szczurka) opisał pobyt w  Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im. Róży Czackiej w Laskach, warunki życia, nauki,  zabawy oraz wycieczkę do Krakowa, Częstochowy, Ojcowa. Warto zapoznać się z tym  opisem, gdyż autor pokazał, jakie znaczenie dla niego, jako ucznia, miało  zwiedzanie miejsc historycznych. Czytamy: 
  "A na zakończenie piątej klasy, nasz nauczyciel  pan Wacław Józefowicz wraz ze swą małżonką, która uczyła historii, zorganizował  dla nas wycieczkę do Krakowa na Wawel, do Groty Łokietka w Ojcowie, do  klasztoru Ojców Benedyktynów w Tyńcu, a także na Jasną Górę w Częstochowie. Z  tej przygody dobrze pamiętam oglądane na Wawelu fragmenty rycerskich zbroi:  buzdygan, wielki miecz obosieczny, tarcze, szyszaki, hełmy, prawdziwe pancerze,  a także ściany namiotu Wezyra, który zdobyto pod Wiedniem i bardzo niewygodne  krzesła senatorów z XVII wieku, na których pozwolono nam usiąść. Obejrzeliśmy  też prawdziwe mnóstwo figurek aniołów i świętych w odwiedzanych kościołach. I  powiem, że kiedy po latach, już jako dorosły człowiek, zwiedzałem znowu Wawel,  a także pałace w Łańcucie czy Wilanowie, kiedy tylko wyciągnąłem rękę, żeby  dotknąć jakiegoś historycznego przedmiotu, natychmiast odzywał się mało  przyjazny głos, który wołał: "Proszę nie dotykać". Czasem wyjaśniano,  że starożytne szable, wazy i kryształy nie lubią ludzkiego potu i tracą urok,  rdzewieją, pleśnieją i jeszcze gorzej". Wydarzenie to miało miejsce w 1947  roku, a autor wspominał je prawie po sześćdziesięciu latach. 
      Gdyby pogrzebać po kronikach ośrodków  szkolno-wychowawczych dla niewidomych, po protokołach rad pedagogicznych i  innych dokumentach archiwalnych, z pewnością znalazłoby się więcej informacji  na podobne tematy. Nie mam jednak takich możliwości. Muszę więc poprzestać na  jednym przykładzie. 
      Jak się jednak można domyślać, turystyka niewidomych  w pierwszej połowie dwudziestego stulecia ograniczała się głównie do kolonii  letnich i wycieczek szkolnych. Nie znalazłem natomiast informacji dotyczących  zorganizowanych form turystyki dorosłych niewidomych. Oczywiście istniały  indywidualne podróże w celach turystycznych. O takiej wycieczce dr.  Włodzimierza Dolańskiego po Francji w okresie międzywojennym wspomina Ewa  Grodecka w artykule "Życie, które uczy żyć" ("Pochodnia"  grudzień 1956 r.). 
      Jest to niewielka wzmianka, ale autorka wskazuje,  jaki wpływ na losy niewidomych mogą mieć przyjaźnie. Czytamy: 
  "W tym czasie otrzymuje Dolański radosną wieść o  powstaniu rządu w Lublinie i jego składzie. Wiadomość ta jest dla niego tym  radośniejsza, że minister Skrzeszewski był w latach paryskich jego przyjacielem  i miłym towarzyszem w czasie wycieczki po Francji". Znajomość ta  umożliwiła dr. Dolańskiemu podjęcie wielu ważnych inicjatyw. Nie to jednak jest  tematem niniejszego artykułu. 
   
 
      Współcześni niewidomi  uprawiają różne rodzaje turystyki. Najpopularniejsza jest turystyka autokarowa.  Niewidomi uprawiają również turystykę wymagającą większej sprawności i  umiejętności, a więc: turystykę górską i nizinną, pieszą, rowerową i z  zastosowaniem sprzętu pływającego. Niewidomi i słabowidzący uczestniczą również  w turystyce kwalifikowanej. Interesującymi przykładami są rejsy morskie, w czasie  których połowę załogi żaglowca stanowią niewidomi oraz zdobywanie wysokich  szczytów górskich. 
      Udział w dostępnych  formach turystycznych, w specjalnie organizowanych imprezach połączonych z  grami i zabawami ruchowymi, pełni rolę rehabilitacyjną. Przyczynia się do  podnoszenia sprawności fizycznej, zaradności, poprawy fizycznego i psychicznego  stanu zdrowia. 
   
 
      Jak już wspomniałem, jest  to najpopularniejsza forma turystyki uprawianej przez niewidomych i  słabowidzących. Niektóre organizacje pozarządowe, np. "Cross" i PZN  organizują działalność turystyczną, której celem jest zaspokojenie ważnych  potrzeb osób niewidomych, a głównie potrzeb: poznawczych, ruchu, aktywności,  korzystania ze świeżego powietrza i słońca oraz potrzeb kontaktów z innymi  ludźmi. Szczególnie ważne są wszelkiego rodzaju wycieczki autokarowe, gdyż  chętnie uczestniczą w nich starsze osoby z uszkodzonym wzrokiem. Wycieczki te  nie wymagają nadmiernego wysiłku, ale umożliwiają zaspokojenie potrzeb  poznawczych i kontaktów z ludźmi. 
      Ważną formą turystyki są  pielgrzymki organizowane przez duszpasterstwo niewidomych, ogniwa organizacyjne  PZN oraz inne stowarzyszenia. Pisałem o tym w 35. artykule tego cyklu  "Udział osób z uszkodzonym wzrokiem w życiu religijnym". Dlatego obecnie  tylko wspominam, że programy pielgrzymek najczęściej przewidują zwiedzanie  różnych obiektów architektonicznych, urbanistycznych, sakralnych, muzealnych,  przyrodniczych, militarnych i innych o charakterze historycznym. 
      W sprawozdaniu PZN za XVI  kadencję (lata 2012-2016) czytamy: 
   "Wycieczek średnio rocznie zorganizowano  540 ( spadek o 47), a uczestniczyło w nich w każdym roku około 18521 osób  (spadek o 2032 osoby)". 
   Informacja  dotyczy wycieczek organizowanych tylko przez PZN. Gdyby uwzględnić wycieczki  szkolne i organizowane przez inne stowarzyszenia, byłoby ich więcej. Świadczy  to o popularności tej formy turystyki w środowisku osób z uszkodzonym wzrokiem. 
      A oto kilka opisów wycieczek na podstawie prasy  środowiskowej. 
   Czesław  Sokołowski ("Pochodnia", sierpień 1953 r.) 
      Czytamy: 
  "W czerwcu tego roku uczniowie szóstej i siódmej  klasy ze Szkoły dla Niewidomych Dzieci w Krakowie odbyli dziesięciodniową  wycieczkę na wybrzeże". 
      I dalej: 
  "Pierwsze zetknięcie się z morzem nastąpiło na  plaży w Sopocie. Po krótkiej chwili skupienie i wsłuchanie się w szum fal -  rozlegają się wesołe okrzyki radości i entuzjazmu. 
      Dziewczynki zachwycają się niezmierną obfitością  drobnego piasku, który pod bosymi, stawianymi posuwiście stopami,  "śpiewa" - wydaje wysokie dźwięki. Chłopcy po zbadaniu słoności i  temperatury wody nabierają nieprzepartej chęci na kąpiel. Przyjemność tę  odłożono jednak na później, gdyż wszyscy udają się na odpoczynek na molo. 
      Już wcześniej niektórzy zauważyli, że powietrze  nadmorskie "smakuje" nieco inaczej niż w Krakowie. Różnica ta na  wysuniętym daleko w głąb morza molo jeszcze się wzmaga. Kilkoro dzieci pod  wpływem ciepłych promieni słońca i szumu fal drzemie na ławkach. Pozostałe  zażywają spaceru, który jest przyjemny i z tego powodu, że fale uderzające o  filary wydają odgłosy umiejscawiające w sposób akustyczny pomost, co bardzo  ułatwia orientację. 
      Wiele wrażeń i ciekawych wiadomości dostarcza  wycieczka do portu gdyńskiego. Tu największe zainteresowanie budzi praca dźwigu  o zdolności przeładunkowej sześciuset ton węgla na godzinę oraz statek  pasażerski "Panna Wodna", który dzięki uprzejmości kapitana dzieci  oglądały dokładnie, a członkowie załogi udzielali wyczerpujących odpowiedzi na  każde stawiane im pytanie. 
      W Gdańsku Oliwie sporo czasu zajmuje zwiedzanie  parku, uważanego za jeden z najpiękniejszych w Europie. Każde dziecko zestawia  wrażenia dotykowe, słuchowe, węchowe z barwnym opowiadaniem przewodnika i na  swój sposób stara się odczuwać czarowne piękno tego zakątka. 
      Obok parku znajduje się słynna katedra z organami z  osiemnastego wieku. Mają one ponad pięć tysięcy piszczałek, a budowa ich trwała  ponad dwadzieścia pięć lat. Na koncercie niewidomi nie tylko oglądają budowę  tego imponującego instrumentu, ale i próbują na nim swych muzycznych umiejętności. 
      W drodze powrotnej zwiedziliśmy spółdzielnię  szczotkarską w Jelitkowie. Przewodniczący Janczur i pracownicy przyjmują dzieci  niezwykle serdecznie i gościnnie. Gospodarze po przedstawieniu swych osiągnięć  z dziedziny produkcji i organizacji pracy spędzają z nami kilka miłych chwil  przy herbatce na tarasie spółdzielni. 
      Wycieczka statkiem do Krynicy Morskiej obfituje w  przeżycia innego rodzaju. Poza przyjemnością, jakiej dostarcza przejażdżka  statkiem w pogodny dzień, uczniowie poznają jego budowę, działanie śluzy na  kanale, jak również mechanizm podnoszonych i obrotowych mostów. Sama Krynica  Morska to perła naszego wybrzeża. Cudowne morze, urozmaicona rzeźba terenu i  wspaniała szata roślinna zdają się współzawodniczyć ze sobą, aby dodać tej miejscowości  jak najwięcej uroku. Po niezbyt długiej przechadzce i orzeźwiającej kąpieli  wracamy na statek. I tu, mimo znacznej odległości od brzegu podmuchy wiatru  przynoszą odurzający zapach akacji i żywiczny zapach lasków sosnowych. 
      Dni wolne od zwiedzania przeznaczone są na  plażowanie. Miło jest wygrzewać się na czystym, sypkim piasku, spacerować  wzdłuż brzegu. Chociaż szum grzywiastych bałwanów dezorientuje prawie zupełnie,  uświadomić sobie, z której strony znajduje się brzeg można tylko na podstawie dochodzących  stamtąd specjalnych sygnałów; każdy, kto umie pływać, stara się jak najdłużej  stawiać czoła rozhuśtanym masom wody. 
      Wycieczka jedzie dalej. Potężny, średniowieczny zamek  w Malborku budzi zrozumiałe zainteresowanie i podziw. Najpierw dzieci przy pomocy  planów plastycznych zorientowały się w położeniu i kształcie tego olbrzyma,  sześć razy większego od Wawelu, potem przystąpiły do szczegółowych oględzin.  Surowe, grube mury, mroczne sale, wąskie, kręte przejścia wytwarzają nastrój  tajemniczości i grozy, spotęgowany jeszcze przechodzącą właśnie nad Malborkiem  burzą z piorunami. 
      W zamku napotykamy na ślady, świadczące o walce  polskości z naporem teutońskim; są to między innymi herby i nazwiska polskich  wojewodów, zdobiące do dziś salę rycerską czy "kula Jagiełły",  tkwiąca w ścianie letniego refektarza; ślady te świadczą o tym, że Polska z  górą trzysta lat władała tą twierdzą". 
      Stanisław Makowski opublikował na łamach  Pochodnii" w listopadzie 1955 r. artykuł pt. "Wycieczka, jakich  mało". Czytamy: 
  "Obudziło mnie energiczne pukanie do drzwi i  głos kolegi Marynowskiego, wzywający wszystkich na obiad, po którym w świetnych  humorach wyruszyliśmy na Wawel. Spoza chmur ukazało się słońce, jak gdyby i ono  chciało wziąć udział w naszej radości. Na ulicach panował tłok, jak w Warszawie  w czasie festiwalu. Droga prowadziła ciągle pod górę. Co pewien czas anemiczny  ruch kołowy ożywiał przejeżdżający tramwaj, którego jękliwy dzwonek obwieszczał  nam, że i w "grodzie Kraka" tego rodzaju pojazdy także istnieją. W  Krakowie, podobnie jak na Starym Mieście w Warszawie, doznałem dziwnego  wrażenia braku wolnej przestrzeni. Jest to bowiem miasto średniowieczne, na  którym oczywiście dwudziesty wiek wycisnął swe piętno. 
      Organizatorzy wycieczki nie szczędzili starań i wysiłku,  aby nie tylko zapewnić nam nocleg w hotelu, lecz przede wszystkim umożliwić  niewidomym "obejrzenie" wawelskich zabytków przy pomocy dotyku. Toteż  wpuszczono nas do Zamku Królewskiego w chwili, gdy nie było tam już żadnej  innej wycieczki. Włożone w przedsionku kapcie tłumiły odgłos kroków, sprawiając  wrażenie, że stąpamy po dywanach. Przysłana przez PTTK przewodniczka  przedstawiała naszej wyobraźni wnętrza zwiedzanych sal, szczegółowo i zajmująco  opowiadając historię każdego zabytkowego przedmiotu. Wszyscy podziwialiśmy  wspaniałe rzeźby Wita Stwosza, wykonane z jednego pnia drzewa figury świętych,  aniołów, trędowatego diabła, lub nawet całej sceny, wziętej z życia  współczesnego wielkiemu artyście. 
      Zdumiała mnie dokładność wykonania tych rzeźb, a zwłaszcza  wypukłość, umożliwiająca rozpoznanie wielu szczegółów danego arcydzieła nawet  bez pomocy osoby widzącej. Przechodziliśmy z sali do sali,  "oglądając" drzwi, okna, kominki, szafy, krzesła, naczynia -  wszystkie wspaniałe, niezwykłe, pokryte mnóstwem rzeźb i najrozmaitszych ozdób,  jak gdyby bez nich żaden przedmiot codziennego użytku nie mógł spełniać swojego  zadania. Najbardziej ciekawiła nas starodawna broń: ogromne, ośmiokilogramowe  miecze o ostrzach prostych lub zębatych jak piła, kołczany na strzały, koszulki  siatkowe (mogące mieć zastosowanie także w dzisiejszych czasach w razie napaści  chuliganów), całe zbroje, w których latem musiało być bardzo gorąco, w zimie  zaś okropnie zimno, hełmy z przyłbicami i wreszcie halabardy, trochę  przypominające toporki mieszkańców Oceanii, które oglądałem w Muzeum Kultur  Ludowych w Młocinach". 
   
 
      Turystyka ta jest dostępna dla osób z uszkodzonym  wzrokiem i chętnie uprawia ją wielu niewidomych i słabowidzących. 
   Mogą to być  krótkie wycieczki piesze, np. po podmiejskim lesie, mogą też być rajdy i obozy  wędrowne organizowane na terenach nizinnych oraz szlakami górskimi. 
      Turystyka piesza niewidomych i słabowidzących  zaspokaja ich potrzebę aktywności, a ponadto posiada walory poznawcze, zwiększa  zaradność, pewność siebie, pozytywnie wpływa na sprawność fizyczną, na psychikę  i na uspołecznienie. 
      Piesze imprezy turystyczne muszą jednak być dobrze  przygotowane i musi być zapewniona pomoc osób widzących, zwłaszcza całkowicie  niewidomym. 
   W  "Pochodni" z marca 1953 znajduje się artykuł J. Jankowskiego pt.  "Jak stałem się turystą". A oto jego fragmenty: 
  "Zaczęło się od niedzielnych spacerów  ociemniałego ojca, mającego jedynie nikłe resztki widzenia, z sześcioletnią  córeczką, osieroconą przez matkę. Od listopada 1950 roku dziecko wychowuje się  pod bezpośrednią moją opieką. W dni powszednie, idąc do pracy, odprowadzałem je  do przedszkola. Po skończeniu pracy podążałem po małą, żeby ją zabrać do domu.  Gdy przypadkiem spóźniłem się, zastawałem dziecko, pozbawione towarzystwa  rówieśników, samotne w obszernym lokalu przedszkola. 
      Około godziny osiemnastej byliśmy już w domu.  Zaczynała się krzątanina przy przyrządzaniu posiłku. Taka była moja łączność z  dzieckiem w dni powszednie. Za to w niedzielę większą część dnia spędzaliśmy  razem poza domem. Wychodziliśmy około dziewiątej i jeśli pogoda nie była zbyt  pewna, spacerowaliśmy po ulicach swej dzielnicy". 
      I dalej: 
  "Po paru spacerach pomyślałem o wprowadzeniu  pewnej systematyki. Postanowiłem poznać wraz z dzieckiem całą naszą dzielnicę.  Zaczynaliśmy od głównych arterii - ulicy Puławskiej i alei Niepodległości.  Poznawaliśmy przecznice, następnie mniejsze uliczki, krzyżujące się z tymi  przecznicami. Dziecko, znając tylko alfabet, z niemałym wysiłkiem odczytywało  na tabliczkach nazwy mijanych ulic. Tam, gdzie tabliczek brakowało, moja  współtowarzyszka odczytywała nazwy ulic z tablic, umieszczanych przy bramach  domów. Za każdą z tych nazw kryła się nazwa miasta lub miasteczka, osiedla lub  wsi podstołecznej, nazwisko sławnego uczonego pisarza, poety lub malarza.  Starałem się w najprzystępniejszej formie tłumaczyć dziecku pochodzenie nazwy  ulic. Mała z każdym tygodniem powiększała zasób swoich wiadomości, rozszerzała  krąg zainteresowań, ja zaś musiałem sięgać do coraz głębszych zakamarków  pamięci, aby zaspokoić rosnącą ciekawość dziecka. 
      Po poznaniu swojej dzielnicy, gdy pogoda dopisywała,  zaczęliśmy przenosić się do innych dzielnic. Najbardziej atrakcyjna dla nas  była Trasa W-Z. Poznaliśmy ją od początku do końca, przechodząc parokrotnie  pieszo najciekawszy odcinek od ulicy Targowej do Sądów na dawnym Lesznie. 
      Idąc do mostu Śląsko-Dąbrowskiego, nieraz  wstępowaliśmy na Mariensztat, żeby nacieszyć się widokiem tej nad wyraz miłej,  odbudowanej i przebudowanej dzielnicy, która tworzy zwartą, piękną całość,  przypominającą schludne, osiemnastowieczne miasteczko podstołeczne, malownicze,  przytulone do potężnej skarpy wiślanej. Na Mariensztacie spotykaliśmy  niekończący się wprost korowód wycieczek, prowadzonych przez przewodników PTTK.  Pomyślałem, że będzie dla nas pożyteczne przyłączać się do tych grup. Nie  sprawiało to większej trudności. W odpowiedniej chwili podchodziliśmy do  przewodnika i prosiłem o zezwolenie na przyłączenie się do grupy. Zawsze  spotykałem się z pełną życzliwością. Idąc w bliskim sąsiedztwie przewodnika,  mogliśmy korzystać z jego objaśnień. 
      Z Mariensztatu grupy wycieczkowiczów wychodziły na  plac Zamkowy, a stąd na Stare Miasto. Tu na Starówce otwierała się przed nami  historia naszej bohaterskiej stolicy w dwunastym stuleciu po tragiczne dni  Powstania Warszawskiego. Nasze niedzielne wyprawy stopniowo pozwoliły nam  poznać całą Warszawę. Rezultaty tych wypraw - zdobywanie coraz większej  umiejętności poruszania się po mieście, przy jednoczesnym poznawaniu wielu ciekawych  szczegółów historii naszej stolicy i poszerzanie wiadomości dziecka zachęcają  mnie do dalszych eskapad turystycznych, mających na celu poznawanie wciąż  nowych i nowych terenów. Okazuje się, że turystyka dostępna jest dla  niewidomego i może być przyjęta przez niego jako jedna z doskonałych form  kształcenia". 
   Niewidomi i  słabowidzący uprawiają również inne formy turystyki pieszej, np. Nordic  Walking. 
      Jest to chodzenie ze specjalnymi kijkami. Stosowany  jest przez niewidomych i słabowidzących na spacerach, na wycieczkach pieszych,  na rajdach oraz podczas zawodów. Zawody takie są organizowane jako urozmaicenie  imprez biegowych, a także jako samodzielne imprezy rekreacyjne. 
      Niewidomi chodzą w specjalnej uprzęży. Pierwsza idzie  osoba widząca lub słabowidząca, a za nią osoba niewidoma. Obie osoby nakładają  uprząż i połączone są dwiema rozciągliwymi linkami. Umożliwia to niewidomemu  wyczuwanie ruchów przewodnika i reagowanie na nie, a rozciągliwość linek chroni  przed szarpnięciami. Takie połączenie niewidomego z przewodnikiem nie zajmuje  rąk obydwu osób i umożliwia swobodne posługiwanie się kijkami - tandem  przewodnik-niewidomy może swobodnie poruszać się po szlakach nizinnych i  górskich przy pomocy kijów do nordic-walkingu. 
      Uprząż tę we współpracy z p. M. Śmigielską opracował  i wdrożył Paweł Piechowicz - osoba całkowicie niewidoma z Poznania. 
      Turystyka górska jest formą turystyki pieszej. 
      Niewidomi i słabowidzący chodzą po górach w celach  rekreacyjnych, towarzyskich i turystycznych. Turystyka górska jest trudniejsza  od turystyki nizinnej pieszej. Niewidomi na szlakach górskich potrzebują pomocy  osób widzących, ale z górskiej turystyki czerpią niewątpliwe korzyści  zdrowotne, fizyczne, psychiczne i społeczne. 
      Niewidomi uprawiają również górską turystykę kwalifikowaną,  wyczynową. Jest wielu niewidomych alpinistów, którzy zdobywają najwyższe  szczyty górskie. Przykładem może być Erik Weihenmayer, który 25 maja 2001 r.  jako pierwszy niewidomy wszedł na Mount Everest. Jego wyczyn świadczy o  niewyobrażalnych wprost możliwościach człowieka pozbawionego wzroku. Rzecz  jasna, potrzebował on pomocy alpinistów widzących, ale przecież większość ludzi  widzących, przy pomocy najlepszych alpinistów, nie potrafiłoby stanąć na  szczycie najwyższej góry świata. 
      Rajd górski niewidomych Kazimierz Kisielewski  ("Pochodnia", lipiec 1954 r.) pisze m.in.: 
   "W dniach  od 4 do 10 czerwca bieżącego roku odbył się pierwszy w Polskim Związku  Niewidomych rajd górski, zorganizowany przez Zarząd Główny Polskiego Związku  Niewidomych na trasie Czorsztyn-Krynica. W rajdzie brało udział sześciu  niewidomych z oddziałów: łódzkiego, chorzowskiego, przemyskiego i krakowskiego  wraz z trzema przewodnikami. 
      Na miejsce startu, czyli do Czorsztyna, ekipa  przybyła z Krakowa autobusami wieczorem 4 czerwca i następnego dnia o godzinie  piątej rano wyruszyła, aby zdobyć trudną trasę Pienin i Beskidu Sądeckiego.  Każdy z uczestników ubrany był w krótkie spodnie do kolan i koszulę sportową z  emblematem PZN na rękawie. Ekwipunek stanowiły: plecak, koc, namiot, menażka,  manierka, żywność i inne przedmioty osobistego użytku. Należy od razu wyjaśnić,  że w ciągu całego rajdu, z małymi wyjątkami, ekipa nocowała w namiotach i na  biwaku przygotowywała samodzielnie posiłki. 
      Najbardziej emocjonującym etapem były Pieniny, z  uwagi na skaliste szczyty i kilkusetmetrowe przepaści". 
      I dalej: 
  "W dalszym ciągu ekipa po przejściu szeregu  wzniesień pokonuje dość strome podejście i dochodzi do najwyższego szczytu  Trzech Koron - Okrąglicy o wysokości 982 metrów. Drabinka i poręcze umożliwiają jej  zwiedzanie". 
      Kolejny fragment: 
  "Po godzinie marszu od Zamkowej Góry zaczyna się  najtrudniejszy odcinek pienińskiego szlaku. Strome kamieniste podejścia na  Sokolą Perć są bardzo męczące, a przebycie grani Pieninek dość niebezpieczne,  bo wąska skalista ścieżka wiedzie wzdłuż przepaści nad Dunajcem. Następnie  zejście niżej i znów podejście na szczyt Czerwonych Skał, a ze szczytu zejście  po drabince i po kilku minutach ekipa znajduje się na skalistym szczycie  Czertezika. Pozostaje jeszcze jedno ciężkie podejście na szczyt Sokolicy, skąd  już cały czas aż do Szczawnicy trzeba schodzić w dół kamienistymi ścieżkami.  Jeżeli wszystkie podejścia pod górę były ciężkie, to o wiele trudniejsze okazały  się zejścia w dół. 
      Po ośmiogodzinnej wędrówce drużyna dotarła na  zasłużony odpoczynek do Szczawnicy. 
      Następne cztery etapy odbywały się w paśmie Lubania i  Beskidzie Sądeckim. Na szlaku tym urwisk skalnych, jak w Tatrach czy Pieninach,  już nie spotkamy. Partie szczytowe są na ogół płaskie, a linia grzbietowa  wykazuje nieznaczne sfalowanie. Brak ostrych spadków powoduje przeważnie silne  zalesienie zboczy i wyżej występują na przemian pastwiska, lasy, a nawet pola  uprawne. 
      Szlak prowadził przez szczyty: Marszałek, Lubań,  Dzwonkówka - 984 m.,  Hala Przehyba i Złomisty Wierch - 1195 m., Radziejowa - 1265 m., Wielki Rogacz - 1182 m., i z Rogacza przez  szczyt Niemcowej zejście do Piwnicznej. Z Piwnicznej szczyty: Pisana Hala - 1044 m., Łabowska Hala - 1061 m., Runek - 1082 m., Jaworzyna - 1116 m., a dalej zejście do  Krynicy". 
      Tak wyglądał pierwszy górski rajd niewidomych  Polskiego Związku Niewidomych. W następnych latach zorganizowano ich pewnie  kilkadziesiąt. Tylko Antoni Szczuciński z Bielska-Białej zorganizował pewnie  kilkanaście takich rajdów. 
   
 
      Turystyka rowerowa 
      Niewidomi jeżdżą na tandemach. Osoba niewidoma jedzie  na tylnym siodełku, a na przednim osoba widząca, która kieruje rowerem. Rajdy  rowerowe organizowane są w Polsce od kilkudziesięciu lat. Niekiedy są to bardzo  długie, wielodniowe wyprawy. I tak na przykład "Rajd Wisły"  zorganizowany w 2007 r. na trasie z Wisły do Gdańska liczył 1350 km. 
      Na wielodniowych rajdach rowerowych można realizować  program turystyczny, kulturalny i rozrywkowy. Mogą to być formy  obrzędowo-organizacyjne, stosowane na rajdach harcerskich, studenckich i  innych. 
      Rajdy rowerowe niewidomych i słabowidzących posiadają  walory rehabilitacyjne. Przede wszystkim wymagają kondycji fizycznej i kondycję  tę wzmacniają. Pozytywnie wpływają również na psychikę i na uspołecznienie. 
   Fragment  artykułu "Smakosz życia" pióra Jakuba Andrzejewskiego -  "Pochodnia", czerwiec 2003. 
   "Drugą  wielką pasją Szczucińskiego stała się turystyka i rekreacja. W 1977 r. wymyślił  RIN - Rajd Inwalidów Niewidomych. Gdy pierwszy raz wyprowadził swoje  "owieczki" w góry, otoczenie stukało się znacząco w głowy uważając,  że pozabija ludzi. Kiedy wsadzał swoich nietypowych turystów na tandemowe  rowery czy organizował spływy kajakowe, nikt już się nie dziwił. Rowerowy obóz  wędrowny z Pól Grunwaldu do Bielska-Białej w 1979 r. był wydarzeniem bez  precedensu. Kiedy 22 lata później przejechał wraz ze swoją czeredą na rowerach  z Kołobrzegu do Bielska, było to czymś normalnym. 
      Dzisiaj, gdy nie pełni żadnych funkcji etatowych,  organizuje Rajdy Ociemniałych Diabetyków oraz wyżywa się w Stowarzyszeniu  Sportu, Turystyki i Rekreacji Osób z Dysfunkcją Wzroku "Smrek", z  którym wędruje od Bałtyku po Tatry". 
   Wioślarstwo  turystyczne także nie jest obce niewidomym. Różni się od sportowego tym, że nie  polega na rywalizacji, lecz na pokonywaniu szlaków wodnych. Są to spływy  rzekami albo wyprawy po jeziorach. W czasie takich imprez może być realizowany  dowolny program turystyczny - zwiedzanie zabytków, ogniska, spotkania z  interesującymi ludźmi itd., a tylko przemieszczanie się jest przy pomocy  sprzętu pływającego. 
      W wioślarskich imprezach turystycznych niewidomi mogą  uczestniczyć z widzącymi przewodnikami (sternikami), a słabowidzący w wielu  przypadkach nie potrzebują takiej pomocy. 
      Wioślarstwo turystyczne jest dobrą formą wypoczynku  dla osób z uszkodzonym wzrokiem. Uczy współdziałania, posiada walory zdrowotne,  psychiczne i społeczne. 
   
 
      Uprawianie takiej turystyki wymaga specjalnego  sprzętu i umiejętności, przygotowania kondycyjnego, umiejętności zachowania się  w środowisku przyrodniczym. Uprawianie jej umożliwia poznawanie nowych  obyczajów i kultur, zaspokajanie potrzeb emocjonalnych, rozwijanie umiejętności  technicznych i orientacji w terenie. Można ją uprawiać indywidualnie i grupowo. 
   Jest wiele  form turystyki kwalifikowanej. Oto najważniejsze z nich: 
      turystyka piesza - nizinna i górska, 
      turystyka rowerowa - szosowa i terenowa, 
      turystyka jeździecka - jazda rekreacyjna w ośrodkach  konnych oraz w terenie, na terenach nizinnych i górskich, 
      turystyka narciarska - ma charakter sportowy i  rekreacyjny, 
      turystyka speleologiczna - polega na zwiedzaniu i  eksploracji jaskiń, 
      turystyka żeglarska - śródlądowa i morska, 
      turystyka kajakowa 
      turystyka nurkowa - jako sport i hobby. 
      Wszystkie te formy turystyki mogą być uprawiane przez  niewidomych i słabowidzących w szerokim zakresie, jednak z pewnymi ograniczeniami.  Niemal zawsze potrzebna jest pomoc osób widzących, ale turystyka kwalifikowana  jest dosyć popularna wśród osób z uszkodzonym wzrokiem. Posiada ona wielkie  walory rehabilitacyjne. 
      A oto przykłady zaczerpnięte z czasopisma  "Pochodnia": 
   "Kolarze"  ("Pochodnia", lipiec 1955 r.) 
  "W dniach od 17 do 22 lipca bieżącego roku  drużyna PZN wzięła po raz pierwszy udział w Zlocie Gwiaździstym Kolarzy,  zorganizowanym przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze i Towarzystwo  Przyjaźni Polsko-Radzieckiej z okazji otwarcia Pałacu Kultury i Nauki w  Warszawie. Kolarze PZN uczestniczyli w zlocie na tandemach - dwuosobowych  rowerach. Trasa rajdu przebiegała z Warszawy przez Pułtusk, Wielbork do  Szczytna, a dalej przez Rozogi, Myszyniec i Ostrołękę do Warszawy. Długość  trasy to ogółem trzysta osiemdziesiąt cztery kilometry. 
      Rajd, który był dla nas również próbą przydatności  tandemów jako nowej dyscypliny sportu oraz próbą zastosowania tandemu jako  środka komunikacyjnego dla niewidomych w codziennym życiu, wykazał ogromne  walory tandemów. Trzeba podkreślić, że na tandemach mogą jeździć niewidomi,  którzy nie mieli nic wspólnego z jazdą na rowerze, że na tandemie można  sprawnie jeździć bez specjalnego uczenia się, jedynie po wysłuchaniu kilku  wskazówek osoby widzącej, prowadzącej tandem. Rajd zakończył się bez żadnych  wypadków i zachorowań. Drużyna PZN jako wyróżniona prowadziła na defiladzie w  dniu 22 lipca w Warszawie kolumnę uczestników Zlotu Kolarskiego". 
   
Pochodnia, kwiecień 1954 
      Kazimierz Kisielewski 
  "Godzina pierwsza w nocy. Mikołajki spoczywają,  pogrążone w głębokim śnie. Już czas. Ostrym gwizdkiem przerywam sen drużyny  Polskiego Związku Niewidomych, która weźmie udział w II Okręgowym Rajdzie  Narciarskim PTTK w Białymstoku. 
      Drużyna składa się z niewidomych kolegów, którzy  ukończyli obóz zimowy: Jana Trznadla - przewodniczącego zarządu oddziału PZN w  Łodzi, Henryka Bocha i Zbigniewa Tomalaka z oddziału łódzkiego, Jerzego  Bryckiego z oddziału krakowskiego oraz widzących kolegów: Edwarda Ogórka -  pracownika Wydziału Kulturalno-Oświatowego Zarządu Głównego i Mieczysława  Kamińskiego, pracującego w Spółdzielni "Niewidomy" W Krakowie. Mnie  przypadła w udziale funkcja kierownika drużyny. Za kilkanaście godzin staniemy na  starcie rajdu, aby udowodnić, że doświadczenie zdobyte na obozie w Mikołajkach  są pożyteczne, że sport narciarski jest w pełni otwarty dla ogółu  niewidomych". 
      Kolejny fragment: 
  "Komisja Polskiego Towarzystwa  Turystyczno-Krajoznawczego przyjmuje udział drużyny PZN w rajdzie z prawdziwym  entuzjazmem. Na dowód tego członkowie Komisji pokazują mi egzemplarz dziennika  "Głos Białegostoku" z notatką o udziale w rajdzie drużyny  niewidomych". 
      Trzeci fragment: 
  "W naszym dzienniku rajdowym Komisja dokonuje  odpowiedniej adnotacji i za chwilę ustawiamy się na starcie, gotowi do zaczęcia  rajdu. Godzina ósma dziesięć - start. Przed nami wyszły już trzy drużyny. Nasza  ma numer startowy czwarty. Wyruszamy. Najpierw przechodzimy na przedmieścia  Białegostoku kilkoma uliczkami, zabudowanymi małymi domkami i znajdujemy się w  otwartym polu. Posuwamy się rzędem, czyli jeden za drugim - ustalony szyk  narciarski i w ten sposób, by widzący mogli kierować każdym krokiem  niewidomych. A więc pierwszy idzie kolega Trznadel, za nim ja, potem kolega  Boch, Kamiński, Brycki, Tomalak, a cały szyk zamyka kolega Ogórek. 
      Za chwilę pierwsza przeszkoda, tor kolejowy na  wysokim nasypie, którą pokonujemy bez specjalnych trudności. Komenda przed  nasypem: "w lewo zwrot, schodkami. na prawo wejście na stromy nasyp".  Sprawnie wydostajemy się na górę i zjeżdżamy z nasypu na przeciwległą stronę.  Przed nami w dalszym ciągu roztacza się nagie pole. Z pewną trudnością  odnajdujemy znaki rajdowe - czerwone pasemka bibułki, zawieszone na zeszłorocznych  ostach. Po dwóch kilometrach łagodny zjazd i dość głęboka poprzeczna  rozpadlina. Dalej znowu stromy, wysoki nasyp szosy, pozbawiony zupełnie śniegu.  Przeszkody pokonujemy jednak łatwo. Po drugiej stronie szosy zjazd jest  niemożliwy - za stromo i w dole drzewa. Schodzimy po zboczu, częściowo  schodkując lub zjeżdżając skośnie. Przecinamy mały lasek, mijamy leśniczówkę i  wjeżdżamy w gęsty, świerkowy las o krzaczastym poszyciu. Drogi żadnej nie ma.  Posuwamy się, przeciskając się między drzewami, nie omijając już nawet gęsto  rosnących krzaków. Metr po metrze przebywamy gęstwę, ciągnącą się kilka  kilometrów. Dalej łatwiejsza już droga ciągnie się przecinkami leśnymi prawie  trzydzieści kilometrów. Na trasie pierwszego etapu ujazdów napotykamy mało,  lecz pomimo pozornej łagodności trasa jest dość niebezpieczna. 
      Na piętnastym kilometrze na skraju wsi Katarynka  mijamy punkt kontrolny. Zatrzymujemy się na chwilę i ruszamy dalej. Po kilku  kilometrach słabnie kolega Tomalak i zaczyna narzekać na serce. Krótki  odpoczynek i krople nasercowe nie pomagają jednak i zaczynamy się obawiać, czy  drużyna nie zostanie zdekompletowana. Kolega Tomalak jednak spokojnie wyjmuje z  plecaka kawał kiełbasy i po zjedzeniu go oświadcza, że już się bardzo dobrze  czuje. A więc chodziło nie o serce, a o żołądek. 
      Przechodzimy jeszcze kilka kilometrów lekko falistym  terenem i następne sześć kilometrów posuwamy się torem kolejki wąskotorowej,  który przebiega gęstym lasem i monotonia tego odcinka wyczerpała nas  najbardziej. Wszyscy milczą, a niewidomi mogą między torami poruszać się  samodzielnie. Nareszcie skręcamy w bok i zbliżamy się do Czarnej Wsi  Kościelnej. Do końca tego etapu jeszcze osiem kilometrów. Wszyscy już bardzo  zmęczeni, ale nadzieja niedalekiego wypoczynku podtrzymuje nasze siły. Wychodzimy  na otwartą przestrzeń, przed nami Czarna Wieś - koniec pierwszego etapu. Na  osiemset metrów przed metą cieniutka lodowa powłoka na strumyku pęka, kolega  Trznadel zanurza brzeg jednej narty w wodzie i narta momentalnie zostaje  oblodzona. Na zdjęcie oblodzenia nie ma już czasu, meta tuż, tuż. Kolega  Trznadel porusza się z ogromnym wysiłkiem. Jeszcze sto metrów i meta, na której  wszyscy odetchnęli z ulgą". 
      I ostatni fragment: 
  "Na kilka metrów przed półetapem zaczynają się  jednak pierwsze trudności. Śnieg jest coraz bardziej mokry i przykleja się do  nart. Dwukrotnie przerywamy marsz i smarujemy narty. W końcu docieramy do  półetapu. Godzina odpoczynku. Spożywamy posiłek i znowu udajemy się w drogę.  Ale teraz jazda na nartach wydaje się nie przyjemnością, lecz udręką. Śnieg  lgnie do desek i smarowanie nart pomaga tylko na krótką chwilę. Jest kilka  stopni powyżej zera. Przy naciśnięciu nartą ze śniegu występuje woda. Wydaje  się nam, że do nóg mamy przyklejone tonowe ciężary. Z najwspanialszych zjazdów  niemal schodzimy. Narty nie dają się wprost oderwać od śniegu. 
      Docieramy wreszcie do wsi Wasilków. Do Białegostoku  jeszcze osiem kilometrów. Ten odcinek jest najcięższy. Kolega Tomalak zostaje w  tyle. Zmieniamy szyk. Kolegę Tomalaka wysuwam na czoło. Widać, że jest ogromnie  przemęczony. Mięśnie jego nóg pozbawione są kompletnie elastyczności. Idzie,  jak na szczudłach, ale nie załamuje się i idzie naprzód. Trzyma się dzielnie,  ambicja nie pozwala mu odstać. Zdaje sobie sprawę, że nasza drużyna nie może  przegrać, ponieważ wszyscy patrzą na nas. Ta pionierska próba musi się powieść.  Kolega Tomalak zaciska zęby i ostatnim wysiłkiem podrywa się naprzód. 
      Nie lepiej wygląda sytuacja z kolegą Bochem. Ten do  końca etapu nie odezwie się już ani słowem. Nie ma sił nawet mówić. Całą wolę i  siły skoncentrował na pokonaniu trasy. Piękną postawę wykazuje również kolega  Brycki. Nie narzeka, ale widać, że zmęczenie zrobiło swoje. Wie, że jeszcze  tylko parę kilometrów i jego trudy skończą się. Trzeba tylko wytrzymać. Na  trzecim kilometrze za Wasilkowem kolega Trznadel dostaje kurczów żołądka. Z  początku nie przyznaje się do tego, ale po jego pobladłej twarzy poznać można,  że coś mu się stało. Po dwóch kilometrach kolega Trznadel przyznaje się do  dolegliwości, ale zaraz zaznacza, że nasza drużyna musi zwyciężyć i już mu  lepiej. 
      Wszyscy docieramy do przedmieść Białegostoku. Do mety  około półtora kilometra, ale trudności już żadnych. Śnieg na ulicach ubity, nie  przylega do nart. Dochodzimy zwartą grupą do mety. Mimo ciemności i późnej pory  zgromadziła się licznie publiczność. 
      Wśród oklasków wchodzimy na metę. Pytają nas, czy  jesteśmy bardzo zmęczeni. Nie, zapomnieliśmy o zmęczeniu. Ogromna radość z  pokonania wszystkich trudności i ukończenia rajdu nie pozwala nam myśleć o  zmęczeniu. Tu nie chodzi już o zdobycie pierwszego czy innego miejsca. Chodzi o  sam fakt, że niewidomi po raz pierwszy wzięli udział w takiej imprezie i  potrafili dorównać innym widzącym drużynom. Zdejmujemy narty i wchodzimy do  świetlicy, gdzie odbędzie się uroczyste zakończenie rajdu". 
   
Żeglarstwo morskie jest stosunkowo nową formą  turystyki, którą polscy niewidomi uprawiają od 2006 r. Pojedyncze osoby z  uszkodzonym wzrokiem brały udział w rejsach żaglówkami po jeziorach. Żegluga  morska jest jednak czymś innym, wyższym stopniem wtajemniczenia. 
      Jej inicjatorami były trzy osoby: kapitan Janusz  Zbierajewski, Marek Szurawski i niewidomy Romuald Roczeń. Pierwszym żaglowcem,  który przyjął na swój pokład załogę składającą się w części z załogantów z  uszkodzonym wzrokiem był "Zawisza Czarny", który odbywa rejsy po  Morzu Bałtyckim i Północnym. W ślad Polaków poszli niewidomi z innych krajów.  Obecnie ta forma turystyki nie jest kwestionowana i przynosi wiele korzyści. Co  roku, na harcerskim żaglowcu "Zawisza Czarny", pływają załogi w  połowie złożone z osób niewidomych i słabowidzących. 
   Każdy z  niewidomych i słabowidzących załogantów wykonuje zadania pełnoprawnego członka  załogi. Dlatego jest to prawdziwa morska przygoda. 
   Udział w  rejsach załogantów z uszkodzonym wzrokiem spełnia kilka celów. 
   Jest znakomitą  formą rehabilitacji, ponieważ wiąże się z koniecznością zmagania z trudami,  które są odmienne od tych z życia codziennego. 
      Jest dobrą formą popularyzacji prawdziwych możliwości  osób z uszkodzonym wzrokiem. Niewidomi prezentują te możliwości w bardzo  trudnych warunkach, takich które wpływają na wyobraźnię ludzi widzących. 
      Udział niewidomych załogantów w rejsie posiada walory  szkoleniowe i poznawcze dla pełnosprawnych żeglarzy oraz możliwość przeżycia  wspólnej, pięknej przygody na morzu. 
   Na Liście  Dyskusyjnej Keja Jakub Leśniak opublikował artykuł pt. "Śródziemne Morze  Zmysłów". 
   Przytaczam dwa  fragmenty tego artykułu. 
  "W styczniu 2013 roku siedzieliśmy razem, ramię  w ramię w autobusie jadąc do Monte Carlo. Oto bowiem spełniało się moje wielkie  marzenie. Dzięki wizjonerskiej energii niewidomej gdańszczanki, Sylwii  Magdaleny Skuzy oraz grona jej przyjaciół, dzięki stworzonej przez nich  Pomorskiej Fundacji Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych KEJA, ja i  trzydziestka innych osób niewidomych, z dysfunkcjami narządów ruchu, po urazach  neurologicznych i z ubytkami słuchu mogliśmy poznać smak morskiego żeglowania.  Przez tydzień znajdowaliśmy się w bajkowym świecie radości, przyjaźni,  względnego poczucia uwolnienia od doraźnych trosk. Pod wodzą niezwykłego  kapitana Janusza Zbierajewskiego, pod opieką rasowych ludzi morza (oficerowie  Waldemar Mieczkowski, Piotr Wroński, Miłosz Romaniuk, Mateusz Sowiński bosman  Mateo, mechanik Brunon i kuk Iza) spędzaliśmy czas w sposób, jakiego nigdzie  indziej nie moglibyśmy zaznać. Cały rytm życia uległ przestawieniu na tryb  wachtowy. Przez tydzień chłonęliśmy egzotyczną atmosferę życia na szlaku. 
      Wachty, posiłki, szkolenia, wieczory z gitarą,  wspomnieniami, anegdotami. Arcyciekawe było wzajemne poznawanie się. Każdy z  nas niósł coś interesującego. Sam fakt, że był pośród nas świadczył o tej  odrobinie odwagi marzeń. Na ogół mógł opowiedzieć o sobie coś co zaskakiwało,  budziło podziw. Niepełnosprawność stanowiła szczególne tło tych wypowiedzi. 
      Po Morzu Liguryjskim żeglowaliśmy na świetnym,  trzymasztowym szkunerze "Kapitan Borhardt". Jest to najstarszy (rok  wodowania 1918) obecnie pływający od dwóch lat pod polską banderą żaglowiec, po  kompleksowej modernizacji, bardzo komfortowy. Jako szczególny znak od losu  odbieram fakt, że mój pierwszy morski rejs odbył się pod patronatem słynnego  kapitana Karola Olgierda Borhardta. Czytając ponad 40 lat temu jego znakomite  książki, zachwycając się ich porywającymi treściami, niesionymi wartościami,  nie przeczuwałem, że będzie mi dane tak zainaugurować moje morskie żeglowanie. 
      Każdy wie, że Monte Carlo to miejsce magiczne.  Prestiż, bogactwo, historia miejsca i rodu Grimaldich, architektura, bajeczna  marina pełna jachtów są jak z legendy o pięknej księżniczce i arcydzielnych  mężczyznach. Stąd wypłynęliśmy. 
      Spróbujmy wczuć się np. w takie klimaty, gdy wśród  nocy nieśmiało przecinanej oświetleniem żaglowca, w szumie wiatru i fal z  białymi grzywami na grzbietach, kołysany tymiż falami żaglowiec niósł nas,  zwyczajnych ludzi gdzieś w dal. Dookoła nieskończona przestrzeń morza i nieba.  Czasem widoczne były światła dwustumetrowej długości wycieczkowca. Ktoś z nas  sterował, jedni mu towarzyszyli, drudzy wiedli niekończące się dyskusje, inni  czuwali na oku, popijali kawę lub herbatę w kubryku, a kto musiał, spał. W  takiej scenerii rosła siła marzeń, pragnienie by móc żyć pełniej, by mocniej  zwalczyć ograniczenia niepełnosprawności. Jakieś dobre słowo, psalm niesiony w  mroczną dal nocy, wyśpiewany pięknym głosem sopranistki, męski głos nastrojowo  nucący przy akompaniamencie gitary stanowiły o potężnym ładunku przeżyć. 
      Kolejnym portem było śliczne, maleńkie Bonifacio na  południowym krańcu skalistej Korsyki. Stąd widać już było (12 km) Sardynię. Styczeń to  czas poza sezonem. Cisza, spokój, spacer stromymi uliczkami, świetne, miejscowe  czerwone wino i kozi ser zaserwował nam los tak jak sobie wymarzyłem. Marina  ukryta była na końcu długiej, wąskiej zatoki pomiędzy stromymi zboczami. Rytuał  wejścia i cumowania miał dla mnie ów magiczny klimat, jaki śnił mi się od  najdawniejszych lat, od pierwszych lektur o morzu. 
      Brak wzroku odbierał nam lwią część wrażeń.  Oficerowie i widzący spośród nas starali się opisywać pozostałym mijane widoki,  sceny, sytuacje i pejzaże. Fachowo nazywa się to "audiodeskrypcja".  Dzięki niej możemy odbierać niedostępne treści, informacje, uczestniczyć  chociaż odrobinę bardziej w zwykłym życiu. 
      Dalsze żeglowanie wiodło nas wzdłuż wschodnich  wybrzeży Korsyki ku włoskiej Elbie, gdzie z kotwicowiska do kei w Porto Ferrara  przewoził nas motorówką bosman Mateo. Spacerując po historycznej miejscowości  zatrzymaliśmy się na chwilę koło domu, w którym więziono Napoleona po pierwszej  klęsce. Na zewnątrz wystawiono kamienną wannę, z której korzystał ów mały  człowiek wielkiej historii. Potem miał jeszcze swoje sto dni, klęskę pod  Waterloo i zesłanie na Świętą Helenę. 
      Portem docelowym była Genua, gdzie zacumowaliśmy tuż  obok repliki XVIII-wiecznego żaglowca, który miał swoją rolę w filmie  "Piraci" Romana Polańskiego. Wskrzesza ona piękno i romantyzm sprzed  wieków. Oczywiście były spacery uliczkami wokół Porto Antica i zakupy drobnych  pamiątek". 
      I drugi fragment: 
  "To właśnie Polacy są prekursorami na skalę  światową, w dziedzinie żeglarstwa osób niewidomych. Pierwsza była fundacja  Gniazdo Piratów i kapitan Janusz Zbierajewski. Od 2006 roku realizują projekt  Zobaczyć Morze (www.zobaczycmorze.pl). Co roku, na harcerskim żaglowcu  "Zawisza Czarny" pływają załogi w połowie złożone z osób niewidomych  lub słabowidzących. 
      W 2009 roku powstała Pomorska Fundacja Sportu i  Turystyki Osób Niepełnosprawnych Keja (www.fundacjakeja.org.pl). Tytuł mojego  tekstu jest nazwą opisanego powyżej projektu Fundacji KEJA. 
      Jeszcze w tym roku zamierzam brać udział w następnych  rejsach morskich i na Mazurach realizowanych przez obie fundacje". 
   
Mam nadzieję, że udało mi się wykazać możliwości  niewidomych turystów oraz olbrzymi postęp, jaki dokonał się w tej dziedzinie w  drugiej połowie XX stulecia. Żeglarstwo morskie niewidomych to już wiek XXI.  Pewnie jeszcze w XX wieku mało kto uwierzyłby, że jest to możliwe. 
      Jako zwieńczenie podsumowania przytaczam fragment  informacji pt. "Co pan widzi w tych Indochinach?" Magdaleny Gajdy  opublikowanego w "IntegracjaInfo" i www.niepelnosprawni.pl w  listopadzie 2010 r. 
   Fragment  dotyczy planowanej imprezy przez Witolda Kondrackiego. Witold Kondracki w ciągu  trzydziestu lat ponad dwadzieścia razy odwiedził Południową Azję. Od ponad  czterdziestu lat jest osobą ociemniałą. Jest fizykiem i matematykiem,  profesorem Polskiej Akademii Nauk i przewodnikiem wypraw do Indochin. W 2011 r.  zaplanował zabrać do Azji osoby niepełnosprawne. 
      Wstępny program wyprawy Tajlandia - Kambodża - Laos  przewidywał: 
      1. Bangkok - 3 dni: zwiedzanie miasta 
      2. Przejazd do Kambodży, do miasta Siem Reap - 3 dni  pobytu: zwiedzanie starożytnego miasta Angor, wycieczka do muzeum min  przeciwpiechotnych 
      3. Przejazd do Phnom Phen (stolicy Kambodży) - 3 dni  pobytu: zwiedzanie Pól śmierci i więzienia, zwiedzanie Pałacu Królewskiego 
      4. Przejazd do Wientianu (stolicy Laosu) - 3 dni  pobytu: zwiedzanie zabytkowych pagod 
      5. Przejazd do Van Wien - 2 dni pobytu: odpoczynek,  spływ rzeką na kajakach 
      6. Przejazd do Luang Prabang (dawnej stolicy) - 3 dni  pobytu zwiedzanie miasta wpisanego na listę światowego dziedzictwa kultury 
      7. Podróż statkiem rzeką Mekong do granicy z  Tajlandią - 2 dni 
      8. Przejazd do Chiang Mai - 4 dni pobytu: zwiedzanie  zabytków, wycieczka do wioski kobiet o długich szyjach, wycieczka na farmę  słoni, wycieczka do ośrodka hodowli tygrysów 
      9. Przejazd do Bangkoku - 4 dni. 
   
Skryba