Logo 1%

Przekaż 1% naszej organizacji

Logo OPP


Logo 1%
Dołącz do nas na Facebooku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z laską przez tysiąclecia (cz. 49)

Z laską przez życie

Skryba

Dzieciństwo Bolka

 
Bolek Nowaczyk urodził się w sierpniu 1936 r. w małej wiosce położonej malowniczo w zakolu rzeki. Tak się złożyło, że nad tą rzeką toczyły się dwukrotnie ciężkie walki. Po wyzwoleniu w lasach, na polach i łąkach w jego wsi pozostało w ziemi mnóstwo min, pocisków artyleryjskich, amunicji do broni ręcznej i maszynowej. W maju 1945 r. Bolek ze starszym bratem i dwoma jego kolegami chcieli wydobyć z miny przeciwpiechotnej dynamit, czyli trotyl. Robili to już kilka razy. Dynamit dobrze się palił wieczorami na ulicy, więc była zabawa jak należy. Kilka razy się udało, dlatego chłopcy byli pewni swoich saperskich umiejętności, a wiadomo, że saper myli się tylko raz. No i nastąpił ten raz. Brat Bolka zginął na miejscu, jednemu z kolegów urwało nogę, drugi kolega został tylko ogłuszony i mocno wystraszony, a Bolek stracił wzrok. O sensownym leczeniu wówczas jeszcze mowy być nie mogło, felczer w pobliskim miasteczku opatrzył rany Bolka i kilkakrotnie zmieniał opatrunki. Tylko tyle mógł zrobić.
We wrześniu 1945 r. w miasteczku otwarto szkołę powszechną. Bolek, co wówczas było oczywiste, do szkoły nie poszedł. W 1949 r. sprawą Bolka zainteresował się powiatowy inspektorat oświaty. Jego ojciec został wezwany do tego urzędu, żeby wyjaśnił, dlaczego syn się nie uczy. Wyjaśnił, a jakże, syn jest ślepy, mina mu oczy wypaliła. Wyjaśnienie to było w pełni zrozumiałe. Nie chodziło tu o unikanie obowiązku szkolnego, tylko nieszczęście. Na tym sprawę zakończono.
Dziewczęta i chłopcy chodzili do szkoły, a Bolek nie. Dziewczęta i chłopcy rośli i w coraz większym stopniu pomagali rodzicom w gospodarstwie. Bolek też rósł, ale rodzicom nie pomagał. Nie pomagał, bo był ślepy, a ślepy to tylko do żebrania na odpustach i jarmarkach się nadaje. Bolek miał dobrych rodziców. Twierdzili, że dopóki oni żyją, Bolek żebrać nie będzie. A potem? A potem, a raczej przedtem, sprzedadzą gospodarstwo, pieniądze przekażą jakiemuś klasztorowi, który prowadzi przytułek dla kalek i tam umieszczą nieszczęśliwego syna. Bolek miał dwie siostry, ale to nie problem. Siostry będą się uczyły - jedna zostanie pielęgniarką, bo ją interesują ludzie i ich choroby, a druga może urzędniczką na poczcie, może nauczycielką, albo dostanie robotę w sklepie. One sobie poradzą, bo są zdolne.
Sąsiedzi doskonale rozumieli, że Bolek do niczego się nie nadaje i podziwiali jego rodziców za to, że nie chcieli, żeby żebrał.
Dzieci na wsi były bardziej spontaniczne od swoich rodziców. Nie chciały z Bolkiem się zadawać. Bo i jak miały to robić. Musiały uczyć się i pracować w gospodarstwach swoich rodziców. Nawet rozmawiać z Bolkiem nie miały o czym. Ani w szkole go nie odpytywali, ani klasówek nie pisał, ani wiedział, co dzieje się w szkole, bo do niej nie chodził. Nawet imię stracił. Rzadko kto mówił o nim "Bolek". Częściej mówiono "ten ślepy", a dzieci to prawie wszystkie i prawie zawsze tak mówiły. O pracy na roli też z nim nie można było rozmawiać, bo on nie pracował i nic o tym nie wiedział. Może i nie była to prawda, ale dzieci tak myślały.
I tak żył Bolek przez kilka lat - bez nadziei, bez przyszłości, bez kolegów, bez obowiązków i bez niczego, czym żyli jego rówieśnicy, aż do stycznia 1954 r. Ksiądz przyszedł po kolędzie do domu Bolka. Wiedział wcześniej, że Bolka spotkało takie nieszczęście, ale nie wiedział, jak można mu pomóc. Teraz przeczytał w gazecie, że powstało kilkanaście spółdzielni, które zatrudniają niewidomych. Ksiądz był mądrym człowiekiem. Oczywiście, nie wierzył komunistycznej propagandzie - jak to niewidomi pracują? Ale postanowił sprawę zbadać, bo może to prawda. Przy okazji załatwiania jakiejś sprawy w diecezji wybrał się do spółdzielni, o której wyczytał w gazecie. I dobrze, że tak zrobił. Zobaczył dwadzieścia niewidomych kobiet i mężczyzn w fartuchach, przy specjalnych stołach wyrabiających szczotki. W drugiej sali, mniejszej, pięcioro niewidomych wyrabiało wełniane kamizelki, stojąc przy dziewiarskich maszynach. W kolejnej sali niewidomi składali z drobnych części żabki do firan i do bielizny. Księdzu to wystarczyło. Widział, że niewidomi pracują. Wprawdzie pracują w bardzo złych warunkach, w ciasnocie, w lichym baraku, ale pracują. Ksiądz wiedział, że te kiepskie warunki z czasem zostaną zmienione na lepsze, a niewidomi, którzy w nich pracują, już teraz mają lepiej niż Bolek. W jak trudnych warunkach wówczas niewidomi pracowali, przeczytać można w artykule czternastym tego cyklu: "Zatrudnienie niewidomych po II wojnie światowej w Polsce i w krajach tzw. demokracji ludowej".
No, nie były to dobre warunki, ale ksiądz wiedział, że "modlitwą i pracą narody się bogacą", a Polska, chociaż nie taka, jak on chciał, to jednak się rozwija, odbudowuje, to i owo jest w niej dobre, a to i owo złe, bardzo złe, ale nie ma innej Polski. Trzeba robić to, co można, a nie czekać Bóg wie na co.
Tak więc przyszedł do domu Bolka i opowiedział o tym, co przeczytał i co widział. Rodzice Bolka słuchali, ale nie byli przekonani. Jak to, ślepego oddać do jakiegoś komunistycznego zakładu? Jak to, on ma pracować? Co ludzie na to powiedzą? Ksiądz nie nalegał. Zostawił ich z tą wiadomością nieoczekiwaną i nie do pojęcia. Nie oznacza to jednak, że się poddał. Pięć lat w partyzantce i nagroda za to w PRL w postaci czteroletniego pobytu w mamrze zahartowały go na różne trudności. Następnym razem, niby przypadkiem, pojawił się we wsi Bolka i na jego podwórku. Tak celował, żeby wszyscy byli w polu. Wrócił do rozmowy o spółdzielni niewidomych. Opowiedział mu raz jeszcze, co wiedział, a może i trochę nazmyślał i znowu nie nalegał, tylko go zostawił z wizją innego życia.
Informacje przekazane przez księdza kiełkowały w umyśle Bolka i w umysłach jego rodziców. Ci ostatni jednak przepędzali je konsekwentnie. Bolek natomiast traktował je poważnie. Przypomniał sobie audycje radiowe, w których słyszał, że niewidomi pracują, ale nie wierzył. Teraz dowiedział się, że ksiądz proboszcz był tam i widział, a księdzu dobrodziejowi przecież trzeba wierzyć, no i miał już prawie 17 lat. Nie widział żadnej przyszłości dla siebie, więc może warto zaryzykować.
Myślał, dumał, rodziców zagadywał, aż pewnego razu oświadczył, że chce się wyspowiadać i poprosił, żeby go ojciec zawiózł do kościoła. Poprosił księdza o rozmowę i o pomoc. Ksiądz zajął się sprawą, znalazł drogę do Polskiego Związku Niewidomych i do zarządu spółdzielni, którą zwiedzał. W rezultacie tych starań i po przełamaniu oporu jego rodziców, we wrześniu 1955 r. Bolek został skierowany do Bydgoszczy, do zakładu zawodowej rehabilitacji niewidomych prowadzonego przez Związek Spółdzielni Niewidomych. W czasie dziesięciomiesięcznego pobytu nauczył się naciągać szczotki, wykonywać drobne prace montażowe, dowiedział się o spółdzielniach zatrudniających niewidomych i nauczył się brajla. No, z tym brajlem to lekka przesada. Litery poznał, a jakże, bo to nie jest trudne, ale czytanie... Nie miał cierpliwości do ćwiczeń, w rezultacie nauczył się zaledwie dukać, a nie czytać. Niemniej jednak, potrafił przeczytać krótki artykuł w "Pochodni". Ważne jest również, że uczęszczał na lekcje przygotowujące niewidomych do nauki w wieczorowej szkole podstawowej. W Bydgoszczy spotkał się też po raz pierwszy ze sprzętem rehabilitacyjnym, ale co to był za sprzęt - pożal się Boże - tabliczka do pisania brajlem, rysik, gruby papier, kieszonkowy zegarek brajlowski, kubarytmy, uproszczona mapa Polski nakreślona grubymi, wypukłymi liniami na ceracie, biała, podpórcza laska i to niemal wszystko.
 

Młodość i samodzielność Bolka

 
Po zakończeniu kursu w czerwcu 1956 r. otrzymał pracę w spółdzielni niewidomych przy ręcznym naciągu szczotek. Miał sprawne palce, więc po kilku tygodniach praca szła mu całkiem dobrze. Często zdarzało się, że nie było surowca na szczotki, wówczas szedł na dział metalowy i montował żabki, oczywiście, jeżeli akurat tam nie było przestoju, a trzeba było wykonać plan produkcyjny.
Po pracy szedł z kolegami na piwo, a później na naukę gry na akordeonie. Namawiali go, żeby poszedł do szkoły wieczorowej, ale nie chciał. Wolał rozmowy z kolegami, słuchanie radia, zwłaszcza słuchowisk, słuchanie głośno czytanych książek w soboty i w niedziele po dwie godziny przez lektorkę opłacaną przez kuratorium okręgu szkolnego, naukę gry na akordeonie, śpiewanie w świetlicy. To wszystko było dla niego ciekawsze, niż chodzenie do szkoły wieczorowej. Jego żywot się poprawił, kiedy w nagrodę otrzymał talon na radioodbiornik pionier. Nie musiał chodzić do świetlicy na słuchowiska, a i innych audycji mógł słuchać, kiedy chciał.
Tak jednak było tylko przez pierwszy rok. Potem dał się przekonać, że przynajmniej szkołę podstawową powinien ukończyć. Od września 1957 r. podjął naukę w piątej klasie wieczorowej szkoły podstawowej. Do szkoły tej uczęszczało już wcześniej kilku niewidomych, więc nauczyciele znali ich dobrze. Po trzech latach miał już w kieszeni świadectwo ukończenia podstawówki.
Był to okres "budowy tysiąca szkół na tysiąclecie Polski". Bolek nie miał nic przeciwko temu, żeby przyjść w niedzielę, zrobić 20 zmiotek i należność za ich wykonanie przekazać na ten cel. I jakoś nie raził go fakt, że pracował w niedzielę, chociaż wiedział, że za kilka dni będzie przestój, bo zabraknie surowca na szczotki. Niemal w każdym miesiącu miał tydzień wolnego z tego powodu. Brał też udział w socjalistycznym współzawodnictwie pracy. Rekordzistą na skalę krajową nie został, ale nie miał się czego wstydzić. Osiągał wcale dobre wyniki i wcale dobrze zarabiał. Był to jednak okres współzawodnictwa pracy, czynów społecznych i pozornych działań. Ludzie musieli się jakoś do tego dostosować. Cóż, że często nie było pracy, ale Polska Zjednoczona Partia Robotnicza lubowała się we współzawodnictwach, nikomu niepotrzebnych czynach społecznych, potrzebnych również, biciach produkcyjnych rekordów.
Stanisław Szymański w artykule "Spółdzielnia START w Przemyślu" zamieszczonym na łamach "Pochodni" w marcu 1956 r. pisze:
 "W dniu 21 stycznia bieżącego roku w Spółdzielni Inwalidów Niewidomych "Start" odbyła się wieczornica, na której omówiono wyniki współzawodnictwa. W branży szczotkarskiej na pierwsze miejsce wysunęła się brygada inwalidek niewidomych, która wykonała plan za grudzień 1955 roku w dwustu pięćdziesięciu procentach, drugie miejsce zaś zajęła czteroosobowa brygada mężczyzn, wykonując plan w dwustu czterdziestu sześciu procentach. Współzawodnictwo to zostało nagrodzone premiami oraz dyplomami uznania. Spośród kobiet pierwszą nagrodę otrzymała koleżanka Janina Rysz, wykonując dwieście dziewięćdziesiąt sześć procent normy. Drugą nagrodę dostała koleżanka Alicja Łapiszczak, która wykonała dwieście osiemdziesiąt dwa procent normy. Nagrody pieniężne zostały przyznane dziesięciu osobom. Ponadto dyplomy uznania otrzymało osiem osób".
Pewnie młodszym czytelnikom w głowach się nie mieści tego rodzaju współzawodnictwo. W piłce toczonej, w szachach czy brydżu sportowym i owszem, ale w szczotkach i to aż prawie 300 procent normy...
Ponieważ to takie sympatyczne, egzotyczne i idiotyczne, to jeszcze jeden cytat:
W lipcowym numerze "Pochodni" z 1955 r. Wacław Kamiński opublikował artykuł "Sztandary Przechodnie CZSP i WZSP zdobyła Spółdzielnia Niewidomych z Lublina". Przeczytajmy dwa fragmenty tej publikacji.
 "Prawdziwe święto obchodzili w dniu 25 czerwca tego roku pracownicy Spółdzielczych Zakładów Pracy Niewidomych Inwalidów w Lublinie. W dniu tym cała załoga przeżyła uroczystą chwilę, otrzymując z Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy Sztandar Przechodni za zdobycie w pierwszym kwartale 1955 roku pierwsze miejsce we współzawodnictwie pracy w skali krajowej i wojewódzkiej.
Po okolicznościowym przemówieniu prezesa Spółdzielni - Modesta Sękowskiego do zebranej załogi przemówiła dyrektor Sawicka z Działu Organizacji Inwalidów CZSP, podkreślając, że nagroda- Sztandar Przechodni- została słusznie przyznana Spółdzielni. Dyrektor Sawicka, życząc załodze utrzymania Sztandaru w swoich rękach, przekazała Spółdzielni podobne życzenia w imieniu prezesa CZSP- ministra Adama Żebrowskiego oraz w imieniu prezesa do spraw inwalidzkich- Stanisława Madeja. Następnie przemówił do zebranych członek zarządu WZSP- prezes Pochroń, który zaznaczył, że sumienna praca załogi stanowi przykład dla innych spółdzielni pracy województwa lubelskiego. "Życzę Wam, towarzysze, by sztandar Wam nadany przez Wojewódzki Związek pozostał na zawsze przy Was". Niemniej serdeczne słowa wygłosił do zebranych dyrektor Zarządu Produkcji Spółdzielni Inwalidów WZSP w Lublinie - Markisz.
W imieniu całej załogi pracownik Spółdzielni- Marian Stój wyraził słowa podziękowania i przyrzeczenia, że otrzymane sztandary będą dla całej załogi bodźcem do dalszej twórczej pracy, dla podniesienia bytu pracowników niewidomych Spółdzielni, dla dobra świata pracy. Następnie odbyła się najbardziej uroczysta chwila wręczenia Sztandarów i dyplomu. Na twarzach pracowników Spółdzielni Niewidomych widać było prawdziwe wzruszenie. W dniu tym szczególnie zdawali sobie sprawę, dlaczego mogą obchodzić tego rodzaju uroczystości. Dzisiaj bowiem mogą spokojnie pracować, dobrze zarabiać i korzystać z wszelkich rozrywek kulturalno-oświatowych, czego nigdy nie doznaliby w okresie rządów sanacyjnych. gdy uważano, że są ciężarem dla społeczeństwa. Dzisiaj inwalidzi- niewidomi pracują na równi z ludźmi pełnosprawnymi. Fakt ten w pełni doceniają niewidomi ze Spółdzielni Lubelskiej i dlatego z takim poświęceniem oddają się pracy produkcyjnej i społecznej".
I kolejny fragment tej publikacji:
"W dalszej części tego uroczystego dnia odczytano meldunek o podjęciu przez załogę Spółdzielni zobowiązań dla uczczenia święta 22 Lipca, Piątego Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów oraz Drugiego Zjazdu Polskiego Związku Niewidomych. Treść zobowiązań przedstawia się następująco: wykonać roczny plan produkcji do dnia 20 grudnia 1955 roku, plan produkcji trzeciego kwartału bieżącego roku do dnia 24 września tego roku, plan produkcji w lipcu wykonać do dnia 28 lipca bieżącego roku, obniżyć w trzecim kwartale koszty własne produkcji o dwa procent i zaoszczędzić surowiec produkcyjny wartości trzydziestu tysięcy złotych, wypracować dodatkową produkcję wartości stu tysięcy złotych, utrzymać jakość produkcji w pierwszym gatunku w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach, poprawić warunki mieszkaniowe trzem pracownikom zakładu, zorganizować w tym samym kwartale dwa występy publiczne zespołów artystycznych Spółdzielczych Zakładów Pracy Niewidomych Inwalidów w Lublinie".
Atmosfera tamtych lat, możliwość pracy, zarabiania, możliwości otrzymania mieszkania i założenia rodziny kształtowały świadomość niewidomych i słabowidzących, a porównywania z okresem międzywojennym zawsze wypadały korzystnie. Nic więc dziwnego, że wielu niewidomych i słabowidzących, w tym Bolek, popierali ustrój socjalistyczny oraz władze partyjne i państwowe PRL.
Bolek zapisał się do Socjalistycznego Związku Młodzieży Polskiej, a następnie wstąpił do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Wiadomo Niemcy, wiadomo kapitalizm, ależ Polska może utracić Ziemie Odzyskane a niewidomi pracę. A trzecia światowa - czy nie dosyć było nieszczęść krwi, trupów i inwalidów? Trzeba walczyć o pokój, trzeba popierać Partię i przyjaźń polsko-radziecką. I Bolek popierał.
 

Bolek myśli o przyszłości

 
Marzenia Bolka nie dotyczyły wyłącznie rekordów produkcyjnych, zarobków, gry na akordeonie, ale i myśli o dziewczynach nie były mu obce. Chciał się ożenić, otrzymać mieszkanie i dzieci wychowywać. Początkowo nie miał warunków do założenia rodziny. Mieszkał w internacie, czyli hotelu robotniczym spółdzielni w jednym pokoju z dwoma kolegami. Nie było tam miejsca dla żony ani dla dzieci. Na marzenia jednak miejsca wystarczało. Jednak bez żony, bez dziecka, lepiej bez dzieci, na mieszkanie liczyć nie można było. Bolek więc zaczął rozglądać się za odpowiednią dziewczyną, która zechciałaby wyjść za niewidomego i to jeszcze z twarzą nabitą prochem po wybuchu miny. Ale gdzie taką dziewczynę znaleźć? W spółdzielni pracowały niewidome dziewczyny, ale Bolek bał się trudności - dwoje niewidomych, no, niełatwo sobie poradzić. W biurze spółdzielni pracowały widzące kobiety, ale przeważnie mężatki. Bolek chodził do szkoły dla pracujących, a więc miał kontakty również z widzącymi dziewczynami.
Umówił się z Olą na spotkanie. Cieszył się, że może coś z tego będzie. Z kolegami sprawę omawiał dokładnie, dogłębnie aż w drugiej półlitrówce wódki zabrakło. Ustalili jednak, że ma ubrać się odświętnie, włosy brylantyną namaścić, kupić wiechetek kwiatów i iść na spotkanie. A potem będzie, co ma być, może lody, może kino, może park. No i było, co miało być. Chodził w umówionym miejscu z trzema goździkami w garści jeszcze przez godzinę po wyznaczonym czasie. Zeźlił się całkiem poważne, cisnął goździkami przez płot do czyjegoś ogródka i poszedł do restauracji na schaboszczaka. Potem posiedział jeszcze trochę w parku, popalił, podumał i wrócił do domu. Oczywiście, kolegom się nie przyznał do porażki. Opowiadał, że byli na lodach i kawie, że spacerowali w parku i rozmawiali. Miał jednak pewne trudności z odpowiedzią, kiedy będzie następne spotkanie. Powiedział, że umówili się wstępnie na sobotę, ale wcześniej telefonicznie potwierdzą to spotkanie. Dodał, że jeszcze nie wie, czy zadzwoni. Ola nie całkiem mu się podobała. Za dużo mówiła o zabawie, o strojach, o koleżankach, jakich mają przystojnych chłopaków.
Następna randka wyglądała nie inaczej. Lusia okazała się dziewczyną podobną do Oli i nic z tego nie wyszło. Na jego szczęście, a także wielu innych niewidomych, był to okres powojenny, a więc panien i wdów do wzięcia było znacznie więcej niż mężczyzn w wieku poborowym. W końcu, po jeszcze kilku nieudanych podchodach, Bolek trafił na Ninę, która godziła się na niepełnosprawność kandydata na męża i spełniała jego oczekiwania. Nie miała wygórowanych wymagań. Skończyła zasadniczą szkołę zawodową i pracowała w przemyśle włókienniczym jako tkaczka. W 1969 r. pobrali się, rzecz normalna. Nienormalne natomiast było to, że nie mieli gdzie mieszkać. On mieszkał w internacie spółdzielni w pokoju trzyosobowym, ona kątem u krewnej. Cóż, nie było to ani normalne, ani dobre, ale niemal powszechne. Kraj zniszczony, budowa przemysłu, migracja ze wsi do miast. Przyszło na świat dziecko, córka, która okazała się argumentem przy staraniu się o mieszkanie. W owych czasach nie kupowało się mieszkań ani nie wynajmowało, tylko "się dostawało". On niewidomy, dobry pracownik spółdzielni, członek Związku Młodzieży Socjalistycznej i członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, jego żona tkaczka i córeczka. Poparła podstawowa organizacja partyjna i poparł komitet dzielnicowy partii - Bolek otrzymał przydział na mieszkanie i w końcu mieszkanie. Cóż to była za radość... Mieszkanko składało się z dwóch pokoików i ślepej kuchni, ale było własne i mogli być razem.
Oczywiście, pojawiły się i nowe kłopoty. Sklepy meblowe były, i owszem, ale mebli w nich nie było, a przynajmniej nie dla każdego. Potrzebne były talony, znajomości albo łapówki. Ale Bolek był niewidomy, więc sobie poradził. Otrzymał talon i kupił. Na szczęście radio pioner już miał. Tylko jego współmieszkańcom w internacie było smutno, bo oni też lubili słuchowiska, wiadomości i muzykę, a Bolek nie mógł zostawić im radioodbiornika.
Po pięciu latach miał już troje dzieci. Ciasno było w dwóch pokoikach, ale co tam. Inni i tego nie mieli.
Bolek pracował, zarabiał, wyrobił sobie rentę inwalidzką i wcale dobrze mu się żyło. Renta i praca, a także pomoc spółdzielni, wczasy, zapomogi, obiady w stołówce za grosze - to wcale nieźle. Niewidomy Niemiec czy Francuz pękłby ze śmiechu, gdyby takie życie miał uznać za dobre, ale w socjalistycznej Polsce, to to co innego. Bolek pracował, grał na akordeonie na akademiach i imieninach kolegów. Lubił sobie kielicha strzelić od czasu do czasu. Pijakiem nie był, ale za kołnierz też nie wylewał. A jak wypił jednego za dużo, straszliwie psioczył na tych darmozjadów, co to po biurach siedzą, w stołki p....... i trzeba na nich pracować. Żadnego pożytku z nich nie ma.
Dzieci rosły, uczyły się, a Bolek i jego żona pracowali. Łatwo nie było, ale komu było łatwo.
No i coraz to nowy sprzęt rehabilitacyjny zdobywali, a także wszystko, co dało się nazwać sprzętem rehabilitacyjnym - składana laska, magnetofon melodia (solidny mebel 20 kg wagi, ale książki mówione ze szpul odtwarzał), muzykę również, potem magnetofon kasetowy, telewizor, telefon i glazura do łazienki. A wszystko to częściowo finansowane przez spółdzielnię z funduszu rehabilitacyjnego. Tak samo pobyt na wczasach, na turnusach sportowych, w sanatoriach. Nie było źle.
O tych magnetofonach to warto przytoczyć pewne zdarzenie z czasów, kiedy Bolek był jeszcze kawalerem i mieszkał w internacie. Otóż Bolek lubił pomajsterkować i lubił żarty. Skombinował więc przedłużacz do mikrofonu, z drugiego piętra spuścił mikrofon na tym przedłużaczu na wysokość otwartego okna dziewczyn, które mieszkały na pierwszym piętrze. Nagrał ich swobodną, niekontrolowaną rozmowę i odtworzył ją w świetlicy. Wywołał niezłą sensację. Obecnie nikomu czymś takim by nie zaimponował, ale wówczas...
Życie płynęło, dzieci rosły i spółdzielnia się rozwijała, rozbudowywała. Powstawały nowe obiekty, hale produkcyjne, nowy hotel pracowniczy, magazyn, biurowiec, przychodnia...
 

Kończą się dobre czasy dla spółdzielni i dla Bolka

 
Dobrze było do zmiany ustroju Polski w 1989 r. Wówczas zaczęły narastać trudności. Nie było zbytu na szczotki produkowane w spółdzielni. Dobre były, a jakże, ale za drogie. Z Chińczykami trudno było konkurować. A i tkalnia Niny upadła. Wielu spółdzielców, w tym Bolek, doszło do wniosku, że to wszystko przez tych super darmozjadów z Centralnego Związku Spółdzielni Niewidomych. Zaczęli domagać się likwidacji tego źródła wszystkich trudności. Władze rządowe nawet chciały zachować przy życiu Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych i Centralny Związek Spółdzielni Inwalidów, ale gdzie tam. Spółdzielcy kategorycznie żądali likwidacji tych związków, podobnie jak pozostałych związków spółdzielczych, zrzeszeń przemysłowych i podobnych instytucji.
W "Pochodni" z czerwca 1990 r., w artykule "NIEWESOŁE REFLEKSJE" czytamy m.in.:
"Z dumą i zadowoleniem słuchałem dyskusji w Sejmie i Senacie, dotyczącej zmian w organizacji spółdzielczości. Wypowiedź jednego z posłów, że w redakcji "Niewidomego Spółdzielcy" znaleźli zatrudnienie prześladowani dziennikarze, jak: Stefan Bratkowski, Dariusz Fikus, Jacek Kalabiński, była na pewno miła dla wszystkich niewidomych pracowników spółdzielczości i pozostałych niewidomych. Była też mowa o humanitarnych funkcjach pełnionych przez Centralny Związek Spółdzielni Inwalidów i Centralny Związek Spółdzielni Niewidomych. Twierdzono, że związki te wyręczają państwo w zapewnianiu inwalidom właściwych warunków rehabilitacji i pracy. Władze państwowe oraz komisje sejmowe i senackie uznały argumentację władz CZSI i CZSN za przekonywające. Związki te miały pozostać, mimo że wszystkie inne planowano rozwiązać.
Coś się jednak zmieniło. Powody do mojej dumy i zadowolenia zniknęły. Społeczeństwo dowiedziało się, że inwalidzi na wózkach protestowali pod Sejmem przeciwko istnieniu Centralnego Związku Spółdzielni Inwalidów. Z wypowiedzi posłów, wygłaszanych w czasie obrad Sejmu, transmitowanych przez radio, można było dowiedzieć się, że wielu inwalidów i niewidomych napisało do parlamentu protest przeciwko zamiarowi zachowania inwalidzkich struktur spółdzielczych. Padały nawet z trybuny sejmowej tak drastyczne określenia, jak zbrodnicza działalność biurokracji spółdzielczej i powoływanie się na audycje radiowe pt. "Prywatny folwark, w której przekazano nieprawidłowości w spółdzielni niewidomych "Tanew" w Biłgoraju".
Bolek wprawdzie protestować do Warszawy nie jeździł, ale odpowiednią petycję podpisał. Namówił nawet kilku kolegów, żeby również domagali się likwidacji CZSN-u.
I dalej czytamy w wyżej wymienionym artykule.
"Okazało się, że argumentacja władz związków spółdzielczych była nieprzekonująca i nieskuteczna. CZSN przechodzi do historii ruchu niewidomych w Polsce i można by sprawę na tym zamknąć.
Nie jest to jednak takie proste. Pozostają nam problemy związane z dostosowaniem naszych spółdzielni do działalności w zmienionych warunkach ekonomicznych. Jeżeli nie nastąpią tu szybko niezbędne zmiany - to nie tylko CZSN przejdzie do historii, ale znajdzie tam swoje miejsce cała spółdzielczość niewidomych i to znacznie szybciej, niż chcą w to uwierzyć sami spółdzielcy.
Trzeba pogodzić się z faktem, że przy dotychczasowym stylu pracy, obciążeniach biurokratycznych, spółdzielnie te nie będą mogły istnieć i to mimo życzliwości i pomocy władz państwowych. Trzeba więc myśleć i działać zdecydowanie, aby uniknąć katastrofy. Moje obawy dotyczące losów spółdzielni niewidomych kieruję przede wszystkim do spółdzielców, chociaż i władze PZN nie mogą być tu obojętne".
Apelu tego nikt słuchać nie chciał. Spółdzielcy uważali, że złe czasy miną i nie starali się dostosować do nowych warunków. Złe czasy nie minęły i w spółdzielniach niewidomych działo się coraz gorzej. Spółdzielcy narzekali, Bolek również narzekał, i niewiele robili, żeby uniknąć katastrofy. A może nie dało się jej uniknąć. Pomijając postawy, przyzwyczajenia, uprawnienia i nawyki niewidomych spółdzielców, które utrudniały dostosowanie spółdzielczych zakładów do nowych warunków, trzeba stwierdzić, że to dostosowanie wcale łatwe nie było. Przede wszystkim niewidomym najłatwiej wykonywać prace jednorodne, powtarzalne, a te najłatwiej jest zautomatyzować. No i automaty skutecznie pozbawiły niewidomych możliwości pracy w tradycyjnych zawodach. Być może to było najważniejszą przyczyną upadku spółdzielczości niewidomych.
Spółdzielnia zaczęła zwalniać pracowników, niewidomych również. Zaczęła też sprzedawać poszczególne obiekty, z których wcześniej wszyscy byli niezmiernie dumni i "przejadać" pieniądze. Aż w 2008 r. nie było już nic do sprzedania. Mimo olbrzymiej pomocy Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych spółdzielnia musiała ogłosić upadłość.
Nie pomogły poszukiwania zastępczych form działalności, próby powołania zakładu aktywności zawodowej i zakładu terapii zajęciowej. Majątek trzeba było sprzedać i spłacić długi.
Wtedy niektórzy byli spółdzielcy zaczęli twierdzić, że gdyby CZSN nie został rozwiązany, gdyby żył prezes Marian Golwala, wszystko wyglądałoby inaczej.
Bolek, chociaż wcześniej podpisał petycję o rozwiązanie CZSN-u, po jego likwidacji również wygłaszał kategoryczne poglądy, że władze wyrządziły wielką krzywdę niewidomym. Gdyby istniał CZSN... To niby co by było? CZSN mógł załatwiać przydział surowców zrzeszonym spółdzielniom, przydział maszyn, środków transportu i tzw. mocy przerobowych. Te ostatnie były niezbędne przy inwestycjach. Teraz ogłasza się przetarg i przebiera w wykonawcach, a dawniej komitety PZPR przydzielały wykonawców, no i niewidomym nie odmawiały.
CZSN mógł załatwiać takie sprawy, mógł w ten sposób pomagać spółdzielniom, ale zbytu spółdzielczych wyrobów nie mógłby załatwiać. Spółdzielcze wyroby były drogie, a zaczęły liczyć się pieniądze. Wielu spółdzielców uznać tego nie chciało albo nie mogło. Bolek również nie rozumiał takich zależności, warunków, ekonomi itp. Narzekał więc, klął nowe czasy i z rozrzewnieniem wspominał te dawne, dobre.
 

Bolek na emeryturze

 
Na szczęście jednak Bolek miał już tyle lat, że mógł przejść na emeryturę. Wprawdzie emerytura to nie zarobki plus renta, ale i wydatki mniejsze, bo dzieci już się usamodzielniły. Poza tym Bolek jest ofiarą wojny, a cywilnym ofiarom wojny niezdolnym do pracy i do samodzielnej egzystencji w lipcu 2001 r. przyznano specjalny dodatek. Świadczenie to wynosi miesięcznie 50% kwoty najniższej renty z tytułu całkowitej niezdolności do pracy, spowodowanej wypadkiem przy pracy lub chorobą zawodową i jest waloryzowane. Bolek i obecnie więc nie ma powodów do narzekania. Pracował ponad 40 lat, a do obliczenia renty, później emerytury przyjęto okres, w którym zarabiał bardzo dobrze, więc na biedę nie może się uskarżać. Nie wszyscy niewidomi obecnie są w tak dobrej sytuacji materialnej. Wielu utrzymuje się z niskich rent lub emerytur, niektórzy z rent socjalnych, niektórzy pracują za najniższe płace albo udają, że pracują za jeszcze mniejsze pieniądze.
Na portalu www.klucz.org.pl, w cyklu "Klucze do samodzielności" znajduje się publikacja Radosława Kłódki pt. "Rehabilitacja zawodowa - pęk ważnych kluczy do samodzielności".
W artykule tym czytamy:
"Pisałem wyżej, że prawne klucze do zatrudnienia są nie najlepiej dopasowane do zamków i się zacinają. Natomiast kluczy w postaci dofinansowywania kosztów wynagrodzeń niepełnosprawnych pracowników, można zbyt łatwo używać. Zamki nie są bowiem dobrze zabezpieczone i wystarczy kawałek drutu do ich otwierania, tj. brak oporów moralnych i trochę pomysłowości. Łatwość ta jest przyczyną patologii w tej dziedzinie, czyli fikcyjnego zatrudnienia i dzielenia się kwotą dofinansowania fikcyjnego pracodawcy z fikcyjnym pracownikiem niepełnosprawnym".
O możliwościach i skali możliwych wyłudzeń świadczy poniższe doniesienie PAP pt.: "Jest akt oskarżenia za wyłudzenie z PFRON 14,5 mln zł" opublikowane m.in. w E-Informatorze portalu www.niepelnosprawni.pl 02.01.2018
 PAP
Podaję fragment publikacji, który dotyczy przede wszystkim wyłudzenia pieniędzy przeznaczonych na wspieranie zatrudnienia niewidomych.
"Prokuratura Regionalna w Krakowie sporządziła akt oskarżenia w sprawie wyłudzenia 14,5 mln zł z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) i prania pieniędzy - poinformował w piątek, 29 grudnia 2017 r. PAP prok. Zbigniew Gabryś. Jednym z głównych oskarżonych jest adwokat Marcin Dubieniecki.
Akt oskarżenia liczy ponad 670 stron, zawarto w nim 41 zarzutów przeciwko dziewięciu osobom. W piątek po południu akt oskarżenia wpłynął do Sądu Okręgowego w Krakowie. Akta sprawy liczą 362 tomy - poinformowano PAP w biurze prasowym sądu.
"Zorganizowana grupa przestępcza"
Jak poinformował PAP prok. Zbigniew Gabryś, "podstawowym zarzutem co do wszystkich osób jest udział w zorganizowanej grupie przestępczej, którą według prokuratury kierowali Marcin D. i Wiktor D., natomiast pozostałe osoby uczestniczyły w tej grupie w różnych aspektach i w różnym zakresie".
Grupa działała od 1 maja 2012 r. do 23 sierpnia 2015 r. i wyłudziła 14,5 mln zł z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych oraz usiłowała wyłudzić kolejne 500 tys. zł - podał prokurator.
Jak poinformował, "dwaj główni oskarżeni mają również zarzuty udziału w procederze prania pieniędzy o wartości 8 mln 400 tys. zł". Kolejne osoby mają zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej i współudziału w wyłudzeniach z PFRON lub praniu pieniędzy.
I jeszcze krótki fragment publikacji:
"Według informacji prokuratury podawanych w toku śledztwa, proceder polegał na wyłudzaniu środków na zatrudnienie osób niewidomych i słabowidzących.
Marcin Dubieniecki (wyraził zgodę na podawanie nazwiska) został zatrzymany 23 sierpnia 2015 r. razem z czterema innymi osobami".
 Były to wyłudzenia na wielką skalę, a ile jest podobnych, tyle że na mniejszą skalę. Drobne wyłudzenia, jeżeli dotyczą setek czy nawet tysięcy osób niepełnosprawnych stają się wielkim problemem i świadczą o patogennym systemie wspierania zatrudnienia niepełnosprawnych pracowników.
Jest to wielki problem natury prawno-społecznej. Dotyczy jednak młodszych niewidomych i słabowidzących. Bolek jest emerytem, więc ma inne problemy.
Wielu niewidomych odczuwa nadmiar wolnego czasu, którego nie potrafią zagospodarować.
Dr Witold Bednarkiewicz w artykule "Nadmiar wolnego czasu" (Pochodnia, kwiecień 1994 r.), pisze m.in.:
"Inwalidzi wzroku w starszym wieku jako szczególną dolegliwość odczuwają nadmiar wolnego czasu. Po latach czynnego życia zawodowego, społecznego i towarzyskiego powstaje pustka, której wypełnienie stanowi poważny problem. Jego rozwiązanie wymaga przede wszystkim czynnej postawy życiowej. Rezygnacja, apatia i zobojętnienie na otoczenie są wrogami starszego człowieka, który utracił kontakt wzrokowy z otoczeniem, a przez to pewność siebie i wiarę w celowość i możliwość sensownego zorganizowania sobie życia".
Problem Bolka również polega na tym, że ma nadmiar wolnego czasu. Co z nim robić? Częściowo o rozwiązanie tego problemu postarał się syn i córka. Drugi syn jest ciągle kawalerem, ale ci dwoje dali mu pięcioro wnucząt. Wprawdzie wnukami to się Nina zajmuje, ale i on dla rozrywki trochę z nimi porozmawia, pobaraszkuje, pograndzi, poopowiada im o tym i o owym. Wszyscy lubią posłuchać o powojennej biedzie, o wyszukiwaniu niewybuchów, o tym, jak stracił wzrok i jak w spółdzielni się mu pracowało. Ile jednak można opowiadać i ile słuchać?
Czasami spotyka się z kolegami ze spółdzielni. Wszyscy bardzo żałują dawnych, dobrych czasów, pracy, znaczenia, dumy z osiągnięć. Nadziwić się nie mogą, że takie wspaniałe spółdzielnie zlikwidowali. Uważają, że to wielkie draństwo. Oburzają się, jeżeli ktoś napomknie, że nikt spółdzielni niewidomych nie likwidował, że upadły, bo nie umiały się dostosować do działalności w warunkach gospodarki rynkowej, bo spółdzielcy nie chcieli rezygnować ze swoich uprawnień. I tak życie leci. Radio, telewizja, książki, wnuczęta, koledzy. Atrakcją są turnusy rehabilitacyjne, które przypominają dawne wczasy. Rehabilitacji na nich nie ma, ale są ludzie, rozmowy, trochę zabiegów fizykoterapeutycznych, jakiś wieczorek taneczny, ognisko, w zimie kulig i czas przyjemnie upływa.
Podobnie wygląda również życie wielu widzących emerytów. Też wielu z nich narzeka, czuje się pokrzywdzonymi, po tylu latach pracy, biedy, odbudowy kraju takie małe emeryturki. Wielu też dobrze wspomina lata swojej młodości.
Kiedy dokonują ocen, to w ich wspomnieniach dawniej było lepiej. Człowieka cenili, doceniali, szanowali, praca była pewna po skończeniu zawodówki aż do emerytury. A teraz, lepiej nie mówić.
Jeżeli jednak zaczną te dobre czasy detalicznie wspominać, okazuje się, że kartki na mięso, na wódkę i na papierosy, kolejki, tysiąc anegdot o "zdobywaniu" papieru toaletowego, o łapówkach w sklepach meblowych i w sklepach gospodarstwa domowego. No, ale jakoś się żyło, a teraz... A teraz też kolejki, ale do lekarzy, a teraz łapówek w sklepach się nie daje, ale trzeba mieć pieniądze, a wszystko takie drogie, a leki... I co z tego, że w sklepach towarów tyle, że aż się półki uginają, kiedy nie ma za co ich kupować. Dawniej było inaczej. Chociaż w sklepach wszystkiego brakowało, to na stołach, zwłaszcza we święta i dla gości było wszystko. Dawne czasy we wspomnieniach były lepsze niż były, a współczesne w ocenach są znacznie gorsze niż w rzeczywistości. Wielu niewidomym i widzącym emerytom dokucza nadmiar wolnego czasu i samotność.
W "Przewodniku po problematyce osób niewidomych i słabowidzących" Stanisława Kotowskiego możemy przeczytać:
 Jedną z głównych dolegliwości jest tu poczucie osamotnienia, nieprzydatności, zepchnięcia na margines życia. Brak wzroku utrudnia również walkę ze skutkami poczucia osamotnienia, braku kontaktów z ludźmi itp. Trudniej zająć się wnukami, trudniej znaleźć rozmówcę i wypełnić nadmiar wolnego czasu.
Na przystanku autobusowym starszy pan zapytany o numer nadjeżdżającego autobusu grzecznie odpowiedział. Okazało się, że niewidomy czeka na autobus innej linii. Wówczas powiedział, że poinformuje, bo on nigdzie nie jedzie i pozostanie tu dłużej. Wyszedł na przystanek, żeby z ludźmi porozmawiać. No tak, czuł się samotny. Ale przecież, gdyby był osobą niewidomą, trudniej byłoby mu zagadywać nieznajomych. I podobnie jest ze wszystkim".
 Takie to ludzkie losy, losy ludzi niewidomych i widzących, jakże do siebie podobne.
Niezależnie jednak od subiektywnych ocen, dawniej niewidomym żyło się lepiej niż przeciętnym Polakom, oczywiście niewidomym, którzy pracowali w spółdzielniach, zarabiali i niemal wszyscy mieli renty inwalidzkie. Byli dumni ze swojej pracy, ze swojej spółdzielni, z tego, że są doceniani, szanowani, że zarabiają i rodziny utrzymują, a nie muszą żebrać, jak to wcześniej bywało. No, a teraz - wiedzą, że państwo miliardy przeznacza na wspieranie zatrudnienia osób niepełnosprawnych, ale niewidomi pracę dostają byle jaką, byle jak im płacą, z łaski zatrudniają i wcale ich nie cenią. Bywa też inaczej, ale rzadko i nie wszyscy o tym wiedzą. Poza tym, i co z tego, że ktoś się wybił, że jest przedsiębiorcą, że naukowcem. To są jednostki, a ogół? Ech, lepiej nie mówić, lepiej wypić kielicha, powspominać, pośpiewać, pogadać, ponarzekać.
 

Losy innych niewidomych

 
Nie wszyscy niewidomi wzrok stracili na skutek niewybuchów i nie wszystkich losy były takie jak Bolka.
Ociemniali żołnierze stali się osobami niepełnosprawnymi, na ogół jako ludzie dorośli, dojrzali. Wielu z nich wcześniej ukończyło szkoły różnych stopni: powszechne, średnie, pomaturalne i wyższe. Wielu posiadało wyuczony zawód. Niektórzy posiadali rodziny, żony i dzieci. Czasami byli osobami starszymi. Niektórzy zostali inwalidami jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej. Wszystkich ociemniałych żołnierzy sytuacja życiowa była inna niż Bolka i jemu podobnych kilkunastoletnich chłopców, czasami młodszych.
Ociemniali żołnierze mieli już ukształtowane charaktery, na ogół wiedzieli, czego chcą i jak to osiągnąć, no i mieli zabezpieczone materialne warunki życia.
Ociemniali żołnierze należeli do Związku Ociemniałych Żołnierzy RP oraz angażowali się w działalność Polskiego Związku Niewidomych. Wielu z nich pracowało, przede wszystkim w spółdzielniach niewidomych oraz w placówkach ochrony zdrowia jako masażyści.
Inna była również sytuacja życiowa cywilnych ociemniałych, którzy utracili wzrok w wyniku działań wojennych, chorób, niedożywienia, w obozach czy na skutek tortur. Byli to ludzie dorośli z bagażem pozytywnych i negatywnych doświadczeń, z których wielu nie było już zdolnymi do samodzielnej egzystencji. Ci, którym stan zdrowia na to pozwalał, włączali się w działalność Polskiego Związku Niewidomych i podejmowali pracę zawodową, głównie w spółdzielniach niewidomych. Cywilni ociemniali, również przed wybuchem drugiej wojny światowej, byli już ludźmi ukształtowanymi, posiadającymi rodziny, mężów, żony i dzieci. Ich losy, z natury, różniły się od ociemniałych "saperów", takich jakim był Bolek. Można stwierdzić, że ociemniali, zarówno żołnierze jak i cywile, znajdowali oparcie w Polskim Związku Niewidomych, a pracę głównie w spółdzielczości niewidomych. Pod tym względem ich losy były podobne do losów Bolka, jednak pod wieloma innymi były odmienne.
 

Oceny obecnych możliwości pracy niewidomych

 
W miesięczniku "Wiedza i Myśl" z grudnia 2012 r. znajduje się publikacja na ten temat pt. "O zatrudnieniu na Liście dyskusyjnej Typhlos" (Wybrała i opracowała Klementyna)
 Oto fragmenty tej dyskusji:
 
 "Stanisław:
W poprawie sytuacji starających się o pracę ludzi z różnymi typami dysfunkcji nie pomagają dotacje do stanowisk pracy oraz zwolnienie z konieczności odprowadzania tzw. "składek pefronowskich", które przysługuje przedsiębiorcom.
To dziwne, gdyż coraz więcej firm z tego i to nieźle żyje, tylko szkoda, że te dofinansowania napychają kieszeń pracodawcy, a nie praca, którą pracownik wykona.
Tyle kłopotu sobie firmy zadają, aby tworzyć fikcyjne zatrudnienie. Gdyby pracodawcy skierowali swoją inwencję twórczą trochę w innym kierunku, to i zyski dla nich byłyby większe i pracownicy mieliby prawdziwą pracę.
Nadeszły czasy absurdów, tylko komu się to opłaca i jak długo wytrzyma taki system płacenia pracodawcom za to, że nas zatrudnią.
Myślę, że temat jest wart dyskusji, ale chętnych do niej zabraknie, gdyż jest dziwna zmowa milczenia na ten temat, nikt się nie przyzna, że wykonuje pracę nikomu niepotrzebną.
 
Janusz:
Albo, że w ogóle jej nie wykonuje. Chociaż z drugiej strony można to potraktować jako część rehabilitacji społecznej.
 
Sylwek:
A i owszem, dlatego pisałem kiedyś, że lepiej podnieść renty, niż fikcyjnie zatrudniać ludzi, bo większość z nich i tak siedzi w domach, czyli rehabilitacja społeczna jest zerowa, a na pewno to rozwiązanie byłoby tańsze. Najlepszy przykład, że się sprawdza na Zachodzie. Zawsze rozmawiam z osobami, które mają tam kontakty z niewidomymi i okazuje się, że mało kto pracuje, a jak już pracuje to najczęściej w takich firmach jak nasza Szansa. Ludzie wybitni nawet bez refundacji dadzą sobie radę. Na pewno świadomość faktu, że zostali wybrani ze względu na ich umiejętności, a nie ulgi z tytułu ich zatrudnienia, będzie dla nich lepszą gratyfikacją.
 
Adam:
Należałoby przy tym założyć, że u rządzących (bez względu na etykietkę) jest dobra wola i chęć dobrego zorganizowania państwa. A takiego założenia zrobić nie sposób, bo to nie jest prawda.
I w tym momencie wszystkie rozważania można o kant globusa roztrzaskać.
 
Ania:
Przyznam się, i to bez bicia, że moja praca to fikcja. A w ramach rehabilitacji społecznej wykonuję całkiem inną pracę, coś co lubię i co mnie satysfakcjonuje, uwzględniając moją sytuację.
Z drugiej strony możliwości na rynku pracy jakie są, większość wie. Oczywiście, szczęściarzem jest ten, który spełnia się w pracy, rozwija się, pogłębiając swoją wiedzę i możliwości. Nie oszukujmy się, wcale nie tak łatwo znaleźć pracę, a tym bardziej taką, która w pełni by nas zadowoliła. Nie wątpię, że są jednostki, które zwyczajnie nie chcą podjąć żadnej pracy. Nie tyczy to tylko osób z niepełnosprawnością, ale i w pełni sprawnych. Kto tak naprawdę nie chce pracować, to do każdej pracy będzie miał zastrzeżenia, w każdej będzie mu trudno.
Cyprian:
Bardzo dużo fikcyjnych stanowisk pracy ze statusem ZPChr jest w obszarze systemu pracy zdalnej - telepracy.
W styczniu 2013 r. ZPChr nadal będą pobierać najwyższą, czyli stuprocentową dopłatę do pracy pracownika z SOD PFRON.
 
Rafał:
Dane pesymistyczne, a z drugiej strony, gdy patrzę na dziewczyny, które przewinęły się przez pracownię na Uniwersytecie Gdańskim, to one wszystkie pracują. Tak od ręki nie potrafiłbym wskazać znajomego niewidomego, który nie pracuje.
Ciekawe, czy są badania, o ile wykształcenie sprzyja zatrudnieniu w przypadku niewidomych.
 
Jacek:
Owszem. Sprawdź na stronie FIRR. Jest tam raport z badań z 2006 roku. Ewidentnie pozytywna korelacja.
 
Tomasz:
O ludzi wybitnych w ogóle nie ma się co martwić - zawsze dają sobie radę. Chodzi o to, jak pomóc ludziom przeciętnym albo nawet trochę poniżej przeciętnej. Pomoc polega na tym, że pomaga się tym, którzy potrzebują pomocy, a nie tym, którzy rokują największe szanse na sukces. Dla tych wybitnych, wsparcie to trampolina, a dla słabych - koło ratunkowe. Praca, choćby głupia, jest lepsza od zapomogi.
 
Stanisław:
Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli, mówiąc wyjść na swoje, gdyż te zakłady właśnie z tego żyją. Czy uważasz, że ZPCH dopłaca do pracownika, bo ja tak nie uważam, gdyż sporo z tej dopłaty zostaje dla nich. Dlatego opłaca się tworzyć firmy, które oferują pseudopracę. Ostatnio jest sucho, więc grzyby tak szybko nie rosną, jak te firmy.
 
Tomasz:
To nie jest aż tak proste - wziąć dofinansowanie, zapłacić osobie niepełnosprawnej i tym, co zostaje nabijać kabzę. Po pierwsze trzeba opłacić pracowników, którzy nie mają dofinansowania, po drugie są pewne koszty pozapłacowe, takie jak czynsze, energia, podatki itd., po trzecie dofinansowania nie są aż tak wielkie, i po czwarte przynajmniej niektóre ZPCH wytwarzają coś, co da się sprzedać - towary lub usługi. Na pewno nie wszystkie firmy zatrudniające niewidomych w telepracy są przekrętem, jak wynika z wypowiedzi na Typhlosie.
 
Domra:
W wyliczeniu zapomniałeś o zysku z produkcji czy usług".
 
W dyskusji poruszono wiele innych problemów związanych z zatrudnieniem osób niepełnosprawnych, funkcjonowania zakładów pracy chronionej, częściowej refundacji kosztów zatrudnienia niepełnosprawnych pracowników, zakładowego funduszu rehabilitacji osób niepełnosprawnych i spółdzielniom socjalnym.
Przytoczyłem te dotyczące oceny warunków zatrudnienia, zwłaczcza patologii w tej dziedzinie. Praca jest podstawą rehabilitacji psychicznej i społecznej, podstawą samodzielności ekonomicznej, podstawą zaspokajania wielu potrzeb kulturalnych, religijnych, bytowych, podstawą założenia i utrzymania rodziny. Powinna to być jednak rzeczywista praca, a nie pozorowana, no i rzeczywiście opłacana, a nie byle jak.
 Od czasu prezentowanej dyskusji niewiele się zmieniło na lepsze, a może nawet nic się nie zmieniło. Dlatego współcześni polscy niewidomi nie mogą z optymizmem patrzyć w przyszłość.
 Bolek nie jest osobą wybitną. Nie jest też głupi, jest po prostu przeciętny. Świetnie dawał sobie radę w warunkach gospodarki nakazowo-rozdzielczej, ale nie poradziłby sobie w warunkach gospodarki rynkowej. Na szczęście urodził się dostatecznie wcześnie, żeby nie musiał żyć z renty socjalnej albo z najniższej płacy. Wówczas nie mógłby założyć rodziny, wychować i wykształcić dzieci. Miał szczęście, Żył w "dobrych czasach", które były stosunkowo dobre dla niewidomych spółdzielców i bardzo złe dla całego narodu.
 
Tak więc można by dojść do wniosku, że smutno kończy się ten cykl obszernych artykułów. Jednak tak nie jest. Artykuły te są pełne optymizmu, osiągnięć osób niewidomych niemal we wszystkich okresach historycznych i dziedzinach życia, walki o poprawę losu szerokich rzesz osób z uszkodzonym wzrokiem, rozwoju stowarzyszeń działających na ich rzecz i zakładów spółdzielczych dających im pracę oraz różnorodną pomoc. W każdej epoce niewidomi napotykali wielkie trudności i starali się je pokonywać, zwłaszcza począwszy od końca osiemnastego stulecia.
W naszym kraju nastąpiły nowe czasy i nowe problemy. Teraz stowarzyszenia, z Polskim Związkiem Niewidomych na czele, nie mogą zaspokajać w dostatecznym stopniu istotnych potrzeb osób niewidomych i słabowidzących, tracą członków i walczą o przetrwanie. Zakłady pracy chronionej to już nie spółdzielnie niewidomych. Większość spółdzielni niewidomych upadła, a pozostałe istnieją w wymiarze szczątkowym. Wygląda na to, że wszystko trzeba będzie zaczynać od początku.
No tak, zaczynać od początku, ale jak? Do czego dążyć? Jakie cele sobie wytyczać? I co z tego, że są komputery, powiększalniki elektroniczne, udźwiękowione smartfony, laski z włókna węglowego, odtwarzacze muzyki i książek, które mieszczą się w kieszonce koszuli. Wszystko to dobre, wspaniałe, potrzebne, ale gdzie podstawa człowieczej godności, gdzie zaangażowani działacze niewidomi, słabowidzący i widzący? Kto i jak ma od początku zaczynać?
I zostajemy z tymi pytaniami bez odpowiedzi. Ja ich nie znam. A może czytelnicy je znają? Może się mylę? Och, jak bym się cieszył, gdyby mi ktoś wykazał, że jestem skrajnym pesymistą, że w naszym kraju wcale nie jest tak źle, że wcale źle nie jest, że niewidomi z optymizmem mogą patrzeć w przyszłość.
Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że byli tacy niewidomi, którzy w najtrudniejszych warunkach potrafili podejmować starania o zaspokajanie potrzeb ogółu niewidomych, że potrafili i potrafią osiągać sukcesy w różnych dziedzinach życia oraz walczyć o wyzwolenie narodowe oraz o demokrację, to można mieć nadzieję, że i obecnie znajdą się działacze na miarę współczesnych potrzeb. Takim przesłaniem, a nie pesymizmem, chcę zakończyć cykl czterdziestu dziewięciu artykułów dotyczących historii niewidomych i słabowidzących, osiągnięć osób przeciętnych i jednostek wybitnych.
Zakończyłem cykl artykułów popularyzujących historię niewidomych, ich osiągnięcia i porażki oraz zmiany w różnych dziedzinach życia, zachodzące w ciągu tysięcy lat i w ciągu życia każdego człowieka. Żegnam się więc z Czytelnikami i zapraszam na następne spotkania w nowym cyklu pt.: "Zaduma nad okruchami historii".