Skryba
 W poprzednich  odcinkach "Z laską przez tysiąclecia" omawiałem zmysły, mięśnie i  mózg, w które natura wyposażyła człowieka oraz w co on sam się wyposażył przed  tysiącami lat, tj. narzędzia, broń oraz zwierzęta, przede wszystkim psy, które  dzielnie służą niewidomym jako psy przewodniki. Wraz z czytelnikami  zastanawiałem się też, kim jest osoba pozbawiona wzroku, kim jest niewidomy.  Okazało się, że wcale nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jednak  niezależnie od tych trudności, można stwierdzić, że człowiek jest częścią  przyrody i żyć może tylko w zgodzie z przyrodą. Od przyrody bowiem, od warunków  klimatycznych, temperatury, nawodnienia, gleby itd. zależą warunki życia  człowieka. W warunkach przyrodniczych muszą też żyć osoby z uszkodzonym  wzrokiem. Jak się jednak okaże w dalszej części tego artykułu, wcale żyć nie  muszą, a w ekstremalnie trudnych warunkach, jakie istniały u zarania ludzkości,  nawet nie mogli żyć. 
      Postaram się omówić prawa natury, które rządzą  wszystkimi istotami żywymi. Piszę "prawa natury", a nie prawa  naturalne, gdyż chcę uniknąć nieporozumień. W dyskusjach politycznych  przeciwstawia się prawo naturalne prawu stanowionemu. Żeby uniknąć takich  przeciwstawień, używam określenia "prawa natury". 
      Jednym z takich praw jest trwanie gatunku, a nie  poszczególnych osobników. We współczesnym świecie cywilizowanym rządzą inne  prawa - prawo religijne, prawo stanowione, humanitaryzm, kultura, ideologia. W  zamierzchłej przeszłości wszystko to nie istniało albo dopiero powstawało.  Rządziły tylko prawa natury. 
      Człowiek kształtował się przez miliony lat.  Archeolodzy ustalili kilka stadiów rozwoju człowieka. Nie będę zajmować się  wszystkimi. Wspomnę tylko o homo sapiens, czyli o człowieku rozumnym,  właściwym. 
      Nasz gatunek pojawił się przed około 130 tysięcy lat.  Był on bardziej inteligentny od swoich poprzedników. Wykonywał już dosyć  precyzyjne narzędzia i zasiedlił wszystkie kontynenty. Miał rozwiniętą  wyobraźnię, malował obrazy na ścianach jaskiń i grzebał swoich zmarłych. 
      Pierwsze cywilizacje powstawały nad rzekami, gdzie  były żyzne gleby, klimat ciepły, czyli dogodne warunki życia. 
Życie ludzi pierwotnych było podobne do życia  zwierząt. Byli całkowicie zależni od przyrody, która wywoływała u nich lęki i  strach. Przed dzikimi zwierzętami, deszczem i zimnem szukali schronienia na  drzewach i w jaskiniach. Zajmowali się zbieractwem, a także polowali na drobną  zwierzynę. Żywili się tym, co mogli znaleźć w lasach i w innych miejscach, np.  leśnymi owocami, korzeniami i nasionami roślin, ślimakami, pędrakami i ptasimi  jajami. 
      Polowali przy pomocy dzid i maczug. Początkowo jedli  mięso surowe, a po nauczeniu się posługiwania ogniem, piekli je na ogniskach.  Żyli w gromadach, gdyż tak łatwiej było zdobywać pożywienie i bronić się przed  niebezpieczeństwami. 
      Prowadzili koczowniczy tryb życia. Wędrowali z  miejsca na miejsce w poszukiwaniu pożywienia. 
   Z czasem  uczyli się wytwarzać coraz doskonalsze narzędzia i broń oraz udomawiać  zwierzęta. O tych umiejętnościach pisałem we wcześniejszych częściach mojego  cyklu. 
      Na podkreślenie zasługuje fakt, że warunki życia  człowieka pierwotnego były niezmiernie trudne. Musiał ciągle walczyć z  niebezpieczeństwami, chronić się przed zimnem, deszczem, gradem i poszukiwać  pożywienia, którego ciągle było zbyt mało. W takich warunkach nie było zbyt  wiele miejsca dla jednostek słabych, chorych, niepełnosprawnych, w tym  niewidomych. 
Przyroda wytworzyła mechanizmy, których celem jest  zachowanie i rozwój gatunku. Jednostka, w wielkim planie przyrody, ma bez  porównania mniejsze znaczenie. 
      W celu utrzymania gatunku przyroda stosuje różne  mechanizmy. Do mechanizmów takich należą m.in.: 
      * Wysoka rozrodczość - zwierzęta, które nie opiekują  się potomstwem, wytwarzają wielkie ilości jaj - płazy, ryby, owady, a nawet  ptaki, które żyją na ziemi i często stają się łupem drapieżników. Tak samo  króliki, które nie bardzo mogą bronić się przed drapieżnikami. Zresztą, każdy  gatunek, który nie miałby naturalnych wrogów, w szybkim czasie zasiedliłby całą  ziemię niepozostawiając miejsca dla innych gatunków. 
      * Dobór maturalny, który umożliwia przetrwanie i  rozrodczość osobnikom najlepiej dostosowanych do życia w danych warunkach. 
      * Popęd płciowy, który zmusza do szukania partnera,  stosunków płciowych, a przez to powstawania kolejnych pokoleń. 
      * Instynkt macierzyński i szerzej rodzicielski -  niemal wszystkie samice zwierząt i kobiety troskliwie opiekują się swoim  potomstwem, chronią je, karmią, pielęgnują, uczą zachowań właściwych dla ich  gatunku. Często również samce zwierząt i niemal zawsze mężczyźni współdziałają  w wychowywaniu potomstwa. Instynkt rodzicielski należy do najsilniejszych  instynktów zwierząt o wyższym poziomie rozwoju oraz u ludzi. 
   Zwierzęcy oraz  ludzcy rodzice niemal zawsze gotowi są bronić swego potomstwa, gotowi są  podejmować walkę nawet z dużo silniejszym przeciwnikiem, który zagraża ich  potomstwu. Obrona ta ma często charakter zbiorowy. Silniejsze osobniki stada  chronią słabsze, nawet z narażeniem własnego życia. Młodzież zwierzęca i ludzka  bowiem stanowi przyszłość gatunków. Osobniki stare nie mogą już się rozmnażać,  a więc są mniej wartościowe według praw przyrody. 
Czytałem kiedyś opis ataku wielkiego stada wilków na  stado dzików. Dziki zbiły się w gromadę. W środku tej gromady znalazła się cała  młodzież dzicza, a na zewnątrz odyńce i silne maciory. Wilki otaczały stado  dzików, ale nie mogły oddzielić żadnego zwierzęcia od stada i pożreć. 
      Czytałem podobny opis dotyczący stada bizonów  otoczonych przez wilki. Tu również silne byki ustawiły się kołem, przodem do  napastników, a w środku koła znalazła się młodzież i krowy. 
      Nie inaczej jest u ludzi. Zwierzęta postępują  instynktownie, nieświadomie, a ludzie rozumnie, ale cel jest ten sam. Poświęca  się jednostki albo całe oddziały, żeby chronić gromadę ludzką, plemię, miasto  lub państwo. 
      Dominacja całości nad jednostką lub częścią organizmu  występuje już w ramach jednego organizmu. Organizmy wyżej zorganizowane, w tym  ludzkie, wytwarzają różne mechanizmy obronne przed zagrożeniami. 
      Wielkim zagrożeniem są na przykład bakterie. Dlatego  organizm człowieka wytwarza białe ciałka krwi, których zadaniem jest zwalczanie  bakterii. Jeżeli następuje infekcja, bo bakterie dostają się do organizmu, na  przykład na skutek skaleczenia, legiony białych ciałek ciągną w kierunku rany i  podejmują walkę z intruzami. W walce tej giną bakterie i giną obrońcy, czyli  białe ciałka krwi. Trup po obydwu stronach ściele się gęsto, a z padłych  wojowników, napastników i obrońców tworzy się ropa. Jeżeli obrońcy zwyciężą,  nic nie grozi człowiekowi, jeżeli ulegną - człowiek ginie. 
      Czytałem kiedyś, że lis złapany w potrzask potrafi  odgryźć sobie łapę, której wyszarpnąć nie może, i uciec. Tego samego dokonał  zdobywca wysokich gór, któremu głaz przycisnął rękę. Odciął on sobie tę  kończynę i się uratował. 
      Pięknym dowodem na dominację zbiorowości nad  poszczególnymi osobnikami są pszczoły. W ulu nie liczą się poszczególne owady,  tylko rój jako całość. 
      Maurycy Maeteriinck w pracy pt. "Życie  pszczół" pisze: 
   "Duch ula  jest niezmiernie mądry, ekonomiczny, ale wolny od skąpstwa i małostkowości.  Znane mu są zapewne rozległe, szalone nawet prawa natury, o ile idzie o sprawy  miłosne. Toteż w ciągu obfitych w łupy dni letnich toleruje obecność,  kłopotliwą bardzo obecność, trzech do czterechset trutniów, spośród których  młoda królowa wybierze sobie kochanka, mimo że są to uparte i niezdarne  miodolizy, bez potrzeby zatroskane zawsze, pełne uroszczeń, ohydnie leniwe, do  niemożliwości hałaśliwe, łakome, ordynarne, nienasycone D i ogromnym cielskiem  zabierają mnóstwo miejsca. Kiedy jednak królowa została zapłodniona, a kwiaty  późno otwierają kielichy, zamykają je zaś wcześniej, pewnego poranku duch ula z  najzimniejszą krwią ogłasza wyrok śmierci i trutnie giną jeden po drugim bez  apelacji. 
      Duch ula wyznacza również zakres pracy każdej z  robotnic. Według wieku rozdziela pomiędzy nie funkcje piastowania. 
      W imię czegóż to w owym mieście pełnym wiary, nadziei  i utajonego zapału, sto tysięcy dziewic podejmuje dobrowolnie takie brzemię  pracy, jakiego by nie uniósł żaden niewolnik człowieczy pod razami bata?  Pracownice mniej ofiarne, szczędzące swych sił, pamiętające choć trochę o  sobie, nie takim ożywione żarem obowiązku, dożyłyby niezawodnie drugiej wiosny,  drugiego lata, tutaj zaś cóż widzimy? Oto, kiedy zakwita cały świat, pszczoły  ogarnia taki szał poświęcenia, taka zabójcza pracowitość, że giną niemal do  jednej po upływie kilku tygodni, padają z ciałem wyschłym doszczętnie, z  poszarpanymi skrzydłami, okryte strasznymi ranami". 
   Przykład z  życia pszczół świadczy wymownie, że życie poszczególnych owadów całkowicie  podporządkowane jest celom ogólnym, czyli rozwojowi i trwaniu roju, trwaniu  gatunku. 
      Jeszcze bardziej interesujące zachowanie można  zauważyć u termitów. Maurycy Maeteriinck w pracy pt. "Życie termitów"  pisze: 
  "Kimkolwiek jednak byłby napastnik, z chwilą  ataku i zrobienia wyłomu, ukazuje się natychmiast olbrzymia głowa obrońcy,  który alarmuje, uderzając w ziemię żuchwami. Nadbiega straż, potem cały  garnizon i zatyka głowami wyrwę, rzucając na oślep w powietrze dotkliwe  ukąszenia straszliwych, hałaśliwych szczęk. Zawsze omackiem, niby sfora  zażartych buldogów, obrońcy rzucają się na nieprzyjaciela, gryząc wściekle,  porywają kawały i nie puszczają za nic łupu. 
   W razie  dalszych ataków, żołnierzy ogarnia wściekłość i wydają ton jasny, drgający, a  szybszy niż tykanie zegarka, dosłyszalny w odległości kilku metrów. Z głębi  gniazda odpowiada mu gwizdanie. Ten hymn bojowy, czy ta pieśń gniewu, powstaje  przez uderzenia głową o cement i pocieranie opancerzonej potylicy o grzbiet,  posiada rytm bardzo wyrazisty i powtarza się co minutę. Czasem, mimo  bohaterskiej obrony, pewna liczba mrówek zdoła się wedrzeć do cytadeli. Wówczas  następuje walka wręcz. Żołnierze powstrzymują jak mogą napastników, a robotnicy  zamurowują za nimi co prędzej wyloty korytarzy. W ten sposób wojownicy zostają  poświęceni, ale nieprzyjaciel zamknięty". 
   Ten opis  prowadzi nas już do Leonidasa i do wąwozu Termopile. O bitwie pod Termopilami w  roku 480 p.n.e. czytamy w Wikipedii: 
  "Nad ranem trzeciego dnia do Leonidasa dotarła  wiadomość od zbiegów i zwiadowców, że Persowie obchodzą Hellenów wspomnianą  ścieżką. Król Sparty wiedział, że pozycja w Termopilach jest już stracona. Na  naradzie dowódców postanowił on odesłać kontyngenty wszystkich miast greckich w  stronę Aten, pozostając na przesmyku jedynie ze swymi Spartiatami. Wiedzieli  oni, że misja, której się podejmują, jest samobójcza, ale Leonidas postanowił  bronić przejścia do ostatniej chwili, żeby opóźnić marsz Persów zmierzających  ku Attyce". 
      W literaturze można znaleźć setki podobnych opisów. 
      Ludzie tworzą wojska, straże ogniowe, powołują  policję i inne służby, które mają na celu chronić całe społeczeństwo, nawet z  narażeniem utraty życia przez poszczególne osoby, przez żołnierzy, strażaków i  policjantów. 
      W warunkach spokojnych, pokojowych, w systemach  demokratycznych wysoko cenione są prawa człowieka, każdego człowieka,  indywidualne prawa. Inaczej jest w okresach zagrożenia, zwłaszcza wielkiego,  totalnego zagrożenia. Wówczas prawa człowieka schodzą na dalszy plan, a  najważniejszą powinnością staje się obrona plemienia, narodu, państwa. 
      Rozważania te są ważne dla zrozumienia sytuacji  niewidomych w społecznościach pierwotnych. 
Nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że ludzie  pierwotni nie tracili wzroku. Przeciwnie, warunki życia, brak jakiejkolwiek  higieny, wypadki oraz urazy ponoszone w czasie walk z innymi ludźmi pierwotnymi  musiały prowadzić do utraty wzroku wielu osób. Pamiętamy, że były wówczas  bardzo surowe warunki życia. Z trudem udawało się zdobywać pożywienie dla  siebie i dla swojego potomstwa. W tych warunkach niewidomy nie był zdolny do  samodzielnego zdobywania pożywienia. Nie mógł też liczyć na pomoc gromady, w  której żył, zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych - zagrożenia ze strony innej,  wojowniczej gromady ludzkiej, konieczności szybkiego przemieszczania się w  poszukiwaniu pożywienia albo w przypadku klęsk żywiołowych. 
   Max Schoffler  w "Niewidomy w życiu narodu" przytacza opis ostatnich godzin życia  starego, ociemniałego ojca naczelnika szczepu, z książki Jacka Londona pt.  "Prawo życia". Czytamy: 
  "Stary Koskoohs nadsłuchiwał uważnie. Jakkolwiek  stracił on już dawno wzrok, posiadał jednak jeszcze ostry słuch i najmniejszy  szmer docierał do jego świadomości, która tliła się jeszcze pod jego starczym  czołem, ale nie pozwalała mu już spojrzeć na rzeczy świata zewnętrznego. Aha!  Była to Sit-emu-tu-ha, która ostrym głosem strofowała psy, uderzając je i  potrącając, by dały się zaprząc. Sit-emu-tu-ha była córką jego córki. Była ona  tak zajęta swoją czynnością, że nie pomyślała o swoim starym i słabym dziadku,  który samotny i bezradny siedział na śniegu. Obóz trzeba było zwinąć.  Oczekiwała ich daleka droga, a krótki dzień poganiał. Życie wołało ją. Życie i  obowiązki, a nie śmierć, która staremu Kooskoohsowi była już bardzo bliska. 
      Myśl ta napawała przez chwilę starca strachem.  Wyciągnął on swoje zreumatyzowane drżące dłonie, przesuwając je tam i z  powrotem nad wiązką suchego drewna. Gdy się w ten sposób upewnił, że się  rzeczywiście tu znajduje, schował ręce pod swój wyleniały kożuch i w dalszym  ciągu nadsłuchiwał. Nieprzyjemny szelest na pół zmarzłych skór mówił mu, że  zdejmuje się skóry łosiowe z namiotu naczelnika, że się je ugniata i  sprasowuje, by nadać im dogodny do załadowania kształt. Naczelnikiem był jego  syn. Był on postawny i silny. Najwspanialszy mężczyzna w rodzie. Wspaniały  myśliwy. Podczas gdy kobiety krzątały się przy pakunkach z mieniem obozowym,  rozbrzmiewał jego głos, przynaglający je do pośpiechu. Stary Koskoosh nadstawił  uszy. Miało to być po raz ostatni, że słyszał głos. Teraz rozebrano namiot  Gechowa, a teraz Tuskensa. Siedem, osiem, dziewięć teraz zapewne pozostał  jeszcze tylko namiot szamana. Tak! Teraz pracują przy nim. Mógł jeszcze słyszeć  pomrukiwanie szamana, który ładował namiot na sanie. Usłyszał kwilenie dziecka  oraz kobietę, która uspokajała je łagodnym i skarżącym, gardłowym głosem. Mała  Keetee, pomyślał starzec, jest niespokojnym i niezbyt zdrowym dzieckiem. Może  wkrótce umrze, a wtedy wypali się jamę w zamarzniętej tundrze i zasypie grób  kamieniami przed żarłocznymi drapieżnikami. No, cóż robić? Niewiele lat, w  najlepszym razie tyleż razy pusty lub pełny żołądek, a na samym końcu czeka  najbardziej ze wszystkich głodna - śmierć. 
      Ale cóż to? Mężczyźni szykują sanie i umacniają je  postronkami. Nadsłuchuje ten, który już wkrótce przestanie nadsłuchiwać. Batogi  świszczą i wżerają się w gromadę psów. Słuchaj, jak one wyją! Jak one  nienawidzą pracy i podróżowania! Teraz prężą się zaprzęgi! Sanie za saniami  ruszają powoli w milczącą dal. Odjechali. Oddalili się z jego życia i on sam  jeden patrzy w oblicze ostatniej ciężkiej godziny. Śnieg skrzypi pod chodakami.  Mężczyzna stanął obok niego i kładzie swoją rękę miękko na jego głowę. Jego  dobry syn to uczynił. Przypomniał sobie innych starców, których synowie nie  pozostawali, gdy ród zmieniał obozowisko. Ale jego syn pozostał. Jego myśli  błądziły w przeszłości, z której przywołał go głos młodego mężczyzny. 
  "Jak się masz?" - zapytał on, a starzec  odpowiedział - "mam się dobrze". 
  "Obok ciebie leży wiązka drewna" - mówił  młody - "a ogień płonie jasno. Poranek jest ponury i mróz zelżał. Zaraz  zacznie padać śnieg. Właśnie zaczął już padać". 
  "Tak, śnieg już pada". 
  "Naszemu szczepowi jest pilno. Ładunki są  ciężkie, a ciała wychudłe z braku pożywienia. Droga daleka i podróż musi być  szybka. Idę już. Czy już dobrze?" 
  "Tak, już jest dobrze. Jestem jak ostatni liść,  który luźno tkwi jeszcze na pniu. Najlżejszy wiaterek powali mnie. Mój głos  stał się podobny do skrzekotu starej kobiety. Moje oczy nie wskazują więcej  drogi nogom, które stały się ociężałe. Jestem zmęczony. Jest dobrze". 
      Pochyla on pokornie głowę, aż zamarło ostatnie  trzeszczenie śniegu. Wiedział on, że już nie będzie mógł przywołać swojego  syna. Następnie chwyta szybko ręką wiązkę drewna. Jest to jedyna rzecz, jaka  pozostała pomiędzy nim a wiecznością, która go ogarnie. Życie jego można na  dobrą sprawę mierzyć garścią drewien, które jedno po drugim żywią ogień, gdy  tymczasem, krok za krokiem skrada się do niego śmierć. Gdy ostatnie polano odda  swoje ciepło, zabierze jego siły mróz. Najpierw ulegną mu nogi, potem ręce i  powoli pochwyci drętwota wszystkie członki. W końcu opadnie głowa na kolana i  ogarnie go spokój. To było bardzo łatwe. Wszyscy ludzie muszą umrzeć. 
      On się nie skarży. To jest prawem życia i tak jest  dobrze. Urodził się tuż przy ziemi, tuż przy ziemi żył i dlatego prawo to nie  jest mu obce. Jest to prawem każdego ciała. Przyroda nie sprzyja ciału. Nie ma  ono dla niej żadnego znaczenia. To są rzeczy zrozumiałe. Przyroda dba tylko o  zachowanie gatunku i rasy, a nie o pojedynczego osobnika..." 
      Tyle Jacek London. A teraz komentarz Maxa Schofflera: 
  "To, co przeczytaliśmy wyżej, nie jest fantazją,  tylko naturalną koniecznością życiową. Nie jest to brutalna przemoc,  wykonywanie prawa silniejszego nad słabszym, a tylko ofiara społeczna, którą  ród musi złożyć w ofierze, gdyż wymaga tego od niego walka o byt w dzikiej  przyrodzie, dla utrzymania i zabezpieczenia ciągłości związku rodowego. W tym  wypadku otoczone to jest jeszcze troską: ognisko, drzewo opałowe, pożywienie.  Jest to więc z konieczności życiowej zrodzona tradycja obyczajowa, która  zakorzeniła się w surowej przyrodzie tej ziemi. 
      W tych formach wspólnego bytowania, nie ma miejsca na  wolę jednostki, na indywidualne prawo, panujące nad społecznością. Walka o byt  jest walką rodu i każde działanie ma na celu zapewnienie wspólnego bytu, a nie  bytu pojedynczego osobnika. Tylko we wspólnocie może tu żyć jednostka. Sytuacja  materialna takiej hordy, która w pustyniach śnieżnych, stepach i dziewiczych  lasach walczyć musi o zaspokajanie podstawowych potrzeb życiowych, jest w tym  okresie bytowania społecznego, reprezentowana przede wszystkim przez fizycznie  niezależnych, zdolnych do noszenia broni, towarzyszy rodowych. Na nich opiera  się wspólne bytowanie, od nich zależy bezpieczeństwo tej prymitywnej wspólnoty.  Naturalne prawo przyrody żąda utrzymania całości i rezygnuje z życia jednostki,  gdy wymagają tego okoliczności. 
      Podstawowe prawo socjalne, jakim jest prawo jednostki  do życia, może być w tych warunkach bytowych udziałem każdego tylko wówczas,  gdy bezpieczeństwo wspólnoty nie zostaje przez to postawione pod znakiem  zapytania. Jest rzeczą jasną, że z reguły, w praformach wspólnoty, osobnicy  fizycznie słabi (starzy, chorzy i kalecy) zgodnie z wolą wspólnoty rezygnują z  życia, tak jak nawet zdrowy członek rodu ofiaruje swoje życie bez namysłu, gdy  tego wymaga bezpieczeństwo czy byt jego rodu. 
      Historyczno-rozwojowa wartość tego społecznego  obyczaju, jakim jest porzucenie lub zabicie jednostki niezdolnej do prowadzenia  nieubłaganej walki o byt w warunkach pierwotnej wspólnoty, nie ulega przez to  złagodzeniu, że później u narodów cywilizowanych działanie takie uważane jest  za zbrodnię. W owym stadium rozwojowym musiano przede wszystkim ugruntować i  zabezpieczyć byt materialny, na bazie którego mogły kształtować się dalsze,  wyższe formy współżycia". 
      Max Schoffler przytacza informacje opublikowane przez  Jana Koty dotyczące traktowania osób starych, chorych i niepełnosprawnych przez  różne ludy. Poczytajmy: 
  "Rzeczywistość ta stanie się nam natychmiast  zrozumiałą, gdy zaczniemy zaznajamiać się z wynikami badań etnologicznych,  które zostały zebrane w znakomitym dziele Jana Koty pt. "Obchodzenie się  ze starcami i chorymi u narodów pierwotnych". 
      Z obszernego materiału zawartego w tym dziele  przytaczam kilka fragmentów dotyczących omawianego zagadnienia. 
"Co się tyczy szczepów koczujących w okolicach  Adehaide i Murray, donosi Eyre, cieszą się u nich starcy poważaniem i  korzystają z wielu przywilejów. Gdy jednak starcy i kaleki sprawiają podczas  marszów dużo kłopotu, zostają oni przez grupę opuszczeni. 
      Ciężki los tych nieszczęśliwych jest następstwem  walki o byt... 
      Wielu ludzi w Australii, szczególnie starcy, popadają  w całkowitą ślepotę w wyniku zapalenia spojówek. Nie zabija się ich, ani nie  bije. W swoim sprawozdaniu pisze Nylmann o Loritja, Arnuta, Arapari oraz o  innych szczepach, co następuje: 
      ci pozbawieni najważniejszego zmysłu, jakim jest  wzrok, nieszczęśnicy należą z reguły do najbardziej głodujących w gromadzie.  Nie są oni jednak narażeni na brutalne traktowanie, a pozostawia się ich  własnemu losowi tylko wówczas, gdy nędza doszła do tego stopnia, że nawet  zdrowi z trudem tylko mogą zapewnić sobie byt. W czasie swoich wędrówek w  pobliżu obozu, poruszają się bez pomocy człowieka widzącego. W czasie marszu  natomiast, muszą być prowadzeni... W Quenslandzie traktuje się kaleki i starców  na ogół dobrze i z szacunkiem. Tak samo jak u szczepów centralnych, tak i tu,  poświęca się niewidomym wiele uwagi... 
Gwałtowne usuwanie chorych i starców zdarza się w  niektórych okolicach. W żadnym jednak wypadku nie można tego uważać jako ogólny  zwyczaj... 
      Na niektórych wyspach Melanezji porzuca się starców i  nieuleczalnie chorych. To usuwanie kalek, którego dopuszczają się członkowie  rodziny z litości, nie stanowi ogólnego obyczaju. Wymagający pomocy, zwykle  sami proszą o okazanie im łaski i skończenie z ich ciężkim życiem... 
Tubylcy z Wysp Towarzyskich (Tahiti) byli obwiniani o pogardzanie i zaniedbywanie starców. Mieszkańcy Tahiti odznaczali się wiadomościami medycznymi i śmiałymi operacjami chirurgicznymi. Gdy jednak zawodziły praktyczne środki i czarodziejskie zabiegi, wówczas zadawali choremu śmierć przez uduszenie, porzucali go lub grzebali żywcem. Oszczędzano jednak trędowatych, których uważano za świętych. Poświęcano im dużo uwagi. Również umysłowo chorych, których uważano za nawiedzonych przez boga, traktowano dobrze. Natomiast naśmiewano się ze ślepców...
Ibu Khaldun pisze o wysokim poważaniu, jakim  obdarzają Berberowie starców. Dotyczy to również północnych szczepów Tuazegów.  Jest wśród nich dużo ślepych... 
      Van Den Bergh był mile zaskoczony obyczajnością  pigmejskiego szczepu Mambuti, narodu o najniższej stopie kultury. Swoimi  obyczajami przewyższają oni znacznie sąsiadów posiadających wysoki wzrost.  Autor podkreśla ich miłosierdzie, jakim darzą cierpiących. 
      Według Schebesty, jednego z najlepszych znawców  Pigmejów z centralnej Afryki, gwałtowność dzieci w stosunku do rodziców uchodzi  w szczepie Mambuti za największą zbrodnię. Również nie opuszcza się chorych i  starych członków szczepu... 
      Od Hottentottów i wędrownych ludów słyszymy, że w  zamierzchłych czasach - starców, chorych, kaleki i dzieci porzucano i skazywano  na śmierć głodową. Nie można jednak uważać tego za zwyczaj powszechny. Buszmeni  porzucają swoich bezradnych w czasie wielkiej biedy... 
      U szczepów koczowniczych kraju Somalii i u  sąsiadujących z nimi grup narodowościowych, starość nie cieszy się szacunkiem.  Traktowanie słabych jest złe. Gdy choroba wydaje się beznadziejna, porzuca się  chorych tak, że stają się oni łatwym łupem hien i lwów. Kalek i ślepych w  prawdzie się nie dusi, jakkolwiek nie cieszą się przychylnością otoczenia... 
      U wschodnich szczepów Bantu (Wawanga, Bakitara i  inne), w razie wojny, miejscowy znachor dokonuje codziennie, różnego rodzaju  magicznych zabiegów, które mają zapewnić powodzenie wyprawy wojennej.  Częstokroć domaga się do tego celu ofiary ze ślepego mężczyzny. Ślepota ma  jakoby w nieprzyjacielskich szeregach wywoływać zamieszanie... 
U Eskimosów ślepi, którzy nie mają rodziny, zostają uduszeni lub w czasie wędrówki porzuceni, jeśli stanowią oni zbyt wielki ciężar dla grupy.
Gdy Robertson odwiedzał różne miejscowości kraju  Kafir, krewni przyprowadzili wielu chorych, kalek i ślepców, domagając się  udzielenia lekarskiej pomocy. Ospa szerzy wśród nich spustoszenie. Staje się  ona częstym powodem utraty wzroku..." 
   Jak widzimy, w  warunkach ekstremalnie trudnych nie ma miejsca na litość, na humanitaryzm i  dbanie o niepełnosprawnych, w tym o niewidomych. Dlatego musieli oni ginąć. 
Nie tylko w odległej przeszłości istniała potrzeba  zapewnienia żywności osobnikom sprawnym. W bliższych nam czasach, jeżeli nie  można zapewnić dostatecznej ilości i jakości pożywienia dla wszystkich  członków, na przykład rodziny, w pierwszej kolejności musi otrzymywać ją ta  osoba, która ciężko pracuje na całą rodzinę. Gdyby ona była niedożywiona,  straciłaby siłę i nie mogłaby pracować. 
      W filmie "Perła w koronie" Kazimierza Kutza  jest scena obiadu, w której na talerzu leży tylko jeden karbinadel, czyli  kotlet mielony. Jest on przeznaczony dla ojca, który ciężko pracuje w kopalni.  Karbinadel ten porywa syn, no i ojciec i matka starają się go odzyskać. 
      Nawet obecnie, w sytuacjach ekstremalnych, zaleca się  zadbanie najpierw o bezpieczeństwo rodziców, a dopiero później dzieci.  Pasażerowie samolotów otrzymują instrukcję: 
  "Jeśli ciśnienie w kabinie gwałtownie spadnie,  maski tlenowe wypadną automatycznie. Należy wówczas chwycić najbliższą maskę,  pociągnąć ją mocno do siebie, zakryć nią usta i nos, oddychać normalnie.  Pasażerowie podróżujący z dziećmi zakładają maskę najpierw sobie, a następnie  dziecku". Jeżeli nastąpi rozszczelnienie kabiny na dużej wysokości, na  takiej, na której zwykle latają samoloty pasażerskie, pasażerowie mają zaledwie  kilkanaście sekund, zanim zaczną odczuwać skutki niedotlenienia, które prowadzi  najpierw do obojętności a następnie do utraty świadomości. Dlatego rodzice  powinni najpierw sobie nakładać maski tlenowe. Jeżeli zajęliby się najpierw  dziećmi, mogliby stracić przytomność i nie pomogliby ani dzieciom, ani sobie. 
Problem osób niepełnosprawnych, w tym ociemniałych,  jak widzimy, rozwiązywano z korzyścią dla ogółu, a nie dla nich. Ich śmierć  była, nie tylko koniecznością, ale też była okrutna. Samotne oczekiwanie na jej  nadejście, stopniowe zamarzanie albo nadsłuchiwanie zbliżania się jakiegoś  drapieżnika, wiązało się z cierpieniem, strachem, pewnie też pragnieniem  szybkiego, bezbolesnego końca. Zgodnie z prawem przyrody musieli tak postępować  ludzie bardzo prymitywni. 
      Nie istniało wówczas pismo. Nie mamy więc rzetelnych  informacji o życiu osób niepełnosprawnych. Jeżeli jednak przyjmiemy, że warunki  egzystencji pierwotnego człowieka były niezmiernie trudne, możemy też przyjąć,  że podany opis pozostawienia starego, ociemniałego człowieka bez pomocy jest  prawdziwy. 
      Od czasów najdawniejszych jednak następuje stały  rozwój kultury materialnej, narzędzi i broni. Ludzkość uczy się uprawiać ziemię,  budować chaty itd. Następuje więc poprawa materialnych warunków życia  człowieka. Jego praca staje się coraz bardziej wydajna i coraz lepiej zaspokaja  jego potrzeby. Postęp ten powoduje zmiany zachowań ludzi, ich obyczajów,  powstają religie, idee, kodeksy prawne. Stopniowo zmienia się stosunek do osób  niepełnosprawnych. Nie są to zmiany radykalne, szybkie, następują raczej bardzo  powoli, ale stale i są korzystne, chociaż czasami pojawiają się okrutne  poglądy. Zmiany te omawiać i rozważać będę w kolejnych częściach "Z laską  przez tysiąclecia".