Logo 1%

Przekaż 1% naszej organizacji

Logo OPP


Logo 1%
Dołącz do nas na Facebooku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zaduma nad okruchami historii (cz. 25)

Praca niewidomych na szczególnie wymagających stanowiskach

Stanisław Kotowski

Na portalu prokuratoria.gov.pl znajdujemy wiele interesujących informacji dotyczących niewidomego prawnika i polityka, męża stanu Stanisława Bukowieckiego. Część tych informacji wykorzystałem w artykule drugim tego cyklu pt. "Wysokie stanowiska polityczne zajmowane przez polskich niewidomych i słabowidzących". Teraz podstawą moich rozważań jest opinia tego wybitnego prawnika i polityka dotycząca możliwości pracy niewidomego sędziego. A oto odnośny fragment publikacji z portalu prokuratoria.gov.pl:
"W 1941 roku, w związku z tworzeniem podziemnego sądownictwa, Stefan Korboński, szef Kierownictwa Walki Cywilnej przy Delegaturze Rządu na Kraj, zaproponował Bukowieckiemu objęcie stanowiska przewodniczącego specjalnego sądu karnego, który miał powstać w Warszawie. Według późniejszej relacji Korbońskiego 74-letni Bukowiecki był wzruszony propozycją, ale mimo to z wielkim taktem i pokorą odmówił, nie czując się zdolnym przy swoim stanie zdrowia do objęcia tak odpowiedzialnej funkcji: "Bóg mi świadkiem" - powiedział - "że nie chodzi o te nędzne resztki życia, jakie mi pozostały. Z radością oddałbym je krajowi. Ale jestem ślepy i wobec tego nawet w normalnych warunkach nie mógłbym sądzić człowieka, a cóż dopiero w takich, gdzie na osobie sędziego spoczywać będą kilkakrotnie większe obowiązki. Nie może to być człowiek upośledzony jak ja, a w pełni sił nie tylko duchowych, ale i fizycznych".

Zamyśliłem się nad tą opinią. Wiem przecież, że mieliśmy w kraju niewidomą sędzię. Fakt, że w 1941 r. były w Polsce niezmiernie trudne warunki i fakt, że ogólny stan zdrowia Bukowieckiego nie był dobry - zmarł po trzech latach od odmowy objęcia stanowiska przewodniczącego specjalnego sądu karnego. Niezależnie od okoliczności, w wyżej zamieszczonym cytacie znajdujemy słowa, w których Bukowiecki twierdzi, że i w normalnych warunkach nie mógłby być sędzią. Świadczą o tym słowa: "Ale jestem ślepy i wobec tego nawet w normalnych warunkach nie mógłbym sądzić człowieka".
No właśnie, czy rzeczywiście niewidomy nie może być sędzią? Czy podobne zastrzeżenia dotyczą tylko wykonywanie funkcji sędziego?
Wiem, że Danuta Góralska była sędzią. Wiem, że Janusz Witkun przez wiele lat pracował jako notariusz, co również mogło budzić wątpliwości. Wiem także, że Władysław Korowajczyk po utracie wzroku pracował jako lekarz. No i znam niewidomych tłumaczy przysięgłych, których praca polega m.in. na tłumaczeniu dokumentów, które mogą być sfałszowane.
Nie znalazłem dokładnych opisów pracy niewidomych sędziów - zaledwie kilka wzmianek na ten temat.
Tadeusz Majewski w książce "Rehabilitacja zawodowa i zatrudnienie niewidomych i słabo widzących", o studiach prawniczych kończonych przez niewidomych zaledwie wspomina. Pisze: "Zwykle kończą je bez specjalnych trudności, jeśli mają ku temu odpowiednie zdolności i niezbędną pomoc. Trudniejsza jest jednak droga do uzyskania, a następnie do wykonywania określonego zawodu prawniczego, jak adwokat, radca prawny, sędzia, notariusz. Doświadczenia różnych krajów wykazują jednak, że coraz więcej osób niewidomych i słabo widzących wykonuje z powodzeniem zawody prawnicze". Dalej Tadeusz Majewski przytacza dwa przykłady niewidomych adwokatów, ale to zupełnie inne zagadnienie.

Danuta Góralska wzrok utraciła w czasie powstania warszawskiego, w którym brała udział jako łączniczka.
Pisze o niej Józef Szczurek w "Biuletynie Informacyjnym Trakt" Nr 8(51)/09 w artykule "Troje zwykłych bohaterów". Czytamy fragment tej publikacji:
"Po ukończeniu studiów Danuta Góralska rozpoczęła dwuletnią aplikację sądową. Obejmowała ona praktyki we wszystkich wydziałach cywilnych i karnych sądu powiatowego i wojewódzkiego, a także w prokuraturze. Po zakończeniu aplikacji sądowej, w 1959 roku zdała egzaminu sędziowski z zakresu prawa cywilnego i karnego. W następnych trzech latach odbyła aplikację adwokacką i w 1963 r. pomyślnie zdała egzaminy i została wpisana na listę adwokatów. Przez ponad czterdzieści lat, do końca życia, pracowała we wrocławskich strukturach prawniczych, jako adwokat, a następnie jako sędzia. W wypełnianiu obowiązków służbowych pomagał jej, przydzielony przez władze sądowe, lektor i zarazem przewodnik. Cieszyła się dużym uznaniem władz sądowych oraz samych podsądnych, których sprawy prowadziła.
W 1966 r. Rada Państwa przyznała jej Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski".
Niestety, nie znalazłem więcej informacji na temat sędzi Danuty Góralskiej. O jej pracy jako adwokata pisał również Zbigniew Skalski na łamach "Pochodni" w cyklu "Z frontu pracy niewidomych", ale o jej pracy sędziowskiej dysponuję jedynie krótką wzmianką, którą wyżej przytoczyłem.
Z cytowanego fragmentu wynika jednak, że osoba niewidoma może pracować jako sędzia. Zachodzi jednak obawa, że obrońcy, zwłaszcza w sprawach karnych, mogliby wykorzystywać fakt, iż sędzią jest osoba niewidoma i podważać jej wyroki twierdząc, że nie mogła obserwować reakcji podsądnego.
Nie mam dostatecznej wiedzy i zupełnie nie mam doświadczenia, żeby stanowczo twierdzić, że osoba niewidoma może czy nie może być sędzią. Być może Stanisław Bukowiecki miał rację, ale nie jest również wykluczone, że Danuta Góralska świetnie sobie radziła jako sędzia.
Niewidomi mogą z całą pewnością pracować jako radcy prawni, jako adwokaci, jako teoretycy prawa. Są jednak zawody prawnicze, które budzą wątpliwości, podobnie jak praca niewidomych sędziów. Zawodem takim jest notariusz. W Polsce notariuszem był Janusz Witkun. Na jego temat znalazłem więcej publikacji i znałem go osobiście.

Janusz Witkun urodził się w 1938 r. Jest osobą niewidomą. Zdobył wyższe wykształcenie prawnicze. Jako jedyny notariusz w Polsce, o jakim wiem, wykonywał ten zawód od 1973 r. do emerytury. Pracował najpierw w biurze notarialnym w Żyrardowie, a następnie przez wiele lat prowadził w Warszawie własną kancelarię notarialną.
O jego drodze życiowej i karierze zawodowej pisze Anna Wojciechowska-Sobczyk w artykule "W samym środku życia" ("Pochodnia", marzec 1990). Czytamy fragmenty tej publikacji:
"Studiował prawo w latach 1955-60, mając już bardzo słaby wzrok. Po studiach pracował w Departamencie Spraw Nieletnich w Ministerstwie Sprawiedliwości. Jego specjalnością było prawo karne. Zajmował się zagadnieniami odpowiedzialności nieletnich, organizacją zakładów karnych i schronisk dla nieletnich.
Ciągnąca się od dzieciństwa choroba oczu spowodowała w 1972 roku całkowitą utratę zdolności czytania, uniemożliwiając dotychczasową pracę. Ówczesne władze sądowe ułatwiły mu, już jako niewidomemu, przejście do pracy w biurze notarialnym. Najpierw był Żyrardów, do którego musiał dojeżdżać ze stolicy. Praca tam pozwoliła mu jednak na przekwalifikowanie się, przestawienie się na problematykę czysto cywilistyczną. Kiedy po przeszło rocznym okresie dojazdów zatrudniono go w Biurze Notarialnym w Warszawie, miał jeszcze nie najgorsze widzenie konturowe, które powoli zanikło. W tej chwili pozostało jedynie poczucie światła.
Podstawowym obowiązkiem niewidomego notariusza Janusza Witkuna jest udzielanie informacji i porad z zakresu problematyki notarialnej. Są to wszystkie sprawy związane z obrotem nieruchomościami, a także spadkowe, rozmaite umowy dotyczące na przykład sprzedaży, porozumienia stron. Do tego dochodzą jeszcze jakieś sprawy podatkowe, które interesanci chcą znać, zanim podejmą działania w biurze notarialnym. Janusz Witkun jest jedyną osobą wyznaczoną do tego celu w biurze. Informuje człowieka przychodzącego wprost z ulicy, który nie wie, co i jak załatwiać, jakie dokumenty są wymagane przy sporządzaniu danej czynności notarialnej.
Każdego dnia przychodzi około 70 interesantów. W poniedziałki więcej, bo biuro jest czynne dłużej. Janusz Witkun obliczył, że w ubiegłym roku udzielił około 15 tysięcy porad i informacji. Nie robi przerw w pracy, więc pod koniec dnia jest bardzo zmęczony, bo przez kilka godzin musi mówić i myśleć. Nikt nie może powiedzieć, że bierze pensję za darmo. Wręcz przeciwnie - musi na nią solidnie zapracować. Najważniejsze jednak, że lubi swoją pracę i sprawia mu ona satysfakcję.
"Tkwię jak gdyby w samym środku życia - rodzinnego, społecznego, gospodarczego - mówi. - Interesanci opowiadają mi często takie rzeczy o swoich sprawach majątkowych, których by nie opowiedzieli gdzie indziej, bowiem wobec notariusza wykazują pełne zaufanie, a on zobowiązany jest do tajemnicy zawodowej. Często są to sprawy bardzo skomplikowane, ciągnące się od dziesiątków lat, trudne dla klientów. Mnie ludzie pokazują na ulicy drogę, abym trafił, a ja im pokazuję, w jaki sposób mogą rozwiązywać swoje problemy".
I jeszcze jeden cytat:
"Mój rozmówca podkreśla z naciskiem: "Zawsze staram się zachowywać jak największą samodzielność, nie tylko w pracy, ale również w domu czy na ulicy. Czasem człowiek nabije sobie guza na jakiejś latarni, ale to jest wliczone w koszty".
Pamiętajmy, że informacje te pisane były w 1990 r. Wówczas nie było komputerów. Dostępne były jako podstawowe pomoce magnetofon i zwykła maszyna do pisania.
Janusz Witkun pracując w kancelarii notarialnej przygotował się do prowadzenia własnej działalności gospodarczej. W swojej kancelarii, nie był już jednym z kilku prawników, lecz tym najważniejszym, decydującym. Nie mógł też wszystkich czynności wykonywać samodzielnie, lecz musiał zatrudniać pracowników biurowych.
Zanim to jednak nastało musiał pokonać poważne trudności. Mówi o tym w rozmowie z Andrzejem Szymańskim, zatytułowanej "Notariusz na bruku" ("Pochodnia", listopad 1993 r.).
""Kiedy przed 18 laty obejmowałem urząd notariusza, przed drzwiami stała długa kolejka oszustów i naciągaczy. Dowiedzieli się, że przyjmuje niewidomy notariusz, a ja wiedziałem, że w żadnym wypadku nie mogę się pomylić i dowiodłem tego".
Andrzej Szymański przytacza powody odmowy przyznania Januszowi Witkunowi prawa prowadzenia kancelarii notarialnej. Czytamy:
"Mecenas Piątkowski odmowę wyznaczenia siedziby prywatnej kancelarii notarialnej uzasadniał artykułem 16 pkt. 3 "Prawa o notariacie", który stanowi, że stosunek pracy z notariuszem ulega rozwiązaniu, jeżeli na skutek choroby lub ułomności nie może on wykonywać zawodu notariusza. Nowe prawo notarialne, które weszło w życie w lutym 1991 roku, znosiło państwowy notariat. Przez półtora roku sędzia Witkun był jedynym niesprywatyzowanym notariuszem w Polsce. Długoletnia nienaganna praktyka nie mogła stanowić podstaw do rozwiązania stosunku pracy z niewidomym notariuszem. Samorząd notarialny i warszawska Rada Notarialna pozytywnie oceniły jego fachowość i zaopiniowały wniosek o wyznaczenie prywatnej kancelarii".
Oddaję jeszcze raz głos Januszowi Witkunowi: Stwierdził on, "iż minister Piątkowski uzasadniał swą decyzję w sposób obłudny. Motywował ją tak:
"Chodzi tu o ochronę interesu państwa i społeczeństwa oraz samego notariusza, który musiałby płacić odszkodowanie w razie popełnionego błędu". "A przecież mój klient składa również oświadczenie głosem, a ja jeszcze nie jestem głuchy. Poza tym od 12 lat mam doskonałego lektora. W pracy pomaga mi też żona. Teraz w dobie postępu technicznego możliwość podrobienia jakiegokolwiek dokumentu jest ogromna i nawet widzącego łatwo oszukać".
Dodam, że o ile wiem, pan Janusz Witkun do końca pracy zawodowej nie popełnił żadnego błędu, który spowodowałby konieczność wypłaty odszkodowania.

Kolejnym zawodem, który budzi wątpliwości, czy może być wykonywany przez osobę niewidomą jest lekarz. Bez wątpienia niewidomy nie może studiować medycyny, ale wyszkolony lekarz może stracić wzrok.
W "Pochodni" z sierpnia 2003 r. znajdujemy rozmowę z Władysławem Korowajczykiem - rzecznikiem do spraw osób niepełnosprawnych pt. "Żeby nie zardzewieć".
Z rozmowy tej dowiadujemy się o zainteresowaniach Władysława Korowajczyka i o jego szerokiej działalności. Pomijam jednak te wątki, gdyż piszę o pracy ociemniałego lekarza. Czytamy:
"- W.K. - Pewnego dnia nagle skończyło się to moje uporządkowane życie - zostałem napadnięty przez bandytów przed drzwiami własnego mieszkania. Pamiętam ten dzień jak dziś - 21 maja 1975 roku. W efekcie doznanych obrażeń straciłem wzrok. Trzy długie lata borykałem się ze sobą.
- Co Panu pomogło ponownie odnaleźć się w życiu?
- W.K. - Usilnie walczyłem o to, by wrócić do zawodu. Udało mi się to dopiero w 1982 roku. Zostałem lekarzem na oddziale odwykowym dla alkoholików w niedalekim Zgierzu. Codziennie dojeżdżałem tam z Łodzi, co było nad wyraz uciążliwe.
- Jak Pan sobie radził jako niewidomy lekarz?
- W.K. - Nieźle, gdyż zajmowałem się psychoterapią. Trafiali do mnie różni pacjenci - lekarze, księża, a nawet znany piosenkarz. Pomagałem im wyzwolić się z alkoholowej pętli, co nie było łatwe. Przepracowałem tam dwa lata, a potem przeniosłem się do ośrodka dla młodocianych narkomanów, prowadzonego przez Monar. Chociaż przepracowałem tu aż osiem lat, nigdy ta praca nie dawała mi satysfakcji.
- Dlaczego?
W.K. - Dzieciaki często się zmieniały, dlatego moja terapia nie była skuteczna. A potem zredukowano mnie w Monarze i musiałem znaleźć sobie inne zajęcie".

Tadeusz Majewski opublikował na łamach "Biuletynu Informacyjnego" w lutym 2001 r. artykuł pt.: "Niewidomi - psychiatra i psychoanalityk"
Czytamy fragment tej publikacji:
"Krystyna M.S. jest psychiatrą i zawód ten wykonuje już od ponad 10. lat. Wzrok utraciła całkowicie w wypadku samochodowym, gdy była na ostatnim roku studiów medycznych. Po okresie rekonwalescencji i adaptacji psychicznej zaczęła zastanawiać się nad przyszłością zawodową. Nie była to sprawa łatwa. Początkowo brała pod uwagę inne niemedyczne zawody. Analizując jednak różne medyczne specjalności doszła do wniosku, że psychiatria może być najbardziej odpowiednią dziedziną, w której mogłaby pracować. Podjęła więc starania o specjalizację. Nie przyszło jej to łatwo, gdyż we Francji nie było dotąd podobnego przypadku. Ostatecznie zdołała przekonać władze kliniki psychiatrycznej i po 4-letnim okresie stażu uzyskała dyplom psychiatry.
Od 1988 r. pracuje w psychiatrycznym szpitalu klinicznym (uniwersyteckim) w Paryżu. Jest to praca w niepełnym wymiarze godzin przez 6 dni w tygodniu. Do jej zadań należą:
* Konsultacje kliniczne - przyjmowanie pacjentów, ustalanie diagnozy i podejmowanie decyzji o rodzaju leczenia.
* Praca psychoterapeutyczna z pacjentami. Jest to jej główne zajęcie, które zajmuje około 3/4 czasu pracy.
* Badania naukowe w ramach przygotowywania doktoratu. Podejmując studia doktoranckie uczestniczyła także w różnych dodatkowych wykładach i zajęciach. Szczególnie interesuje się depresją.
* Praca ze studentami i lekarzami w ramach dokształcania w zakresie psychiatrii (wykłady, ćwiczenia).
* Udział w pracy zespołów egzaminacyjnych dla studentów i lekarzy specjalizujących się w psychiatrii.
* Udział w zebraniach personelu, poświęconych sprawom klinicznym i organizacyjnym.
* Kilkakrotnie w roku udział w międzynarodowych konferencjach i kongresach poświęconych psychiatrii (Krystyna zna dobrze język angielski).
W szpitalu pracuje ponad siedemdziesięciu lekarzy, ale niewidomym lekarzem jest tylko Krystyna. Na jej oddziale pracuje ordynator oraz sześciu lekarzy. Charakter pracy lekarza wymaga sporządzania wielu dokumentów i czytania bogatej literatury. Sprawia to problemy niewidomemu lekarzowi. W znacznym stopniu rozwiązuje je komputer z syntezatorem mowy. Krystyna wykonuje następujące prace:
* Przygotowuje w zwykłym druku całą dokumentację dotyczącą pacjenta.
* Wypisuje recepty ręcznie, posługując się specjalną ramką, która umożliwia wykonanie tej czynności.
* Inne dokumenty (formularze) wypełnia przy pomocy sekretarki lub asystenta socjalnego.
Przy czytaniu różnych materiałów czasami korzysta z pomocy stażystów specjalizujących się lub studentów psychologii odbywających praktyki.
Pacjentów przyjmuje w gabinecie tak samo, jak inni lekarze. Są oni rejestrowani przez sekretariat, który wyznacza dni i godziny przyjęć.
W 1993 r. w ślady Krystyny poszedł ociemniały lekarz diabetolog z Marsylii, który zmienił specjalność na psychiatrię".

Wątpliwości może budzić również zawód tłumacza przysięgłego. W tym przypadku zdobycie odpowiednich kwalifikacji nie przekracza możliwości uzdolnionej osoby niewidomej, ale wykonywanie pracy może prowadzić do poważnych błędów. Mimo to, niewidomi pracują w tym zawodzie. Dwóch z nich znam osobiście. Są to Wojciech Maj i Jerzy Ogonowski. Ten ostatni pracuje jako tłumacz na własny rachunek. O jego pracy dowiemy się z rozmowy, którą przeprowadziłem i opublikowałem na łamach "Wiedzy i Myśli" w lutym 2010 r. pt. "Interesująca praca".
Cytuję obszerny fragment tej rozmowy:
"Podpis na tłumaczeniu dokumentu tłumacza przysięgłego powoduje, że tłumaczenie to jest traktowane na równi z oryginalnym dokumentem. Dlatego tłumacz przysięgły musi charakteryzować się wysokim stopniem moralności. Dotyczy to każdego tłumacza przysięgłego, niezależnie od tego czy widzi, czy nie. Jeżeli taki tłumacz dopuści się fałszerstwa i stworzy dokument, który nie istniał, albo zmieni ważne fragmenty istniejącego dokumentu, będzie to przestępstwem. Niewidomy tłumacz przysięgły, w przeciwieństwie do tłumacza widzącego, nie jest w stanie samodzielnie stwierdzić autentyczności tłumaczonego dokumentu. Może otrzymać do tłumaczenia falsyfikat, z którego po przetłumaczeniu powstanie dokument mający moc prawną. W ten sposób niewidomy tłumacz przysięgły może nieświadomie dopuścić się fałszerstwa. Jak Ty oceniasz to niebezpieczeństwo? W jaki sposób chronisz się przed takim zagrożeniem?
Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ważnego zagadnienia tu dotykasz, nie tyle odnośnie do niewidomych, co do tłumaczy w ogóle. Otóż rzeczywiście tak jest, że ustawa nakłada na tłumacza stwierdzenie zgodności tłumaczenia z oryginałem. Jako tłumacze od dłuższego czasu bronimy się przed tym i dążymy do uściślenia sprawy. Po pierwsze - ustalenie, czy dokument jest oryginałem, czy też nie, należy do służb śledczych, a nie do tłumacza, który nie dysponuje żadnymi narzędziami pozwalającymi ustalić oryginalność czy podrobienie dokumentu. Dla tłumacza oryginałem jest przedłożony przez klienta dokument. Zwłaszcza obecnie, kiedy można wykonać idealną podróbkę i kompilację kilku dokumentów. Staramy się spowodować, aby pojęcie oryginału w odniesieniu do tłumacza oznaczało przedłożony dokument - i chyba jest to już na dobrej drodze. W procedurach administracyjnych z reguły należy przedkładać tłumaczenie wraz z oryginałem, toteż podsunięcie tłumaczowi innego dokumentu niewiele przyniesie pożytku oszustowi, bo urzędnik zawsze może zakwestionować zgodność dokumentów. Niekiedy, zwłaszcza we Francji, wymaga się, aby na oryginale dać adnotację, że dokument przetłumaczono w dniu tym i tym pod takim to a takim numerem repertorium, co daje pewną kontrolę odbiorcy tłumaczenia. Ale cóż, trzeba mieć poza tym wszystkim współpracownika, którego można obdarzyć pełnym zaufaniem. Dobrej i uczciwej współpracy z drugim człowiekiem nie da się niczym zastąpić. Mógłbym opowiedzieć kilka anegdot o tym, jak klient próbował wymusić na mnie napisanie czegoś innego, niż było w tekście. W jednym wypadku, gdy miałem do czynienia z przybyszami z Północnego Kaukazu, pomógł mój bardzo spokojny, leżący pod stołem pies, który zaniepokojony natarczywością klientów, wyszedł po cichu spod stołu i ze zdumienia rozdziawił pysk. Klienci odebrali tłumaczenie i nawet zostawili napiwek. Mogą się zdarzyć niespodziewane przypadki, ale to już moje własne ryzyko, bo nikt nie powiedział, że świat ma być dostosowany do niewidomych.
Opowiedz naszym Czytelnikom o blaskach i cieniach Twojej pracy. Jak ją wykonujesz, czy zatrudniasz osoby widzące do pomocy albo do współpracy?
Technika pracy, wbrew pozorom, jest bardzo prosta. Kiedyś to był magnetofon, optacon, maszyna do pisania i lektor. Teraz jest komputer i wspólniczka. Dawniej nagrywałem tekst z lektorem, pisałem na maszynie, a potem jeszcze robiło się korektę, co było dość skomplikowane, bo maszynopisu nie dało się tak poprawiać jak teraz na komputerze. Istniała natomiast instytucja weryfikatora, a poza tym na czysto przepisywały maszynistki. Potem trzeba było wszystko robić samodzielnie, bo nikt nie chce płacić za weryfikację, przepisanie itp. W momencie przejścia na komputer sprawa się znacznie uprościła, bo tłumaczenie często pisze się na tym samym tekście, a potem współpracownik może to bez trudu upiększyć, poukładać, ustawić graficznie.
Kilkakrotnie spotkałem się już z opinią, że teksty wychodzące z mego biura odznaczają się bardzo dobrą stroną graficzną. Jest tak dlatego, że zdaję sobie sprawę z pewnych niemożności i nie wierzę do końca komputerowi. Domaganie się, aby niewidomy czy osoba niepełnosprawna w ogóle była absolutnie samodzielna, jest zwykłą hipokryzją, bo nigdzie tak nie jest, żeby ktoś robił wszystko sam. Chodzi tylko o właściwy podział pracy. Od wielu lat pracuję w spółce cywilnej z moją synową, nie na zasadzie lektor - niewidomy tłumacz, lecz dzielimy dochody na pół, ponieważ ona zajmuje się stroną administracyjną, graficzną i organizacyjną, a ja - merytoryczną. Zgromadzona baza komputerowa oraz wiedza zdobyta przez wspólniczkę przez lata pracy ze mną pozwala na zorganizowanie pracy tak, abym nie musiał zajmować się sprawami drugorzędnymi z uszczerbkiem dla meritum.
Każde przemiany przynoszą skutki pozytywne i negatywne. Przy pisaniu na maszynie nie była ważna grafika ani specjalne rozmieszczenie tekstu, a po wprowadzeniu komputera to ostatnie stało się niekiedy ważniejsze od samej treści (na przykład w folderach reklamowych). A teraz pojawia się bardzo poważne zagrożenie, które może mnie już nie będzie dotyczyć: chodzi o to, że zaczyna funkcjonować wiele programów tłumaczących. Obok takich ot sobie gadżetów mamy do czynienia z realnymi programami rewolucjonizującymi tę dziedzinę. Jak by na sprawę samodzielności niewidomego z komputerem nie patrzeć, to nigdy nie zdąży on szybko odczytać kilkudziesięciu propozycji i wybrać prawidłową, bo na to trzeba czasu, podczas gdy osoba widząca rzuci okiem i od razu dobierze powtarzalny tekst, który niekiedy ma kilkanaście stron. Jeśli klientowi nie zależy na czasie, to pół biedy, ale pojawiają się już jaskółki, że sprawny użytkownik takiego nowoczesnego programu jest w stanie zrobić bardzo duże tłumaczenie jednego dnia, bo program wybiera i odpowiednio zaznacza kolorami stosowne fragmenty, a zadaniem tłumacza jest tylko rzeczy poukładać i uzupełnić zmianami i brakami. Oto nowe zadanie dla firm komputerowych, byle tylko zechciały się tym zająć, bo na razie produkują głównie coraz droższe wieloczynnościowe urządzenia, bez ukierunkowania na taki czy inny zawód.
Wiem, że jesteś uznanym i wziętym tłumaczem. Czy trudno było osiągnąć tę pozycję?
Nie umiem powiedzieć, czy trudno. Na pewno trzeba było dużo pracować - i nadal trzeba. Kiedy miałem kontakty z prezesami, o których wspominałem wcześniej, to i trochę upokorzeń trzeba było znieść. Po prostu należy obliczyć, co więcej warte: czy głupi prezes bez średniego nawet wykształcenia, którego można jakoś przez chwilę wytrzymać i pominąć, czy dalsza przyszłość, którą można sobie wypracować. Wszystko zależy od tego, czy się jest niewidomym w sensie psychospołecznym, czy też z poczuciem własnej wartości buduje się własną pozycję życiową w społeczeństwie. Z moimi poglądami szerzej można się zapoznać, czytając "Drogi i bezdroża niewidomych".

Jak widzimy, w tym zawodzie są również problemy, z którymi musi uporać się niewidomy tłumacz. Widzimy również, że można sobie z nimi poradzić.
Okazuje się, że ociemniały może być nawet wodzem. Oczywiście, do szkoły oficerskiej nie przyjmą niewidomego, ale ociemniały oficer, zwłaszcza wyższy, może wykorzystać swoją wiedzę i talent.
Max Schofler w pracy "Niewidomy w życiu narodu" pisze o ociemniałym naczelnym wodzu husytów. Czytamy:
"Jako najbardziej wyróżniającą się postać, należy wymienić wodza Husytów Jana Żiszkę, który w walce przeciwko wojskom niemieckiego cesarza Zygmunta, w czasie oblężenia twierdzy Raby, ugodzony strzałą stracił zupełnie wzrok. Pomimo to spełniał nadal funkcję naczelnego wodza. W 1421 r. pobił wojska Zygmunta pod Kuttenbergiem i zadał również Węgrom pod Duszbrod ciężką klęskę. Dla opracowania planu bitwy, polecał swoim zaufanym dokładnie opisywać sobie ukształtowanie terenu i pozycje nieprzyjacielskie. W czasie bitwy jeździł Żiszka na wozie przed frontem swoich wojsk tak, że mógł być przez wszystkich widziany. Żiszka był pierwszym przedstawicielem nowej sztuki wojennej w Europie i Bunnuchler sławił go w swojej "Historii średniowiecza", jako lepszego wodza niż byli jego przeciwnicy posiadający dwoje oczu. Żiszka zmarł w 1424 roku na cholerę".

Interesującym naukowcem był Franciszek Huber.
Urodził się w 1750 r. w Genewie. Wzrok stracił we wczesnej młodości. Zajmował się działalnością naukową w dziedzinie, która zupełnie nie odpowiadała ówczesnym wyobrażeniom o możliwościach osoby ociemniałej. Obecnie też trudno to sobie wyobrazić. Zajmował się pszczelarstwem, prowadził badania życia pszczół i stworzył fundamentalne dzieła z teorii i praktyki pszczelarstwa. Pracował przy pomocy kamerdynera, który pod jego kierownictwem prowadził obserwacje, opisywał spostrzeżenia, a Franciszek Huber dokonywał analiz i uogólnień, wyciągał wnioski i planował dalsze eksperymenty oraz obserwacje.

Podobnie trudno uwierzyć, że niewidomy może pracować przy badaniach archeologicznych, a jednak...
W pierwszym odcinku rozmowy z Henrykiem Lubawym zamieszczonej w grudniowym numerze "Wiedzy i Myśli" z 2013 r. znajduje się obszerny fragment poświęcony Przemysławowi Kiszkowskiemu. Henryk Lubawy mówi m.in.:
"Doktor Przemysław Kiszkowski, niewidomy naukowiec z Poznańskiego Uniwersytetu jest mało znany w środowisku niewidomych w Polsce, ale dla mnie stał się bardzo ważną postacią, należy bowiem do ludzi, którym zawdzięczam wiele dobrego. Zdarzyło mi się być z nim, a nawet nocować w miejscach, do których przeciętny śmiertelnik ma znacznie ograniczony dostęp. Takim miejscem jest ścisły rezerwat archeologiczny na Ostrowie Lednickim niedaleko Gniezna. Byłem tam kilka razy na studenckich obozach naukowych prowadzonych przez Przemka Kiszkowskiego. Zresztą nie była to tylko Lednica, ale i kilka innych bardzo ciekawych archeologicznie miejsc.
Przemka poznałem jeszcze przed studiami na Uniwersytecie Poznańskim. Zajmował się wówczas badaniem zjawiska radiestezji, próbą wyjaśnienia czy wykrywanie tak zwanych żył wodnych ma jakiekolwiek podstawy fizyczne. Podczas roku akademickiego prowadził prace w laboratorium i nadzorował powstające pod jego kierunkiem prace magisterskie. Jednak do dogłębnego wyjaśnienia zjawiska potrzebne były badania terenowe. Odbywały się one właśnie na obozach naukowych. Badania trwały przez kilka lat, więc i tych letnich wyjazdów było sporo.
Po około 10 latach badań i napisaniu książki na ten temat, Przemek zajął się stosowaniem, a raczej dopracowywaniem jednej z metod, jakie wówczas stosował w badaniach archeologicznych. Stąd to uczestnictwo w kilku ekspedycjach archeologicznych.
Z grubsza wyglądało to tak, że kilkoro studentów przenosiło i wbijało w ziemnie elektrody. Jedna osoba obsługiwała przyrządy pomiarowe i zapisywała uzyskany wynik. Potem trzeba było wprowadzić do komputera kilkaset liczb i poczekać kilkadziesiąt minut, aż powstanie mapka pokazująca, co może się znajdować pod ziemią. Na grodzisku w Grzybowie koło Wrześni, a jest to największy wczesnośredniowieczny gród w Wielkopolsce, wskazaliśmy archeologom miejsca, które oni musieliby odkopując ziemię penetrować przez wiele, wiele lat. Obszar ten bowiem obejmuje prawie 3 i pół hektara i jest otoczony wałem ziemnym wzmocnionym dziesiątkami tysięcy dębowych bali. Taką właśnie działalność rozwijał niewidomy naukowiec.
Przemek zawsze uczestniczył w badaniach. Gdy coś nie było w porządku z aparaturą pomiarową, to on się nią zajmował. Oczywiście, ktoś ze studentów odczytywał wartości z przyrządów pomiarowych, ale on (niewidomy) wiedział, jak wszystkie kable połączyć i zawsze znajdował usterkę.
Przemek Kiszkowski nie porusza się samodzielnie, nie chodził z białą laską, a dotarł wszędzie, gdzie zamierzał, nawet do miejsc bardzo nietypowych. Byłem świadkiem, jak dyktował studentowi piątego roku fizyki teoretycznej wzory teorii, nad którą właśnie rozmyślał. Prowadził wszystkie przekształcenia w pamięci, a student nie mógł nadążyć z ich zapisywaniem.

Żeby jednak nie było wszystko tak piękne, niewidomy może "pracować" również w "branży" przestępczej.
Piotr Witt we wstępie do książki Marka Kalbarczyka"Epilogi przywracające nadzieję" przytoczył przykład możliwości utalentowanej osoby niewidomej. Czytamy: "Kroniki policji francuskiej odnotowują nawet przypadek pewnego niewidomego kasiarza, który posługując się wyłącznie słuchem i dotykiem otwierał najbardziej skomplikowane zamki. Gangi włamywaczy wyrywały go sobie płacąc najwyższe honoraria za usługę".

Reasumując należy stwierdzić, że nie wszystkie niezwykłe prace zasygnalizowałem, ale myślę, że wykazałem wielkie możliwości człowieka pozbawionego wzroku. Rzecz jasna, że nie wszystkie prace niewidomi mogą wykonywać, jednak nie można z całą odpowiedzialnością wymienić tych, które są dla nich bezwzględnie niedostępne. Z pewnością ociemniały lekarz chirurgiem nie będzie ani ociemniały lotnik nie może pilotować samolotu, ale niektóre z zawodów, chociaż wydają się zupełnie niedostępne, w rzeczywistości w całości lub wybrane czynności są możliwe do wykonywania. Zależy to od wielu czynników, a najbardziej od inteligencji niewidomego, jego motywacji, uporu, wytrwałości, pracowitości i innych cech osobowości. Okazuje się, że mogą być sędziami, lekarzami, tłumaczami, a nawet wodzami i przestępcami. Okazuje się też, że są różne poglądy na możliwości osób niewidomych i nie jest łatwo stwierdzić, które z nich są prawdziwe.
I jeszcze jedno - postępy elektroniki, informatyki, techniki i technologii sprawiają, że prace, które niewidomi wykonywali od dziesiątek lat przejmują automaty i niewidomych pozbawiają pracy. Z drugiej strony elektronika i informatyka wprowadziły rozwiązania, które znakomicie ułatwiają pracę niewidomym prawnikom, naukowcom, literatom, dziennikarzom, osobom pracującym z tekstem. Być może w przyszłości wprowadzą takie ułatwienia, że niewidomi będą mogli wykonywać projekty architektoniczne.
Elektronika i informatyka mają olbrzymie możliwości, ale człowiek ma ich jeszcze więcej. Niewidomi mieli wielkie sukcesy w różnych dziedzinach w czasach, w których nie było żadnych ułatwień technicznych. Z drugiej strony było i jest wielu niewidomych, którzy nie wykorzystują swojego potencjału intelektualnego, gdyż brakuje im odpowiednich cech osobowości. A więc wiele zależy od elektroniki i informatyki, ale najwięcej od nas samych. I to jest optymistyczne.