Stanisław Kotowski
W "Historii niewidomych polskich w zarysie"  Ewy Grodeckiej przeczytałem: 
  "W sierpniu 1946 r. odbyło się w Łodzi pierwsze  spotkanie przedstawicieli wszystkich związków regionalnych, na którym  uzgodniono zasady wspólnego statutu. 
   W październiku  tegoż roku odbył się w Chorzowie zjazd delegatów wszystkich stowarzyszeń  regionalnych, który powołał do życia Związek Pracowników Niewidomych R.P. z  siedzibą w Warszawie. 
          Według statutu członkiem Związku mógł zostać każdy  niewidomy, bez względu na wyznanie i przekonania religijne, pod następującymi warunkami: 
          - utrata wzroku w granicach od 85 do 100 proc., 
          - wiek powyżej lat 18, 
          - obowiązek pracy na utrzymanie swoje i rodziny, 
          - podporządkowanie się postanowieniom statutu". 
   Zadumałem się  nad tą informacją i nad nazwą "Związek Pracowników Niewidomych R.P.". 
          Dwie ostatnie litery nie budzą wątpliwości, po prostu  oznaczają nazwę naszego kraju. 
          Pierwsze słowo nazwy "Związek" też nie  budzi wątpliwości. Był to rzeczywiście związek stowarzyszeń, który został  powołany na podstawie rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 27  października 1932 r. - Prawo o stowarzyszeniach. 
          Tak więc słowo "związek" zostało prawidłowo  użyte. Gorzej jest z dwoma następnymi określeniami. 
          Związek Pracowników Niewidomych... 
          To zajmijmy się słowem "pracowników". 
          Jednym ze statutowych warunków członkostwa w Związku  był obowiązek pracy na utrzymanie swoje i rodziny. Związek poświęcał bardzo  dużo uwagi zatrudnieniu niewidomych, tworzył zakłady pracy, organizował  szkolenie zawodowe i podejmował inne działania, których celem było zatrudnienie  członków Związku. Łatwo było zapisać obowiązek pracy, ale niełatwo było  zrealizować to zadanie. Niewidomych w kraju było tysiące, a miejsc pracy setki.  Rozbudowywano baze, ale musiałyby upłynąć lata, zanim problem mógłby być rozwiązany.  Dlatego Związek nie mógł zrzeszać wyłącznie pracujących i działać na ich rzecz.  Wśród zadań Związku znajdujemy i takie: "2. Wypłacanie niewidomym  niezdolnym do pracy, obciążonym rodzinami i znajdującym się w ciężkich  warunkach, zapomóg z sum na ten cel przeznaczonych". Należałoby dodać  "niepracujących". 
          Nazwa ta budziła wątpliwości już w 1946 r. W artykule  "Wielkość w skromności" pióra Józefa Buczkowskiego  "Pochodnia" wrzesień, październik 1973 czytamy: 
  "W dniach 4 i 5 października 1946 roku odbył się  pierwszy zjazd niewidomych w Chorzowie. Obrady przebiegały w sposób burzliwy.  Delegaci z Warszawy dowodzili stanowczo, że nazwa organizacji musi być taka,  jak w Warszawie, czyli "Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych", że  przewodniczącym Zarządu Głównego może być tylko pan Michał Lisowski. Zagrozili,  że w wypadku nieprzyjęcia ich postanowień wycofają się z ogólnego związku. Po  dłuższej dyskusji zebrani poszli na ustępstwa, gdy chodziło o nazwę, ale  wszyscy byli nieugięci, gdy chodziło o kandydata na pierwszego prezesa Zarządu  Głównego. Wołali, że znają dr. Dolańskiego jako prawego człowieka i tylko do  niego mają zaufanie, bo dobrze i uczciwie poprowadzi sprawy niewidomych.  Stanowcza postawa zebranych zwyciężyła i delegaci z Warszawy ustąpili. Przy  ogromnym entuzjazmie wszystkich zebranych Pan Doktor został wybrany na prezesa  Zarządu Głównego, a pan Lisowski zgodził się przyjąć stanowisko skarbnika w  Zarządzie Głównym". 
          Dobrze, że ówcześni działacze potrafili znaleźć  kompromis i powołać pierwsze ogólnopolskie stowarzyszenie cywilnych  niewidomych. Ociemniałym żołnierzom udało się to już w okresie międzywojennym.  W roku 1929 powstał Związek Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy RP. 
          Wracamy jednak do nazwy Związku Pracowników  Niewidomych RP i słowa "pracowników". Jak już pisałem, nie było ono  uzasadnione, ale też i nie miało negatywnych skutków. Związek Pracowników  Niewidomych RP istniał do czerwca 1951 r. 
          Ewa Grodecka w pracy "Historia niewidomych  polskich w zarysie" pisze: 
  "Zjazd Delegatów Związku Pracowników Niewidomych  R.P. i Związku Ociemniałych Żołnierzy R.P. odbył się w Warszawie, w czerwcu  1951 roku. Powołał on do życia Polski Związek Niewidomych, jako jedyną w Polsce  Ludowej organizację społeczną wszystkich obywateli pozbawionych wzroku i  reprezentację ich spraw wobec Partii, Rządu i społeczeństwa". 
          Nie była to wola niewidomych, lecz decyzja  administracyjna władz PRL. Niezależnie od tego, z nazwy zniknęło słowo  "pracowników". 
          I ostatni człon nazwy, a zarazem najbardziej  kontrowersyjny "niewidomych". To określenie miało i ma olbrzymie  znaczenie, moim zdaniem, bardzo negatywne. Nie było ono prawdziwe w 1946 r.,  nie było w 1951 r. i nie jest obecnie w nazwie: "Polski Związek  Niewidomych". 
          Do PZN-u należą przeważnie osoby słabowidzące, a  niewidomi stanowią niewielką część członków. Jak można przypuszczać, w Związku  Pracowników Niewidomych RP pod tym względem nie było inaczej. Do tego Związku  należeć mogły osoby, których ostrość widzenia wynosiła od zera do 15 proc.  normalnej ostrości, obecnie jest to od zera do 10 procent. PZN i jego  poprzednik nie były związkami niewidomych, lecz słabowidzących i niewidomych.  Powoduje to wielopłaszczyznowe, negatywne konsekwencje. 
          Sprawa ta była szeroko omawiana na łamach prasy  środowiskowej i na krajowych zjazdach delegatów, jednak warto poświęcić jej  kilka zdań, bo wcześniejsze dyskusje nie doprowadziły do zmiany nazwy  stowarzyszenia. 
          Zacznę od tego, ze słabowidzący nie są niewidomymi,  którzy trochę widzą. Są oni widzącymi, którzy słabo, niekiedy bardzo słabo  widzą, ale widzą. Najczęściej czują oni i myślą jak ludzie widzący, a nie jak  niewidomi. W wielu przypadkach uważają, że są ludźmi bardziej wartościowymi,  gdyż na dużo więcej ich stać niż niewidomych. I rzeczywiście, pod wieloma  względami tak jest. Żeby zbytnio nie rozwodzić się nad tym zagadnieniem powiem  tylko, że całkowicie niewidomi nie mogą czytać zwykłego pisma, a wielu  słabowidzących może. 
          Według ogólnego i logicznego rozumienia, słowo  "niewidomy" oznacza osobę, która nie widzi. Tymczasem prawo i stowarzyszenia  działające na rzecz osób niepełnosprawnych do niewidomych zaliczają również  część osób słabowidzących, które posiadają użyteczne resztki wzroku i posługują  się nimi w życiu codziennym, w czasie nauki i pracy. Takie szerokie rozumienie  słowa "niewidomy" jest nieprawidłowe, wprowadzające w błąd, jest  szkodliwe ze względów psychicznych i społecznych. Twierdzenie to rozwinę w  dalszej części artykułu. 
          Określenia dotyczące uszkodzonego wzroku przyjęte  przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) oparte są głównie na kryteriach  medycznych i uwzględniają ostrość oraz pole widzenia. Według tego podziału: 
   a) ślepota  czarna - brak poczucia światła, szarości, bieli, czerni, żadnych naturalnych  wrażeń wzrokowych, tylko na skutek ucisku oczu pojawiają się kolorowe błyski, 
          b) tzw. widzenie szczątkowe - poczucie światła, pole  widzenia do 5 stopni, możliwość odróżniania dnia od nocy, możliwość oceny czy w  pomieszczeniu jest zapalone światło, a nawet liczenia palców z odległości 1 metra, 
          c) tzw. resztki wzroku - pole widzenia większe niż 5  stopni, mniejsze niż 10, możliwość rozróżniania rysów twarzy. 
   Według WHO  "słabowidzący to osoby z ostrością wzroku równą lub większą niż 3/60 (lub  równowartością 0,05) a mniejszą niż 6/18 (lub równowartością 0,3) w lepszym oku  po korekcji okularowej lub o polu widzenia ograniczonym do obszaru 20  stopni". 
   Całkowita  utrata wzroku nie jest więc tym samym, czym jest jego osłabienie. Występuje  jednak wielka niechęć do zauważania, a raczej do uwzględniania takich  szczegółów. 
          Z problemem tym nie poradziły sobie nawet  stowarzyszenia działające na rzecz niewidomych. W statucie Polskiego Związku  Niewidomych czytamy: "/.../ zrzesza osoby niewidome i słabowidzące zwane  dalej niewidomymi /.../". Ta łamanka językowa ma na celu obejście  problemu, a nie jego rozwiązanie. 
          Z określenia tego wynika, że osoby słabowidzące  nazywamy niewidomymi, mimo że prawda jest inna. Traktowanie słabowidzących jak  niewidomych jest bardzo szkodliwe z wielu względów, a korzyści z tego płynące  są pozorne. 
          W Niemieckiej Republice Federalnej, w której  niewidomym przysługuje Blindengeld (pieniądz dla niewidomych), otrzymują go  tylko osoby, których ostrość widzenia nie przekracza 2 proc. W Polsce więc  tylko część osób zaliczonych do znacznego stopnia niepełnosprawności z tytułu  uszkodzenia wzroku otrzymywałaby taki dodatek. 
   Według logiki  oraz praktyk stosowanych w niektórych krajach i ustaleń organizacji  międzynarodowych słabowidzący to nie niewidomi. 
          Osoby słabowidzące, a przynajmniej znaczna ich część,  traktowane są jak niewidomi. W praktyce słabowidzący posługują się wzrokiem, a  więc w odczuciu społecznym i znaczeniu ściśle językowym, nie są niewidomymi. 
          Według międzynarodowej klasyfikacji obniżenia  ostrości wzroku do słabowidzących zaliczane są osoby, których ostrość widzenia  zawarta jest w przedziale od 0,1 do 0,05 normalnej ostrości. Nawet ostrość  widzenia tak znikoma, która wynosi poniżej 0,05 do 0,02, normalnej ostrości  określana jest jako słabowzroczność głęboka albo ślepota umiarkowana. 
          Osoba, która posługuje się wzrokiem nie jest osobą  niewidomą. Jej ograniczenia są bez porównania mniejsze, a możliwości bez  porównania większe niż osób niewidomych. Osoby te wymagają znacznie mniej  pomocy niż osoby niewidome. 
          Wzrok jest tak doskonałym zmysłem, że najmniejsze  jego resztki mają znaczenie. Niektórzy twierdzą, że nawet tylko poczucie  światła bez lokalizacji źródła i możliwości określenia jego rodzaju jest dla  nich ważne. Dotyczy to znaczenia psychicznego, bo praktycznego tak niewielkie  możliwości widzenia nie mają. 
          Jeżeli poczucie światła jest takie, że można  rozróżnić dzień i noc, ma to już znaczenie, niewielkie, ale dające praktyczne  korzyści. Jeżeli jeszcze możliwa jest lokalizacja źródła światła - korzyści są  widoczne. Osoba taka widzi okno, palącą się żarówkę, kontrolki na różnych  urządzeniach. Ułatwia to orientację przestrzenną, ustalenie czy jakieś  urządzenie działa, czy pali się światło. 
          Możliwość widzenia ciemniejszych i jaśniejszych plam  ułatwia np. samodzielne poruszanie się - trawnik jest ciemniejszy niż chodnik,  jezdnia różni się od chodnika. 
          Im resztki wzroku są większe, tym większe są  możliwości rozróżniania kolorów, chociażby tylko jaskrawych oraz zauważania  dużych obiektów, a to ułatwia orientację przestrzenną, odnajdywanie przystanków  komunikacji miejskiej, które oddzielone są od jezdni jaskrawym, żółtym pasem,  skrzynek pocztowych, żywopłotów, białych budynków itp. 
          Tak słabe możliwości widzenia mogą też wprowadzać w  błąd. Cień drzewa na jasnym chodniku wymaga dokładnego zbadania laską, bo dół  czy stojące coś na drodze może być równie ciemne. Wieczorem, zwłaszcza w czasie  deszczu albo po deszczu, osoba z takim wzrokiem ma poważne trudności. U góry  światła (latarnie) i u dołu światła (odbicie na mokrym chodniku czy jezdni),  przy czym te ostatnie poruszają się z każdym krokiem. Jest to bardzo mylące. 
          Osłabiony wzrok daje jednak więcej korzyści, niż  powoduje trudności. Jeżeli jeszcze można zobaczyć numer autobusu, chociażby  przez monokular, przeczytać rozkład jazdy itp., trudności życiowe są bez  porównania mniejsze niż przy całkowitej utracie wzroku. Niestety, nasze  prawodawstwo, stowarzyszenia i instytucje działające na rzecz osób z  uszkodzonym wzrokiem takich szczegółów nie uznają. 
          Są jednak dziedziny działalności, w których bardziej  wnikliwie sprawy te są regulowane. Do dziedzin takich należy sport osób  niepełnosprawnych. 
          Osoby uczestniczące w zawodach sportowych, na  podstawie klasyfikacji medycznej, zaliczane są do grup sportowych, które  określają minimum niepełnosprawności uprawniającej do uczestniczenia w zawodach  osób z uszkodzonym wzrokiem. I tak do poszczególnych grup kwalifikują się  osoby: 
   grupa B1 -  całkowicie niewidomi oraz z poczuciem światła, lecz bez rozpoznania przedmiotów  ani ich zarysów bez względu na kierunek i odległość, 
          grupa B2 - osoby ze zdolnością rozpoznawania  przedmiotów lub ich zarysów, których ostrość wzroku nie przekracza 2/60 albo  ograniczenie ich pola widzenia jest nie większe niż 5 stopni, 
          grupa B3 - osoby dysponujące wzrokiem o ostrości od  ponad 2/60 do 6/60 albo ograniczeniem pola widzenia od 5 do 20 stopni. 
   Podział na  grupy sportowe nie odpowiada więc stopniom niepełnosprawności, które obowiązują  w naszym kraju. Jest to słuszne i celowe, ponieważ definicja stopnia znacznego  jest zbyt pojemna i nie określa precyzyjnie możliwości widzenia osoby z  uszkodzonym wzrokiem. 
          Wspomniałem już, że w Polsce przy orzekaniu  niepełnosprawności stosuje się kryteria medyczne. Obecnie dąży się do  stosowania kryteriów funkcjonalnych. Z pewnością kryteria funkcjonalne są  bardziej użyteczne niż medyczne, ale niosą też pewne zagrożenia. To jednak jest  odrębne zagadnienie i wymaga odrębnego opracowania. Niezależnie jednak, jakie  przyjmiemy kryteria orzekania osiągniemy tylko skutki prawne i organizacyjne.  Skutki psychiczne i społeczne pozostaną niekorzystne. 
          Osoby tracące wzrok starają się niedopuszczać do  świadomości tego faktu. Nie wyobrażają sobie, jak można żyć bez posługiwania  się wzrokiem. Boją się całkowitej utraty wzroku i nie chcą przyznać, dopuścić  do świadomości, pogodzić się z taką możliwością. Nawet, kiedy ich wzrok jest  już bardzo słaby, wielu nie chce słyszeć o żadnym związku niewidomych i o tym,  że są niewidomymi. Trzeba przyznać, że mają rację, gdyż są osobami  słabowidzącymi a nie niewidomymi. Łatwiej pogodziliby się z koniecznością  wstąpienia do stowarzyszenia osób słabowidzących niż niewidomych. Dla wielu  słabowidzących i tracących wzrok ze względów psychicznych korzystniej byłoby,  żeby stowarzyszenie nazywało się "słabowidzących" albo  "słabowidzących i niewidomych" i to właśnie w tej kolejności. Chodzi  o to, żeby trochę ukryć to miano "niewidomych". 
          Tak wygląda sprawa od strony psychicznej osób  słabowidzących. Do Polskiego Związku Niewidomych oraz chyba do wszystkich  stowarzyszeń tego typu należą osoby niewidome i słabowidzące. Jedni i drudzy  mogą czuć się niekomfortowo z powodu nazwy oraz różnic w funkcjonowaniu, różnic  w możliwościach i w ograniczeniach. 
          Osoby niewidome mogą czuć się gorsze, dyskryminowane,  gorzej traktowane, niedoceniane, zdominowane przez słabowidzących członków  stowarzyszenia. Obiektywnie rzecz traktując, są oni w gorszej sytuacji niż  osoby słabowidzące. Źle jest, jeżeli na obiektywne trudności nakładają się  trudności natury psychicznej. 
          Nazywanie osób słabowidzących niewidomymi jest  szkodliwe również ze względów społecznych. W świadomości społecznej funkcjonuje  wiele mitów na temat niewidomych, wiele przesądów i błędnych poglądów. Ślepota  uważana jest za największe nieszczęście. Możliwości niewidomych są niedoceniane  a ograniczenia przeceniane. Nazywanie słabowidzących niewidomymi wprowadza  dodatkowe zamieszanie pojęciowe i utrudnia wzajemne zrozumienie niewidomych,  słabowidzących i ludzi widzących. 
          Zrzeszanie niewidomych i słabowidzących w jednym  stowarzyszeniu również nie jest korzystne, przede wszystkim dla niewidomych.  Zdarza się, że rzeczywiście są oni jawnie dyskryminowani. Zdarza się, że na  zebraniu sprawozdawczo-wyborczym ktoś zgłasza niewidomego kandydata do władz  koła, a ktoś inny twierdzi, że on sobie nie poradzi, bo nie widzi. Były  przypadki, że jakiś delegat wygłaszał podobny pogląd przy wyborze  przewodniczącego zarządu okręgu. Jeżeli zdarzają się przypadki publicznych  podobnych wypowiedzi, to nasuwa się pytanie, ilu słabowidzących tak myśli, ale  głośno tego nie mówi. Myślę, że jest sporo takich, ale większość chce być  ludźmi kulturalnymi, delikatnymi i poglądów podobnych głosić nie będzie. 
          Trzeba z mocą podkreślić, że niewidomi niekiedy  również zachowują się autodyskryminacyjnie, odmawiają przyjęcia funkcji we  władzach koła czy okręgu PZN. W innych stowarzyszeniach jest chyba podobnie.  Gdyby było to stowarzyszenie samych niewidomych, nie byłoby okazji do tego  rodzaju porównań, powodów do dyskryminacji i autodyskryminacji. 
          Zwolennicy wspólnych stowarzyszeń uważają, że jest to  korzystne, ponieważ słabowidzący w niektórych sytuacjach mogą pomagać  niewidomym. Rzeczywiście tak jest. Znam wiele przykładów, w których osoby  słabowidzące pomagały niewidomym, coś przeczytały, pomogły gdzieś dojść, coś  odnaleźć, podać itp. Ale znam również przykłady innych zachowań. Znam sytuację,  w których obóz studentów i uczniów ostatnich klas licealnych na wycieczkach  dzielił się na trzy grupy - instruktorzy jedna grupa, słabowidzący druga, a  niewidomi ze swoimi przewodnikami trzecia. Dodam, że niekiedy przewodnikami  były osoby słabowidzące. 
          Problem ten zilustruję fragmentami publikacji  "Dyskutujemy o niewidomych wśród słabowidzących" opublikowanej w  miesięczniku "Wiedza i Myśl" z kwietnia 2010 r. 
   Czytamy: 
   "Na  Liście dyskusyjnej PZN-u toczyła się bogata wymiana zdań na temat niewidomych  wśród słabowidzących i w Polskim Związku Niewidomych. Przedstawiamy  zaprezentowane opinie i poglądy". 
   Dyskusję tę  opracowała Kaktus. 
          Alicja - /.../ "Z mojego koła otrzymałam  propozycję wyjazdu na tygodniowy pobyt szkoleniowo-rehabilitacyjny do Muszyny.  Bardzo się ucieszyłam i od razu podjęłam decyzję, chociaż powiedziano mi, że  niewidomi mają jechać sami, bez przewodnika, gdyż celem tego szkolenia jest  rehabilitacja, usamodzielnienie się, zachęta do dalszych działań  rehabilitacyjnych i zintegrowanie się siedemnastoosobowej grupy uczestników  kursu. Spytałam, kto zajmie się całkowicie niewidomymi i kto ma być  organizatorem, kierownikiem czy też liderem grupy. Odpowiedziano, że wszystkie  te funkcje przejmie miejscowa kadra domu w Muszynie (notabene, składająca się z  dwojga instruktorów, jak się później okazało)". 
          /.../ "Okazało się jednak, że decydując się na  wyjazd bez przewodnika, popełniłam duży błąd. Nasza grupa składała się prawie  wyłącznie z osób niedowidzących, starszych i schorowanych. Ludzie ci, przede  wszystkim panie, bardzo narzekające na swoje różnorodne dolegliwości, były  ogromnie zaabsorbowane niedomaganiami swoich oczu. Wyjazd do Muszyny  potraktowały jako wypoczynek, bezpłatne wczasy sprezentowane im przez Związek.  Z moich późniejszych z nimi rozmów wynikało, że panie te prawie nic nie wiedzą  o naszej organizacji. Nie wiedziały co to okręg, a co koło, niektóre sądziły,  że jeszcze ciągle działa ZSN, CZSN czy jeszcze coś podobnego. Słyszałam też  narzekania, że z kół nie otrzymują żadnych wiadomości, że nic się w nich nie  odbywa, że przydałyby się jakieś spotkania, na których można by się wzajemnie  poznać, czegoś dowiedzieć. Mówiłam, że są takie spotkania, tylko często  frekwencja zawodzi". 
          /.../ "Mieszkałam w wygodnym dwuosobowym pokoju  z panią, pracującą kiedyś w charakterze urzędniczki w tej samej spółdzielni dla  niewidomych, w której ja podjęłam pierwszą pracę. Pani ta powiedziała pewnego  wieczoru, że na zajęcia i do stołówki chodziła ze mną przez całe trzy dni, a  teraz powinny to robić młode dziewczyny, których jest tu tyle. - Nie powinno  być tak - stwierdziła moja współmieszkanka - żeby ktoś jeden stale się  poświęcał. Odpowiedziałam nie bez goryczy, że nie życzę sobie, żeby się ktoś  dla mnie poświęcał. 
          W sobotnie przedpołudnie miał być wspólny spacer z  instruktorem po okolicy. Czekaliśmy razem w sporej grupie na tarasie przy  wejściu. Przyszedł instruktor, zabrał grupę, ruszyli z kopyta, a ja zostałam na  schodkach tarasu z moją laską. Dopiero w dwa dni później, bo wcześniej nie było  okazji, zapytałam instruktora wprost, dlaczego mnie zostawił i nie zabrał na  spacer. Odpowiedział, że nie miał pojęcia, że ja jestem sama, bo tu każdy jest  z kimś. To samo powiedziała pani w recepcji. Instruktor zapewnił, że ośrodek w  Muszynie nie wydawał takiego polecenia, żeby całkowicie niewidomi przyjeżdżali  bez przewodnika. Obiecał, że teraz, kiedy wie, będzie mnie miał na uwadze. I  rzeczywiście, następnego dnia sam osobiście prowadził mnie podczas wspólnego  grupowego spaceru. 
          W niedzielę wieczorem było ognisko z nieśmiertelnymi  kiełbaskami. Kazano mi trzymać rękę z patykiem i nadzianą na niego kiełbasą nad  ogniskiem. Nie chciałam, bo wtedy kiełbasa mogłaby spaść w ogień. Zjadłam ją po  prostu na zimno. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby mi ją upiec. 
          Po owej pamiętnej rozmowie "o poświęceniu"  nie chodziłam już z moją współmieszkanką ani na zajęcia, ani do stołówki. W  domu w Muszynie byłam nie raz, więc poruszam się z laską dość pewnie,  przynajmniej po korytarzach. Często już po kilku krokach docierały do mnie  pochwały, że chodzę wspaniale, że jestem zrehabilitowana, że te panie mnie  podziwiają! 
          Słowo "podziwiam" działa na mnie jak  przysłowiowa płachta na byka. Podziwiać potrafi każdy, to nic nie kosztuje. Ale  nie każdy "podziwiacz" poda niewidomemu rękę, by przeprowadzić przez  zatłoczoną stołówkę czy po prostu pójść na spacer. 
          Często z daleka krzyczano na mnie: "Na prawo, na  lewo, pomalutku, ostrożnie, oj, żeby się pani nie uderzyła". Doznawałam też  pomocy innego rodzaju: ktoś brał mnie mocno za przedramiona albo pod pachy jak  lalkę i sprowadzał ze schodów, albo też sadzał na krześle czy fotelu. Często  robiły to dwie osoby, jak gdybym już z samego rana była w stanie wskazującym na  spożycie! A jednak, gdy idąc na posiłki samodzielnie z laską lawirowałam między  gęsto ustawionymi stolikami i krzesłami, słyszałam ze wszystkich stron:  "Tu, tu, tu, tu!" Nikt jednak nie pomyślał, że należałoby się po  prostu podnieść z krzesła, wziąć mnie za rękę i poprowadzić, gdzie  trzeba". /.../ Następne "zajęcia były już wypełnione. Uczyliśmy się  oznaczać przedmioty, przyszywać guziki, nawlekać igłę, rozpoznawać dotykiem  monety i banknoty przy pomocy testera. Nie było to dla mnie trudne. 
          Jedna z pań podała mi banknot i zaproponowała, żebym  rozpoznała jego nominał. Sprawdziłam testerem. Wydawało mi się, że to  pięćdziesiąt złotych. Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać z "dobrego"  dowcipu, gdyż podano mi banknot obcej waluty. Instruktorka też nie  reagowała". 
   /.../  "Nie tylko ja nie miałam z kim chodzić na spacery. Pani Jadzia zabierała  też pewnego pana, który na próżno prosił młode dziewczyny, tworzące własną  hermetyczną "paczkę", żeby go zabrały. Nie był też w niedzielę w  kościele, bo nie miał z kim iść". 
   /.../  "Zdarzyło mi się nieraz uczestniczyć w wycieczkach razem z ludźmi  całkowicie widzącymi, niemającymi żadnej styczności z naszym środowiskiem. Moje  doświadczenia z tamtych wypraw są wprost przeciwne i kontrastowo różne od tych,  jakich doznałam wśród rzekomo niewidomych. Doszłam do wniosku, że nas,  niewidomych, dzieli większa przepaść od niedowidzących niż od całkowicie  widzących ludzi". 
          Andrzej - "Zgadzam się, że z tymi  słabowidzącymi, nawet jak się sygnalizuje swoje potrzeby, to dobrze nie jest i  dotyczy to zarówno turnusów organizowanych przez PZN czy Cross, jak i  przebywania z nimi w kole PZN. Mam, jak autorka tego artykułu, podobne  odczucia, że jednak z widzącymi wypada to znacznie lepiej". 
          Jarosław /.../ Tu "też znajdujemy odpowiedź na  ostatnią tezę z artykułu, że widzący są lepszymi przewodnikami oraz lepszym  towarzystwem. Widzący, rzecz jasna, w swym działaniu opierają się na świetnie  funkcjonującym zmyśle widzenia. To jest bardzo dużo, bo pozwala na obszerną  kontrolę sytuacji zarówno na drodze, jak i też samego niewidomego. Wbrew  pozorom mowa ciała bardzo dużo przekazuje informacji. Po drugie, w oparciu o  ten fundament widzenia, mamy niewiele do dopowiedzenia, co trzeba zrobić, aby  nam pomóc. Poza tym widzący nie mają własnego bagażu doświadczeń funkcjonowania  z dysfunkcją wzroku. Stąd są po prostu otwarci na informacje. 
          Natomiast słabowidzący mają już własne doświadczenia  z niedowidzeniem. Z tym, że od niedowidzenia do całkowitego niewidzenia jest  spora przepaść zarówno w sferze fizycznej, jak i mentalnej. Chcę też  podkreślić, że mamy tu do czynienia z sytuacją, że słabowidzący mają poważne  problemy i doświadczenia z niedostatecznym widzeniem, a z drugiej strony  absolutnie odcinają się od myśli o ociemnieniu i w naturalny sposób nie wnikają  głęboko w potrzeby niewidomych. Nie chcę generalizować, ale odnoszę wrażenie,  albo często odnosiłem, że dla wielu słabowidzących, jednak sytuacja  niewidzącego była nie do ogarnięcia. I stąd chyba czasami brak zrozumienia, czy  uwzględnienia niektórych aspektów niewidzenia". 
          Wojtek - "Kilka razy byłem w Muszynie bez  przewodnika, jak zgłosiłem to w recepcji, to na stołówce dostałem stolik, zaraz  przy wejściu na stołówkę, albo przy wejściu do kuchni. Kelnerki za każdym razem  pytały mnie, czy mi pomóc. To samo było z pokojami. Panie z recepcji szukały  kogoś samotnego, słabowidzącego, i mieszkaliśmy razem. Kumplowaliśmy się dwa  tygodnie, i niejednokrotnie do dziś korespondujemy ze sobą, albo rozmawiamy na  skypie". 
          Wiktoria - "Ten artykuł, to niestety smutna  prawda! Popełniłam podobny błąd i również pojechałam na szkolenie sama. Okazało  się, że na 20 osób niewidome były dwie - ja i młody chłopak, który do tego miał  problemy z poruszaniem się. Dużo i długo można by pisać, ale naprawdę było mi  wstyd, gdy podczas zajęć z czynności życia codziennego pewien całkiem dobrze  widzący uczestnik zaczął się nabijać z tego niewidomego młodego chłopaka, który  nie mógł sobie poradzić z igłą i nitką. Instruktorka również milczała, ja nie  wytrzymałam i zaproponowałam panu gogle, to wtedy będziemy wszyscy mogli  pośmiać się, a szanse będą wyrównane". 
          Domra - "Smutne to, ale jakże prawdziwe. Moje  obserwacje poczynione w otoczeniu są analogiczne. Ponadto podczas wycieczek czy  tzw. imprez towarzyszących obserwowałam, że biedne niewidome (ponieważ gros  takich imprez zasilają panie w wieku emerytalnym) ze zwinnością sarnią  zajmowały miejsce dla siebie i psiapsiółek nie przejmując się, że niewidomi  wsparci na laskach stali, albo podpierali ściany. Kiedyś sądziłam, że łączy nas  zrozumienie wynikające ze wspólnoty losu, ale przekonałam się, że niewidomi  medycznie stali się kłopotliwym dodatkiem dla tzw. niewidomych. I przyznam,  zaczynam tracić odporność na te wszystkie pańcie i paniusie uskarżające się na  swoje biedne oczy, "bo pani, teraz to ja muszę nosić okulary do czytania,  a kiedyś to nie nosiłam". A gdy wyjmuję dwudziestokrotną lupę, aby coś  dojrzeć, słyszę od paniuś - "O mój Boże, jaka pani biedna, tak nie  widzieć". 
   Ładna mi  integracja, nie ma co, ładna pomoc i ładne zrozumienie... 
          Kolejna sprawa, to społeczny odbiór organizacji,  która nazywa się związkiem niewidomych, a niewidomego nie można w niej  wypatrzyć. Zdarzało się w ośrodku wypoczynkowym dla niewidomych, że na całym  turnusie był tylko jeden niewidomy, który chodził z laską. Kiedy wybierał się  on na spacer, tłum słabowidzących oblegał okna i z "podziwem" oglądał  tego "bohatera". 
          Z powyższych rozważań bezspornie wynika, że użycie  określenia "niewidomych w nazwach omówionych stowarzyszeń jest  nieuprawnione i szkodliwe z wielu względów. Wynika też, że z trzech słów nazwy  "Związek Pracowników Niewidomych RP" tylko jedno słowo zostało użyte  prawidłowo. No i te błędy powtarzamy już ponad 70 lat. Mało tego, nic nie  wskazuje na to, że w czasie dającym się przewidzieć przestaniemy tak czynić.  Mimo to, należy o tym mówić, gdyż jest to wielka i szkodliwa nieprawidłowość. I  to właśnie chciałem wykazać. 
        Mimo tej prawdy, słabowidzący są osobami  niepełnosprawnymi. Osoby słabowidzące potrzebują pomocy i wyrównywania ich  szans życiowych, w tym w rehabilitacji zawodowej. Pomoc ta jednak musi być inna  jakościowo i ilościowo niż ta, której potrzebują osoby niewidome. Prawda ta  uznawana jest w wielu krajach, np. w Niemczech przy wypłacie Blindengeltu i w  niektórych dziedzinach życia - w sporcie niewidomych, w którym przyjmuje się  inne stopnie czy grupy niż te, które przewiduje nasze prawo.