Logo 1%

Przekaż 1% naszej organizacji

Logo OPP


Logo 1%
Dołącz do nas na Facebooku

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zaduma nad okruchami historii (cz. 3)

Trzy słowa, dwa przekłamania

Stanisław Kotowski

W "Historii niewidomych polskich w zarysie" Ewy Grodeckiej przeczytałem:
"W sierpniu 1946 r. odbyło się w Łodzi pierwsze spotkanie przedstawicieli wszystkich związków regionalnych, na którym uzgodniono zasady wspólnego statutu.
 W październiku tegoż roku odbył się w Chorzowie zjazd delegatów wszystkich stowarzyszeń regionalnych, który powołał do życia Związek Pracowników Niewidomych R.P. z siedzibą w Warszawie.
Według statutu członkiem Związku mógł zostać każdy niewidomy, bez względu na wyznanie i przekonania religijne, pod następującymi warunkami:
- utrata wzroku w granicach od 85 do 100 proc.,
- wiek powyżej lat 18,
- obowiązek pracy na utrzymanie swoje i rodziny,
- podporządkowanie się postanowieniom statutu".
 Zadumałem się nad tą informacją i nad nazwą "Związek Pracowników Niewidomych R.P.".
Dwie ostatnie litery nie budzą wątpliwości, po prostu oznaczają nazwę naszego kraju.
Pierwsze słowo nazwy "Związek" też nie budzi wątpliwości. Był to rzeczywiście związek stowarzyszeń, który został powołany na podstawie rozporządzenia Prezydenta Rzeczypospolitej z dnia 27 października 1932 r. - Prawo o stowarzyszeniach.
Tak więc słowo "związek" zostało prawidłowo użyte. Gorzej jest z dwoma następnymi określeniami.
Związek Pracowników Niewidomych...
To zajmijmy się słowem "pracowników".
Jednym ze statutowych warunków członkostwa w Związku był obowiązek pracy na utrzymanie swoje i rodziny. Związek poświęcał bardzo dużo uwagi zatrudnieniu niewidomych, tworzył zakłady pracy, organizował szkolenie zawodowe i podejmował inne działania, których celem było zatrudnienie członków Związku. Łatwo było zapisać obowiązek pracy, ale niełatwo było zrealizować to zadanie. Niewidomych w kraju było tysiące, a miejsc pracy setki. Rozbudowywano baze, ale musiałyby upłynąć lata, zanim problem mógłby być rozwiązany. Dlatego Związek nie mógł zrzeszać wyłącznie pracujących i działać na ich rzecz. Wśród zadań Związku znajdujemy i takie: "2. Wypłacanie niewidomym niezdolnym do pracy, obciążonym rodzinami i znajdującym się w ciężkich warunkach, zapomóg z sum na ten cel przeznaczonych". Należałoby dodać "niepracujących".
Nazwa ta budziła wątpliwości już w 1946 r. W artykule "Wielkość w skromności" pióra Józefa Buczkowskiego "Pochodnia" wrzesień, październik 1973 czytamy:
"W dniach 4 i 5 października 1946 roku odbył się pierwszy zjazd niewidomych w Chorzowie. Obrady przebiegały w sposób burzliwy. Delegaci z Warszawy dowodzili stanowczo, że nazwa organizacji musi być taka, jak w Warszawie, czyli "Związek Zawodowy Pracowników Niewidomych", że przewodniczącym Zarządu Głównego może być tylko pan Michał Lisowski. Zagrozili, że w wypadku nieprzyjęcia ich postanowień wycofają się z ogólnego związku. Po dłuższej dyskusji zebrani poszli na ustępstwa, gdy chodziło o nazwę, ale wszyscy byli nieugięci, gdy chodziło o kandydata na pierwszego prezesa Zarządu Głównego. Wołali, że znają dr. Dolańskiego jako prawego człowieka i tylko do niego mają zaufanie, bo dobrze i uczciwie poprowadzi sprawy niewidomych. Stanowcza postawa zebranych zwyciężyła i delegaci z Warszawy ustąpili. Przy ogromnym entuzjazmie wszystkich zebranych Pan Doktor został wybrany na prezesa Zarządu Głównego, a pan Lisowski zgodził się przyjąć stanowisko skarbnika w Zarządzie Głównym".
Dobrze, że ówcześni działacze potrafili znaleźć kompromis i powołać pierwsze ogólnopolskie stowarzyszenie cywilnych niewidomych. Ociemniałym żołnierzom udało się to już w okresie międzywojennym. W roku 1929 powstał Związek Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy RP.
Wracamy jednak do nazwy Związku Pracowników Niewidomych RP i słowa "pracowników". Jak już pisałem, nie było ono uzasadnione, ale też i nie miało negatywnych skutków. Związek Pracowników Niewidomych RP istniał do czerwca 1951 r.
Ewa Grodecka w pracy "Historia niewidomych polskich w zarysie" pisze:
"Zjazd Delegatów Związku Pracowników Niewidomych R.P. i Związku Ociemniałych Żołnierzy R.P. odbył się w Warszawie, w czerwcu 1951 roku. Powołał on do życia Polski Związek Niewidomych, jako jedyną w Polsce Ludowej organizację społeczną wszystkich obywateli pozbawionych wzroku i reprezentację ich spraw wobec Partii, Rządu i społeczeństwa".
Nie była to wola niewidomych, lecz decyzja administracyjna władz PRL. Niezależnie od tego, z nazwy zniknęło słowo "pracowników".
I ostatni człon nazwy, a zarazem najbardziej kontrowersyjny "niewidomych". To określenie miało i ma olbrzymie znaczenie, moim zdaniem, bardzo negatywne. Nie było ono prawdziwe w 1946 r., nie było w 1951 r. i nie jest obecnie w nazwie: "Polski Związek Niewidomych".
Do PZN-u należą przeważnie osoby słabowidzące, a niewidomi stanowią niewielką część członków. Jak można przypuszczać, w Związku Pracowników Niewidomych RP pod tym względem nie było inaczej. Do tego Związku należeć mogły osoby, których ostrość widzenia wynosiła od zera do 15 proc. normalnej ostrości, obecnie jest to od zera do 10 procent. PZN i jego poprzednik nie były związkami niewidomych, lecz słabowidzących i niewidomych. Powoduje to wielopłaszczyznowe, negatywne konsekwencje.
Sprawa ta była szeroko omawiana na łamach prasy środowiskowej i na krajowych zjazdach delegatów, jednak warto poświęcić jej kilka zdań, bo wcześniejsze dyskusje nie doprowadziły do zmiany nazwy stowarzyszenia.
Zacznę od tego, ze słabowidzący nie są niewidomymi, którzy trochę widzą. Są oni widzącymi, którzy słabo, niekiedy bardzo słabo widzą, ale widzą. Najczęściej czują oni i myślą jak ludzie widzący, a nie jak niewidomi. W wielu przypadkach uważają, że są ludźmi bardziej wartościowymi, gdyż na dużo więcej ich stać niż niewidomych. I rzeczywiście, pod wieloma względami tak jest. Żeby zbytnio nie rozwodzić się nad tym zagadnieniem powiem tylko, że całkowicie niewidomi nie mogą czytać zwykłego pisma, a wielu słabowidzących może.
Według ogólnego i logicznego rozumienia, słowo "niewidomy" oznacza osobę, która nie widzi. Tymczasem prawo i stowarzyszenia działające na rzecz osób niepełnosprawnych do niewidomych zaliczają również część osób słabowidzących, które posiadają użyteczne resztki wzroku i posługują się nimi w życiu codziennym, w czasie nauki i pracy. Takie szerokie rozumienie słowa "niewidomy" jest nieprawidłowe, wprowadzające w błąd, jest szkodliwe ze względów psychicznych i społecznych. Twierdzenie to rozwinę w dalszej części artykułu.
Określenia dotyczące uszkodzonego wzroku przyjęte przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) oparte są głównie na kryteriach medycznych i uwzględniają ostrość oraz pole widzenia. Według tego podziału:
 a) ślepota czarna - brak poczucia światła, szarości, bieli, czerni, żadnych naturalnych wrażeń wzrokowych, tylko na skutek ucisku oczu pojawiają się kolorowe błyski,
b) tzw. widzenie szczątkowe - poczucie światła, pole widzenia do 5 stopni, możliwość odróżniania dnia od nocy, możliwość oceny czy w pomieszczeniu jest zapalone światło, a nawet liczenia palców z odległości 1 metra,
c) tzw. resztki wzroku - pole widzenia większe niż 5 stopni, mniejsze niż 10, możliwość rozróżniania rysów twarzy.
 Według WHO "słabowidzący to osoby z ostrością wzroku równą lub większą niż 3/60 (lub równowartością 0,05) a mniejszą niż 6/18 (lub równowartością 0,3) w lepszym oku po korekcji okularowej lub o polu widzenia ograniczonym do obszaru 20 stopni".
 Całkowita utrata wzroku nie jest więc tym samym, czym jest jego osłabienie. Występuje jednak wielka niechęć do zauważania, a raczej do uwzględniania takich szczegółów.
Z problemem tym nie poradziły sobie nawet stowarzyszenia działające na rzecz niewidomych. W statucie Polskiego Związku Niewidomych czytamy: "/.../ zrzesza osoby niewidome i słabowidzące zwane dalej niewidomymi /.../". Ta łamanka językowa ma na celu obejście problemu, a nie jego rozwiązanie.
Z określenia tego wynika, że osoby słabowidzące nazywamy niewidomymi, mimo że prawda jest inna. Traktowanie słabowidzących jak niewidomych jest bardzo szkodliwe z wielu względów, a korzyści z tego płynące są pozorne.
W Niemieckiej Republice Federalnej, w której niewidomym przysługuje Blindengeld (pieniądz dla niewidomych), otrzymują go tylko osoby, których ostrość widzenia nie przekracza 2 proc. W Polsce więc tylko część osób zaliczonych do znacznego stopnia niepełnosprawności z tytułu uszkodzenia wzroku otrzymywałaby taki dodatek.
 Według logiki oraz praktyk stosowanych w niektórych krajach i ustaleń organizacji międzynarodowych słabowidzący to nie niewidomi.
Osoby słabowidzące, a przynajmniej znaczna ich część, traktowane są jak niewidomi. W praktyce słabowidzący posługują się wzrokiem, a więc w odczuciu społecznym i znaczeniu ściśle językowym, nie są niewidomymi.
Według międzynarodowej klasyfikacji obniżenia ostrości wzroku do słabowidzących zaliczane są osoby, których ostrość widzenia zawarta jest w przedziale od 0,1 do 0,05 normalnej ostrości. Nawet ostrość widzenia tak znikoma, która wynosi poniżej 0,05 do 0,02, normalnej ostrości określana jest jako słabowzroczność głęboka albo ślepota umiarkowana.
Osoba, która posługuje się wzrokiem nie jest osobą niewidomą. Jej ograniczenia są bez porównania mniejsze, a możliwości bez porównania większe niż osób niewidomych. Osoby te wymagają znacznie mniej pomocy niż osoby niewidome.
Wzrok jest tak doskonałym zmysłem, że najmniejsze jego resztki mają znaczenie. Niektórzy twierdzą, że nawet tylko poczucie światła bez lokalizacji źródła i możliwości określenia jego rodzaju jest dla nich ważne. Dotyczy to znaczenia psychicznego, bo praktycznego tak niewielkie możliwości widzenia nie mają.
Jeżeli poczucie światła jest takie, że można rozróżnić dzień i noc, ma to już znaczenie, niewielkie, ale dające praktyczne korzyści. Jeżeli jeszcze możliwa jest lokalizacja źródła światła - korzyści są widoczne. Osoba taka widzi okno, palącą się żarówkę, kontrolki na różnych urządzeniach. Ułatwia to orientację przestrzenną, ustalenie czy jakieś urządzenie działa, czy pali się światło.
Możliwość widzenia ciemniejszych i jaśniejszych plam ułatwia np. samodzielne poruszanie się - trawnik jest ciemniejszy niż chodnik, jezdnia różni się od chodnika.
Im resztki wzroku są większe, tym większe są możliwości rozróżniania kolorów, chociażby tylko jaskrawych oraz zauważania dużych obiektów, a to ułatwia orientację przestrzenną, odnajdywanie przystanków komunikacji miejskiej, które oddzielone są od jezdni jaskrawym, żółtym pasem, skrzynek pocztowych, żywopłotów, białych budynków itp.
Tak słabe możliwości widzenia mogą też wprowadzać w błąd. Cień drzewa na jasnym chodniku wymaga dokładnego zbadania laską, bo dół czy stojące coś na drodze może być równie ciemne. Wieczorem, zwłaszcza w czasie deszczu albo po deszczu, osoba z takim wzrokiem ma poważne trudności. U góry światła (latarnie) i u dołu światła (odbicie na mokrym chodniku czy jezdni), przy czym te ostatnie poruszają się z każdym krokiem. Jest to bardzo mylące.
Osłabiony wzrok daje jednak więcej korzyści, niż powoduje trudności. Jeżeli jeszcze można zobaczyć numer autobusu, chociażby przez monokular, przeczytać rozkład jazdy itp., trudności życiowe są bez porównania mniejsze niż przy całkowitej utracie wzroku. Niestety, nasze prawodawstwo, stowarzyszenia i instytucje działające na rzecz osób z uszkodzonym wzrokiem takich szczegółów nie uznają.
Są jednak dziedziny działalności, w których bardziej wnikliwie sprawy te są regulowane. Do dziedzin takich należy sport osób niepełnosprawnych.
Osoby uczestniczące w zawodach sportowych, na podstawie klasyfikacji medycznej, zaliczane są do grup sportowych, które określają minimum niepełnosprawności uprawniającej do uczestniczenia w zawodach osób z uszkodzonym wzrokiem. I tak do poszczególnych grup kwalifikują się osoby:
 grupa B1 - całkowicie niewidomi oraz z poczuciem światła, lecz bez rozpoznania przedmiotów ani ich zarysów bez względu na kierunek i odległość,
grupa B2 - osoby ze zdolnością rozpoznawania przedmiotów lub ich zarysów, których ostrość wzroku nie przekracza 2/60 albo ograniczenie ich pola widzenia jest nie większe niż 5 stopni,
grupa B3 - osoby dysponujące wzrokiem o ostrości od ponad 2/60 do 6/60 albo ograniczeniem pola widzenia od 5 do 20 stopni.
 Podział na grupy sportowe nie odpowiada więc stopniom niepełnosprawności, które obowiązują w naszym kraju. Jest to słuszne i celowe, ponieważ definicja stopnia znacznego jest zbyt pojemna i nie określa precyzyjnie możliwości widzenia osoby z uszkodzonym wzrokiem.
Wspomniałem już, że w Polsce przy orzekaniu niepełnosprawności stosuje się kryteria medyczne. Obecnie dąży się do stosowania kryteriów funkcjonalnych. Z pewnością kryteria funkcjonalne są bardziej użyteczne niż medyczne, ale niosą też pewne zagrożenia. To jednak jest odrębne zagadnienie i wymaga odrębnego opracowania. Niezależnie jednak, jakie przyjmiemy kryteria orzekania osiągniemy tylko skutki prawne i organizacyjne. Skutki psychiczne i społeczne pozostaną niekorzystne.
Osoby tracące wzrok starają się niedopuszczać do świadomości tego faktu. Nie wyobrażają sobie, jak można żyć bez posługiwania się wzrokiem. Boją się całkowitej utraty wzroku i nie chcą przyznać, dopuścić do świadomości, pogodzić się z taką możliwością. Nawet, kiedy ich wzrok jest już bardzo słaby, wielu nie chce słyszeć o żadnym związku niewidomych i o tym, że są niewidomymi. Trzeba przyznać, że mają rację, gdyż są osobami słabowidzącymi a nie niewidomymi. Łatwiej pogodziliby się z koniecznością wstąpienia do stowarzyszenia osób słabowidzących niż niewidomych. Dla wielu słabowidzących i tracących wzrok ze względów psychicznych korzystniej byłoby, żeby stowarzyszenie nazywało się "słabowidzących" albo "słabowidzących i niewidomych" i to właśnie w tej kolejności. Chodzi o to, żeby trochę ukryć to miano "niewidomych".
Tak wygląda sprawa od strony psychicznej osób słabowidzących. Do Polskiego Związku Niewidomych oraz chyba do wszystkich stowarzyszeń tego typu należą osoby niewidome i słabowidzące. Jedni i drudzy mogą czuć się niekomfortowo z powodu nazwy oraz różnic w funkcjonowaniu, różnic w możliwościach i w ograniczeniach.
Osoby niewidome mogą czuć się gorsze, dyskryminowane, gorzej traktowane, niedoceniane, zdominowane przez słabowidzących członków stowarzyszenia. Obiektywnie rzecz traktując, są oni w gorszej sytuacji niż osoby słabowidzące. Źle jest, jeżeli na obiektywne trudności nakładają się trudności natury psychicznej.
Nazywanie osób słabowidzących niewidomymi jest szkodliwe również ze względów społecznych. W świadomości społecznej funkcjonuje wiele mitów na temat niewidomych, wiele przesądów i błędnych poglądów. Ślepota uważana jest za największe nieszczęście. Możliwości niewidomych są niedoceniane a ograniczenia przeceniane. Nazywanie słabowidzących niewidomymi wprowadza dodatkowe zamieszanie pojęciowe i utrudnia wzajemne zrozumienie niewidomych, słabowidzących i ludzi widzących.
Zrzeszanie niewidomych i słabowidzących w jednym stowarzyszeniu również nie jest korzystne, przede wszystkim dla niewidomych. Zdarza się, że rzeczywiście są oni jawnie dyskryminowani. Zdarza się, że na zebraniu sprawozdawczo-wyborczym ktoś zgłasza niewidomego kandydata do władz koła, a ktoś inny twierdzi, że on sobie nie poradzi, bo nie widzi. Były przypadki, że jakiś delegat wygłaszał podobny pogląd przy wyborze przewodniczącego zarządu okręgu. Jeżeli zdarzają się przypadki publicznych podobnych wypowiedzi, to nasuwa się pytanie, ilu słabowidzących tak myśli, ale głośno tego nie mówi. Myślę, że jest sporo takich, ale większość chce być ludźmi kulturalnymi, delikatnymi i poglądów podobnych głosić nie będzie.
Trzeba z mocą podkreślić, że niewidomi niekiedy również zachowują się autodyskryminacyjnie, odmawiają przyjęcia funkcji we władzach koła czy okręgu PZN. W innych stowarzyszeniach jest chyba podobnie. Gdyby było to stowarzyszenie samych niewidomych, nie byłoby okazji do tego rodzaju porównań, powodów do dyskryminacji i autodyskryminacji.
Zwolennicy wspólnych stowarzyszeń uważają, że jest to korzystne, ponieważ słabowidzący w niektórych sytuacjach mogą pomagać niewidomym. Rzeczywiście tak jest. Znam wiele przykładów, w których osoby słabowidzące pomagały niewidomym, coś przeczytały, pomogły gdzieś dojść, coś odnaleźć, podać itp. Ale znam również przykłady innych zachowań. Znam sytuację, w których obóz studentów i uczniów ostatnich klas licealnych na wycieczkach dzielił się na trzy grupy - instruktorzy jedna grupa, słabowidzący druga, a niewidomi ze swoimi przewodnikami trzecia. Dodam, że niekiedy przewodnikami były osoby słabowidzące.
Problem ten zilustruję fragmentami publikacji "Dyskutujemy o niewidomych wśród słabowidzących" opublikowanej w miesięczniku "Wiedza i Myśl" z kwietnia 2010 r.
 Czytamy:
 "Na Liście dyskusyjnej PZN-u toczyła się bogata wymiana zdań na temat niewidomych wśród słabowidzących i w Polskim Związku Niewidomych. Przedstawiamy zaprezentowane opinie i poglądy".
 Dyskusję tę opracowała Kaktus.
Alicja - /.../ "Z mojego koła otrzymałam propozycję wyjazdu na tygodniowy pobyt szkoleniowo-rehabilitacyjny do Muszyny. Bardzo się ucieszyłam i od razu podjęłam decyzję, chociaż powiedziano mi, że niewidomi mają jechać sami, bez przewodnika, gdyż celem tego szkolenia jest rehabilitacja, usamodzielnienie się, zachęta do dalszych działań rehabilitacyjnych i zintegrowanie się siedemnastoosobowej grupy uczestników kursu. Spytałam, kto zajmie się całkowicie niewidomymi i kto ma być organizatorem, kierownikiem czy też liderem grupy. Odpowiedziano, że wszystkie te funkcje przejmie miejscowa kadra domu w Muszynie (notabene, składająca się z dwojga instruktorów, jak się później okazało)".
/.../ "Okazało się jednak, że decydując się na wyjazd bez przewodnika, popełniłam duży błąd. Nasza grupa składała się prawie wyłącznie z osób niedowidzących, starszych i schorowanych. Ludzie ci, przede wszystkim panie, bardzo narzekające na swoje różnorodne dolegliwości, były ogromnie zaabsorbowane niedomaganiami swoich oczu. Wyjazd do Muszyny potraktowały jako wypoczynek, bezpłatne wczasy sprezentowane im przez Związek. Z moich późniejszych z nimi rozmów wynikało, że panie te prawie nic nie wiedzą o naszej organizacji. Nie wiedziały co to okręg, a co koło, niektóre sądziły, że jeszcze ciągle działa ZSN, CZSN czy jeszcze coś podobnego. Słyszałam też narzekania, że z kół nie otrzymują żadnych wiadomości, że nic się w nich nie odbywa, że przydałyby się jakieś spotkania, na których można by się wzajemnie poznać, czegoś dowiedzieć. Mówiłam, że są takie spotkania, tylko często frekwencja zawodzi".
/.../ "Mieszkałam w wygodnym dwuosobowym pokoju z panią, pracującą kiedyś w charakterze urzędniczki w tej samej spółdzielni dla niewidomych, w której ja podjęłam pierwszą pracę. Pani ta powiedziała pewnego wieczoru, że na zajęcia i do stołówki chodziła ze mną przez całe trzy dni, a teraz powinny to robić młode dziewczyny, których jest tu tyle. - Nie powinno być tak - stwierdziła moja współmieszkanka - żeby ktoś jeden stale się poświęcał. Odpowiedziałam nie bez goryczy, że nie życzę sobie, żeby się ktoś dla mnie poświęcał.
W sobotnie przedpołudnie miał być wspólny spacer z instruktorem po okolicy. Czekaliśmy razem w sporej grupie na tarasie przy wejściu. Przyszedł instruktor, zabrał grupę, ruszyli z kopyta, a ja zostałam na schodkach tarasu z moją laską. Dopiero w dwa dni później, bo wcześniej nie było okazji, zapytałam instruktora wprost, dlaczego mnie zostawił i nie zabrał na spacer. Odpowiedział, że nie miał pojęcia, że ja jestem sama, bo tu każdy jest z kimś. To samo powiedziała pani w recepcji. Instruktor zapewnił, że ośrodek w Muszynie nie wydawał takiego polecenia, żeby całkowicie niewidomi przyjeżdżali bez przewodnika. Obiecał, że teraz, kiedy wie, będzie mnie miał na uwadze. I rzeczywiście, następnego dnia sam osobiście prowadził mnie podczas wspólnego grupowego spaceru.
W niedzielę wieczorem było ognisko z nieśmiertelnymi kiełbaskami. Kazano mi trzymać rękę z patykiem i nadzianą na niego kiełbasą nad ogniskiem. Nie chciałam, bo wtedy kiełbasa mogłaby spaść w ogień. Zjadłam ją po prostu na zimno. Nikomu nie przyszło na myśl, żeby mi ją upiec.
Po owej pamiętnej rozmowie "o poświęceniu" nie chodziłam już z moją współmieszkanką ani na zajęcia, ani do stołówki. W domu w Muszynie byłam nie raz, więc poruszam się z laską dość pewnie, przynajmniej po korytarzach. Często już po kilku krokach docierały do mnie pochwały, że chodzę wspaniale, że jestem zrehabilitowana, że te panie mnie podziwiają!
Słowo "podziwiam" działa na mnie jak przysłowiowa płachta na byka. Podziwiać potrafi każdy, to nic nie kosztuje. Ale nie każdy "podziwiacz" poda niewidomemu rękę, by przeprowadzić przez zatłoczoną stołówkę czy po prostu pójść na spacer.
Często z daleka krzyczano na mnie: "Na prawo, na lewo, pomalutku, ostrożnie, oj, żeby się pani nie uderzyła". Doznawałam też pomocy innego rodzaju: ktoś brał mnie mocno za przedramiona albo pod pachy jak lalkę i sprowadzał ze schodów, albo też sadzał na krześle czy fotelu. Często robiły to dwie osoby, jak gdybym już z samego rana była w stanie wskazującym na spożycie! A jednak, gdy idąc na posiłki samodzielnie z laską lawirowałam między gęsto ustawionymi stolikami i krzesłami, słyszałam ze wszystkich stron: "Tu, tu, tu, tu!" Nikt jednak nie pomyślał, że należałoby się po prostu podnieść z krzesła, wziąć mnie za rękę i poprowadzić, gdzie trzeba". /.../ Następne "zajęcia były już wypełnione. Uczyliśmy się oznaczać przedmioty, przyszywać guziki, nawlekać igłę, rozpoznawać dotykiem monety i banknoty przy pomocy testera. Nie było to dla mnie trudne.
Jedna z pań podała mi banknot i zaproponowała, żebym rozpoznała jego nominał. Sprawdziłam testerem. Wydawało mi się, że to pięćdziesiąt złotych. Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać z "dobrego" dowcipu, gdyż podano mi banknot obcej waluty. Instruktorka też nie reagowała".
 /.../ "Nie tylko ja nie miałam z kim chodzić na spacery. Pani Jadzia zabierała też pewnego pana, który na próżno prosił młode dziewczyny, tworzące własną hermetyczną "paczkę", żeby go zabrały. Nie był też w niedzielę w kościele, bo nie miał z kim iść".
 /.../ "Zdarzyło mi się nieraz uczestniczyć w wycieczkach razem z ludźmi całkowicie widzącymi, niemającymi żadnej styczności z naszym środowiskiem. Moje doświadczenia z tamtych wypraw są wprost przeciwne i kontrastowo różne od tych, jakich doznałam wśród rzekomo niewidomych. Doszłam do wniosku, że nas, niewidomych, dzieli większa przepaść od niedowidzących niż od całkowicie widzących ludzi".
Andrzej - "Zgadzam się, że z tymi słabowidzącymi, nawet jak się sygnalizuje swoje potrzeby, to dobrze nie jest i dotyczy to zarówno turnusów organizowanych przez PZN czy Cross, jak i przebywania z nimi w kole PZN. Mam, jak autorka tego artykułu, podobne odczucia, że jednak z widzącymi wypada to znacznie lepiej".
Jarosław /.../ Tu "też znajdujemy odpowiedź na ostatnią tezę z artykułu, że widzący są lepszymi przewodnikami oraz lepszym towarzystwem. Widzący, rzecz jasna, w swym działaniu opierają się na świetnie funkcjonującym zmyśle widzenia. To jest bardzo dużo, bo pozwala na obszerną kontrolę sytuacji zarówno na drodze, jak i też samego niewidomego. Wbrew pozorom mowa ciała bardzo dużo przekazuje informacji. Po drugie, w oparciu o ten fundament widzenia, mamy niewiele do dopowiedzenia, co trzeba zrobić, aby nam pomóc. Poza tym widzący nie mają własnego bagażu doświadczeń funkcjonowania z dysfunkcją wzroku. Stąd są po prostu otwarci na informacje.
Natomiast słabowidzący mają już własne doświadczenia z niedowidzeniem. Z tym, że od niedowidzenia do całkowitego niewidzenia jest spora przepaść zarówno w sferze fizycznej, jak i mentalnej. Chcę też podkreślić, że mamy tu do czynienia z sytuacją, że słabowidzący mają poważne problemy i doświadczenia z niedostatecznym widzeniem, a z drugiej strony absolutnie odcinają się od myśli o ociemnieniu i w naturalny sposób nie wnikają głęboko w potrzeby niewidomych. Nie chcę generalizować, ale odnoszę wrażenie, albo często odnosiłem, że dla wielu słabowidzących, jednak sytuacja niewidzącego była nie do ogarnięcia. I stąd chyba czasami brak zrozumienia, czy uwzględnienia niektórych aspektów niewidzenia".
Wojtek - "Kilka razy byłem w Muszynie bez przewodnika, jak zgłosiłem to w recepcji, to na stołówce dostałem stolik, zaraz przy wejściu na stołówkę, albo przy wejściu do kuchni. Kelnerki za każdym razem pytały mnie, czy mi pomóc. To samo było z pokojami. Panie z recepcji szukały kogoś samotnego, słabowidzącego, i mieszkaliśmy razem. Kumplowaliśmy się dwa tygodnie, i niejednokrotnie do dziś korespondujemy ze sobą, albo rozmawiamy na skypie".
Wiktoria - "Ten artykuł, to niestety smutna prawda! Popełniłam podobny błąd i również pojechałam na szkolenie sama. Okazało się, że na 20 osób niewidome były dwie - ja i młody chłopak, który do tego miał problemy z poruszaniem się. Dużo i długo można by pisać, ale naprawdę było mi wstyd, gdy podczas zajęć z czynności życia codziennego pewien całkiem dobrze widzący uczestnik zaczął się nabijać z tego niewidomego młodego chłopaka, który nie mógł sobie poradzić z igłą i nitką. Instruktorka również milczała, ja nie wytrzymałam i zaproponowałam panu gogle, to wtedy będziemy wszyscy mogli pośmiać się, a szanse będą wyrównane".
Domra - "Smutne to, ale jakże prawdziwe. Moje obserwacje poczynione w otoczeniu są analogiczne. Ponadto podczas wycieczek czy tzw. imprez towarzyszących obserwowałam, że biedne niewidome (ponieważ gros takich imprez zasilają panie w wieku emerytalnym) ze zwinnością sarnią zajmowały miejsce dla siebie i psiapsiółek nie przejmując się, że niewidomi wsparci na laskach stali, albo podpierali ściany. Kiedyś sądziłam, że łączy nas zrozumienie wynikające ze wspólnoty losu, ale przekonałam się, że niewidomi medycznie stali się kłopotliwym dodatkiem dla tzw. niewidomych. I przyznam, zaczynam tracić odporność na te wszystkie pańcie i paniusie uskarżające się na swoje biedne oczy, "bo pani, teraz to ja muszę nosić okulary do czytania, a kiedyś to nie nosiłam". A gdy wyjmuję dwudziestokrotną lupę, aby coś dojrzeć, słyszę od paniuś - "O mój Boże, jaka pani biedna, tak nie widzieć".
 Ładna mi integracja, nie ma co, ładna pomoc i ładne zrozumienie...
Kolejna sprawa, to społeczny odbiór organizacji, która nazywa się związkiem niewidomych, a niewidomego nie można w niej wypatrzyć. Zdarzało się w ośrodku wypoczynkowym dla niewidomych, że na całym turnusie był tylko jeden niewidomy, który chodził z laską. Kiedy wybierał się on na spacer, tłum słabowidzących oblegał okna i z "podziwem" oglądał tego "bohatera".
Z powyższych rozważań bezspornie wynika, że użycie określenia "niewidomych w nazwach omówionych stowarzyszeń jest nieuprawnione i szkodliwe z wielu względów. Wynika też, że z trzech słów nazwy "Związek Pracowników Niewidomych RP" tylko jedno słowo zostało użyte prawidłowo. No i te błędy powtarzamy już ponad 70 lat. Mało tego, nic nie wskazuje na to, że w czasie dającym się przewidzieć przestaniemy tak czynić. Mimo to, należy o tym mówić, gdyż jest to wielka i szkodliwa nieprawidłowość. I to właśnie chciałem wykazać.
Mimo tej prawdy, słabowidzący są osobami niepełnosprawnymi. Osoby słabowidzące potrzebują pomocy i wyrównywania ich szans życiowych, w tym w rehabilitacji zawodowej. Pomoc ta jednak musi być inna jakościowo i ilościowo niż ta, której potrzebują osoby niewidome. Prawda ta uznawana jest w wielu krajach, np. w Niemczech przy wypłacie Blindengeltu i w niektórych dziedzinach życia - w sporcie niewidomych, w którym przyjmuje się inne stopnie czy grupy niż te, które przewiduje nasze prawo.